W sprawie płacy minimalnej jesteśmy podzieleni równie mocno jak w innych kwestiach. Związkowcy domagają się jej nieustannego wzrostu, a przynajmniej znacząca część środowiska pracodawców marzy, aby jej wcale nie było, albo żeby rosła wyłącznie w tempie wzrostu wydajności, czyli niewiele.

Dyskusja o wzroście płacy minimalnej na poziom inflacji, jej rzekomym „zabójczym” wpływie na żywotność małych firm trwa od lat i nie zapowiada się, abyśmy w ramach strony społecznej znaleźli trwałą nić porozumienia.

W tym oczywistym z punktu widzenia naturalnie sprzecznych interesów pracowników i pracodawców sporze umyka nam jeden fakt: że państwo polskie również jest pracodawcą. To nie dyrektor publicznej szkoły czy publicznego szpitala w największym stopniu decyduje o wynagrodzeniach nauczycieli czy pielęgniarek. Decydujący głos ma Rada Ministrów, która de facto ustala wysokość funduszów płac, którymi później zarządzają kierownicy jednostek. Co to ma wspólnego z minimalnym wynagrodzeniem?

Jako reprezentant Forum Związków Zawodowych w zespole problemowym Rady Dialogu Społecznego ds. budżetu, wynagrodzeń i świadczeń socjalnych nie mam wątpliwości, że realne tempo wzrostu płacy minimalnej w ciągu ostatnich czterech lat było znaczące i mogło być dla wielu sektorów gospodarki ogromnym wyzwaniem. Najpierw pandemia, a następnie szereg poważnych turbulencji związanych z wojną w Ukrainie, w tym galopująca inflacja, stanowiły bariery, które mogły osłabiać zdolność do podwyżek minimalnego wynagrodzenia lub przeciwdziałania wypłaszczeniu systemów wynagrodzeń.

A jednak sektor prywatny, oczywiście w ujęciu makro, poradził sobie z tym wyzwaniem zadowalająco. W 2020 r. przeciętne miesięczne wynagrodzenie brutto w gospodarce narodowej wynosiło 5167,47 zł. Jeśli przewidywania Ministerstwa Finansów zawarte w Wieloletnim Planie Finansowym Państwa się sprawdzą, to „przeciętna” w 2024 r., w ujęciu średniorocznym, wyniesie 8007 zł. To wzrost o prawie 55 proc. W tym samym czasie skumulowana dynamika wzrostu cen, o ile w bieżącym roku inflacja wyniesie planowane 5,1 proc., uplasuje się na poziomie 45–46 proc. To oznacza prawie 10-proc. realny wzrost przeciętnego wynagrodzenia.

Z całą pewnością sektor prywatny nie jest krainą mlekiem i miodem płynącą. Jeszcze w 2022 r., zgodnie publikowanym co dwa lata danymi GUS, mediana zarobków wynosiła 5701,62 zł brutto. Na dodatek liczba osób zarabiających minimalne wynagrodzenie rośnie, co wielu pracownikom nie wróży, że wysokość ich wynagrodzenia dobrnie do poziomu, jaki uzyskują osoby pracujące na podobnych stanowiskach w Europie Zachodniej. Nie ma więc wątpliwości, że presja płacowa, szczególnie w odniesieniu do przeciwdziałania wypłaszczeniu, jest potrzebna.

Ostatnio z ust jednego z przedstawicieli central związkowych usłyszałem, że wysokość minimalnego wynagrodzenia wyznacza granicę wyzysku. W pełni się pod tym podpisuję. Kształtowanie płacy minimalnej musi uwzględniać elementy godnościowe i odzwierciedlać dążenie do jak najwyższych standardów zatrudnienia. Ostatecznie jednak płaca minimalna nie może być dominantą, w szczególności gdy chodzi o wynagrodzenia w branżach strategicznych. Tu powrócę do pytania, które zadałem w tytule tego tekstu – kto sobie nie poradził?

Popatrzmy na sektor publiczny, a w szczególności na dynamikę średniorocznego wskaźnika wzrostu płac w państwowej sferze budżetowej. Zanim przejdę do liczb, podzielę się pewnym spostrzeżeniem. Otóż osoba prowadząca biznes ma pełny dostęp do informacji dotyczących tempa wzrostu przeciętnego wynagrodzenia brutto w gospodarce narodowej, dynamiki wzrostu cen itd. To z pewnością ułatwia budowanie punktu odniesienia dla procesu kształtowania poziomu wy nagrodzeń, również w kontekście płacy minimalnej.

W przypadku pracowników budżetówki jest tak, że strona rządowa publikuje dane dotyczące wyżej wspomnianego wskaźnika, a następnie odbywa się na ten temat dyskusja z reprezentatywnymi organizacjami pracowników i pracodawców. Ministerstwo Finansów, pomimo publikowania symulacji dotyczących wzrostu PKB, inflacji i przeciętnego wynagrodzenia w ujęciu czteroletnim, nie podaje długoterminowych założeń dotyczących wysokości wskaźnika płac w państwowej sferze budżetowej. Dzieje się to wyłącznie w odniesieniu do następnego roku, bez realnej możliwości prowadzenia w tym zakresie uczciwej dyskusji na argumenty.

To ważne z punktu widzenia prezentowanych przez rząd założeń dotyczących wzrostu minimalnego wynagrodzenia. Podnosząc je, rząd przede wszystkim wydaje decyzję o tym, ile najmniej mają wynagradzać swoich pracowników prywatni przedsiębiorcy. I nie byłoby w tym absolutnie niczego interesującego, gdyby nie to, że w 2023 r. minimalne wynagrodzenie początkującego nauczyciela wynosiło 3690 zł brutto. Zaledwie o 90 zł brutto więcej aniżeli wysokość płacy minimalnej obowiązującej od 1 lipca 2023 r.

W tym roku płaca minimalna wzrosła o 19 proc. Jednocześnie rząd Donalda Tuska ogłosił historycznie „wysoką” podwyżkę dla państwowej sfery budżetowej i nauczycieli o kolejno – 20 i 30 proc. Rząd Zjednoczonej Prawicy średnioroczny wskaźnik wzrostu płac w państwowej sferze budżetowej odmrażał incydentalnie. W 2020 r. o 6 proc. i w 2023 r. o 7,8 proc. W 2022 r., gdy inflacja w ujęciu średniorocznym wyniosła 14,4 proc., wskaźnika nie odmroził. Łatwo można sobie wyobrazić skutek takiej polityki. Wypłaszczenie wynagrodzeń w państwowej sferze budżetowej stało się normą. Co oznacza odejścia, wzrost liczby wakatów i coraz mniejsze zainteresowanie pracą w sektorze publicznym. Problemu na pewno nie rozwiązuje propozycja podniesienia wskaźnika o 4,1 proc. w 2025 r., czyli o prognozowany poziom inflacji.

Tempo wzrostu płacy minimalnej w ostatnich latach nie spowodowało katastrof, które zapowiadało wielu przedstawicieli środowisk biznesowych. Tymczasem państwo polskie będzie musiało udźwignąć ten ciężki wór z wieloletnimi zaniechaniami, dając jednocześnie niechlubny przykład, że nadążanie za tempem wzrostu minimalnego wynagrodzenia to za mało, aby być konkurencyjnym (w tym przypadku wobec sektora prywatnego). I efektywnym. ©℗