Ekonomiści John Becko i Gene Grossman (Uniwersytet w Princeton) oraz Elhanan Helpman (Uniwersytet Harvarda) uważają, że to dopiero przygrywka; ich zdaniem stoimy u progu nowego boomu na geoekonomię. A więc na tłumaczenie procesów ekonomicznych poprzez czynniki geograficzne oraz strategiczne.
I tak np. polityka celna USA nie wynika z wewnątrzpolitycznych czy nawet ekonomicznych kalkulacji obecnego gospodarza Białego Domu. Odwrotnie, Stany są do takiej polityki celnej zmuszane z powodu presji rosnącego konkurenta do globalnej hegemonii, czyli Chin. A politycy tacy jak Trump tylko te procesy wyrażają.
Taka teza płynie z lektury nowej pracy Becka, Grossmana i Helpmana, noszącej tytuł „Optimal Tariffs with Geopolitical Alignment”. Autorzy odwołują się w niej do bardzo ciekawej tradycji w literaturze ekonomicznej, sięgającej połowy XIX w., oraz prac Johna Stuarta Milla z roku 1844. Ojciec liberalizmu zastanawiał się, jaka powinna być polityka celna ówczesnego hegemona: Wielkiej Brytanii. Pytał: czy pozbawione konkurencji mocarstwo (Francja była pokonana, a wilhelmińskie Niemcy jeszcze zbyt słabe) powinno wyzyskiwać swoją przewagę i kazać sobie słono płacić za dostęp do swojego rynku, czy też przeciwnie, obniżać bariery, wiążąc ze sobą mniejszych graczy „na miękko”? Londyn obniżał.
Przez kolejne 150 lat to samo pytanie powracało pod kolejnymi postaciami – już z Ameryką w roli supermocarstwa. I to w dwóch scenariuszach. Raz w warunkach walki ze Związkiem Radzieckim (z którym trzeba było rywalizować również o strategicznych sojuszników). A potem – po upadku Sowietów – przez pewien czas w roli jedynego hegemona. Całkiem jak Wielka Brytania w czasach Milla. O tych dylematach pisało wielu znanych ekonomistów, choćby Albert O. Hirschman, Stephen Krasner czy Robert Keohane.
Dziś problem powraca. A to dlatego, że od dekady nie da się już w geopolitycznych rachubach wypierać faktu, iż mamy realnego konkurenta dla USA: Chiny. Chodzi nie tylko o relacje handlowe pomiędzy Waszyngtonem a Pekinem. Dużo bardziej idzie o to, że tego nowego duopolu świadomi są pozostali gracze, czyli kraje średniej wielkości.
Dzieje się więc to, co wydarzyło się w XIX w. Wtedy Wielka Brytania prowadziła politykę niskich ceł i stawiała na wolny handel. Potem jednak została zmuszona tę politykę porzucić. Właśnie z powodu pojawienia się konkurentów – zwłaszcza Stanów Zjednoczonych i Niemiec. Finału tego geoekonomicznego procesu nie zobaczyliśmy, bo wybuchły dwie wojny światowe. Nie powinniśmy jednak mylić wynikania ze współwystępowaniem. Według geoekonomistów obie wojny nie wybuchły z powodu powrotu protekcjonizmu i wysokich ceł w pierwszej połowie XX w. Było raczej tak, że powrót ceł był efektem zmiany porządku globalnego z brytyjskiej hegemonii na multipolarność. A wojny wybuchły, by tak rzec, przy okazji.
Dziś mamy więc kolejne podejście do tego samego dylematu. Chiny depczą po piętach Stanom. Sojusznicy Ameryki (oraz ci, co się jej bali) próbują poprawić swoją pozycję negocjacyjną. Efektem są wojny celne. Ale nie jest tak, że zaraz po nich przyjdą konflikty zbrojne. Mogą, ale nie muszą. ©Ⓟ