- Ofiary globalizacji. Niemcy mocno ucierpiały
- Naród z intelektualnych debat. Źródła niemieckiej tożsamości
- Bez międzynarodowego mandatu
- Dylematy porządku i wolności, czyli próby odbudowania niemieckiej dumy narodowej
- A może Duża Szwajcaria. Niemcy neutralnym państwem?
Przez dziesięciolecia Niemcy z dumą przedstawiali się jako społeczeństwo, które „przerobiło lekcję historii”. Republika Federalna miała być więc czymś więcej niż tylko państwem – miała być też projektem moralnym. Naród, który zszedł w XX w. na samo dno, miał zadośćuczynić światu nie tylko przez reparacje i skruchę, lecz także przez wzorcowe zaangażowanie w procesy europejskie, integrację, zrównoważony rozwój, tolerancję i liberalny ład międzynarodowy. A jednak dziś coraz więcej różnych znaków wskazuje na to, że pod tą fasadą pojawiło się coś, co przypomina dobrze znane z historii formacje ideologiczne.
Współczesny niemiecki nacjonalizm stanowi temat złożony, w którym historyczne uwarunkowania, reakcje na dynamiczne procesy globalizacyjne oraz wewnętrzne przemiany kulturowe i polityczne splatają się w nową polityczną opowieść. W dobie gwałtownie rosnącego znaczenia międzynarodowego rynku, dynamicznego wzrostu importu z Chin oraz szybkich przemian na rynkach pracy wielu Niemców doświadcza wyraźnych zmian ekonomicznych i społecznych.
Ofiary globalizacji. Niemcy mocno ucierpiały
Badania włoskich ekonomistów Piero Stanigi i Italo Colantonego sugerują, że import z Chin negatywnie wpłynął na liczne regiony Europy, w szczególności w Niemczech i we Włoszech. Zwiększony napływ tańszych towarów doprowadził do dezindustrializacji i zniszczenia lokalnych rynków pracy, co wpłynęło na wzrost bezrobocia oraz zasiało poczucie zagrożenia ekonomicznego (to poniekąd przykład efektu schumpeterowskiej kreatywnej destrukcji, gdzie innowacyjne modele gospodarcze wypierają starsze).
Proces ten mocno uderzył w RFN, bo konserwowała ona swój tradycyjny przemysł i mniej chętnie inwestowała w najnowsze technologie. Niemcy to dziś nadal solidne auta, lecz nie komputerowe czipy, a tym bardziej modele AI. W takich warunkach mieszkańcy regionów dotkniętych zmianami zaczęli identyfikować się z partiami radykalnymi, obiecującymi przywrócenie tradycyjnych wartości, ochronę miejsc pracy oraz obronę przed zewnętrznymi wpływami i migracją.
Ten antyglobalizacyjny zryw dał jakże potężny wiatr w żagle Alternatywie dla Niemiec. Mówiąc o zagrożeniu rynku pracy, o przestępczości spowodowanej przez migrację i podkreślając konieczność ochrony „niemieckich wartości”, AfD z dnia na dzień rośnie w siłę. Interesujące jest jednak to, że retoryka Alternatywy, podążając za tradycjami XIX-wiecznego Volkizmu, skupia się bardziej na zdradzieckich Anglo-Amerykanach niż na Chińczykach czy Rosjanach, i to mimo tego, że to właśnie import z Państwa Środka i uzależnienie od rosyjskiego gazu są de facto motorem procesów, które uderzają w jej wyborców.
Przypuszczalnie podejście to ma korzenie w historycznych traumach i wyobrażeniach o zagrożeniach dla niemieckiej tożsamości, a także w chęci odwołania się do głębiej zakorzenionych sentymentów historycznych oraz kulturowych. To może wskazywać na głębszy paradygmat, w którym niemiecka tożsamość wciąż jest kształtowana przez koncepcje rywalizacji z innymi krajami zachodnimi. Odwołując się jednocześnie do potrzeby obrania przez Niemcy odmiennej drogi – Sonderweg.
Naród z intelektualnych debat. Źródła niemieckiej tożsamości
W przeciwieństwie do Francji, w której proces centralizacji władzy rozpoczął się już w średniowieczu i nasilił w XVI w. i XVII w., niemieckie ziemie przez stulecia stanowiły mozaikę niezależnych księstw, królestw i wolnych miast. Święte Cesarstwo Rzymskie, I Rzesza, istniejące od średniowiecza do 1806 r., było luźną federacją, w której władza centralna była słaba, a książęta i elektorzy rywalizowali o wpływy. To rozdrobnienie uniemożliwiało konsolidację narodową – nie było jednego, dominującego ośrodka, który mógłby narzucić wspólną tożsamość czy język.
Bez silnego aparatu państwowego, jak we Francji, gdzie monarchia absolutna promowała jedność językową i kulturalną (np. poprzez Akademię Francuską), niemiecka tożsamość narodowa wyłoniła się głównie z dyskusji intelektualnych. Filozofowie oświecenia i romantyzmu, jak Johann Gottfried Herder, podkreślali unikalność niemieckiego Volksgeistu (ducha narodu), opartego na języku, folklorze i literaturze. Herder argumentował, że każdy naród ma niepowtarzalną esencję, co kontrastowało z francuskim modelem uniwersalizmu. Ta intelektualna geneza tworzenia wspólnego państwa oznaczała, że niemiecka narodowość była niejako wyśniona przez elity – pisarzy, poetów i myślicieli – zanim stała się polityczną rzeczywistością. Dopiero w XIX w., pod wpływem Napoleona i jego armii, politycy jak Otto von Bismarck wykorzystali te idee do zjednoczenia kraju w 1871 r. Ale byli oni spóźnionymi budowniczymi, działającymi na gotowym już fundamencie kulturalnym, co nadało niemieckiemu nacjonalizmowi charakter bardziej idealistyczny niż praktyczny.
Ta historyczna dynamika – naród ukształtowany późno i stworzony raczej duchowo niż administracyjnie – sprawia, że niemiecka tożsamość wciąż boryka się z licznymi dylematami w kontekście europejskim (np. rola w UE) i globalnym (np. relacje z USA i Chinami). Po II wojnie światowej, w związku z bagażem win nazistowskich, Niemcy musieli do tego budować tożsamość opartą na koncepcji Vergangenheitsbewältigung (nigdy więcej), co jeszcze bardziej komplikuje ich świadomość narodową, zwłaszcza jeśli dotąd świadomość ta oparta była na poczuciu prawości, moralnej wyższości i byciu raczej ofiarą niż katem.
Johann Gottlieb Fichte, ojciec niemieckiego idealizmu, w „Mowach do narodu niemieckiego” (1808 r.) widział wszak Niemcy jako duchowy projekt, rodzący się w opozycji do okupacji napoleońskiej. Podkreślał rolę edukacji, języka i moralnej wyższości jako podstawy narodowej odnowy, co wpłynęło na rozwój niemieckiego nacjonalizmu romantycznego. Cytowanie Fichtego przez Alice Weidel w wywiadzie dla „American Conservative” (styczeń 2025 r.) to nieprzypadkowy gest – Weidel, liderka AfD, sugeruje paralelę między dawną dominacją francuską a obecną amerykańską, rozumianą jako kulturalny i ekonomiczny „dyktat” (np. poprzez NATO i globalny kapitalizm). To pokazuje, jak bardzo historyczne idee są instrumentalnie wykorzystywane w dzisiejszej polityce do tego, by mobilizować elektorat przeciwko obcym wpływom, i jednocześnie służą podkreślaniu niemieckiej „duchowej” wyjątkowości.
Bez międzynarodowego mandatu
Dotkliwie odczuwane zapóźnienie w kształtowaniu narodu jako politycznego bytu, a nie tylko wyśnionego przez elity ideału, dodaje niemieckiemu nacjonalizmowi element kompulsywny. Kompulsywność zaś często ma zadośćuczynić za realny lub urojony brak czegoś, za jakiś niedobór, który nie daje nam spokoju. Do pewnego stopnia tym mechanizmem można wyjaśnić rosnącą w XX w. niemiecką obsesję na tle silnego przywództwa i sprawnej administracji. Może to też wyjaśniać chęć ustalenia twardych, biologicznych podstaw istnienia narodu, co, jak wiadomo, skończyło się nazistowskim popadnięciem w rasizm.
Propaganda III Rzeszy, jak ukazują liczne analizy, wykorzystywała obraz surowej dyscypliny i porządku, sugerując, że jedynie poprzez radykalne odrzucenie dotychczasowych ustaleń oraz kompromisów politycznych można odzyskać utraconą po I wojnie światowej narodową dumę. W retoryce tej kluczowe było poczucie niesprawiedliwości wynikającej z postanowień traktatu wersalskiego, upokorzenie oraz o konieczność rewizji historycznych krzywd.
Współcześnie analogicznym problemem jest chęć odzyskania godności po okresie dominacji USA. Nie da się ukryć, że część środowisk historycznych i intelektualnych starała się w ramach owego nowego nacjonalizmu budować przesadnie pozytywny obraz niemieckiej przeszłości. Pisze się coraz więcej o niemieckich ofiarach II wojny, chociażby alianckich nalotów czy wypędzeń, a także o współwinie innych narodów za Holokaust. Podkreśla się nadmiernie zupełnie marginalne przypadki oporu Niemców wobec narodowego socjalizmu – jak postawa Sophie Scholl, Dietricha Bonhoeffera czy Grafa von Stauffenberga.
Ta reinterpretacja odbywała się, rzecz jasna, kosztem obiektywnej oceny zbrodni okresu nazistowskiego. Jednocześnie trudno takich reinterpretacji po prostu zakazać. W efekcie niemiecka scena polityczna, zarówno w okresie międzywojennym, jak i współcześnie, nieustannie zmaga się z dysonansem między swoimi aspiracjami a koniecznością pogodzenia się z tym, że być może kraj ten, mimo swojej potęgi, nie ma ani wystarczającego potencjału, ani moralnego mandatu, by przewodzić wielkim projektom politycznym.
Niemcy odbierają przy tym jako coś głęboko niesprawiedliwego to, że choć byli prymusami w szkole globalnego liberalizmu i demokracji, teraz muszą tolerować dominację protekcjonisty i antyliberała, którym gardzą: Donalda Trumpa. Ale jednocześnie zazdroszczą Trumpowi i Amerykanom, że mogą sobie na wiele pozwolić i pomiatać nawet wzorowym uczniem, bo nie ciągną się za nimi tak straszliwe widma historycznych win.
Dylematy porządku i wolności, czyli próby odbudowania niemieckiej dumy narodowej
Niemiecki nacjonalizm, mimo bogatego dziedzictwa i historycznie ugruntowanej tradycji, często poszukuje sposobów na odbudowanie dumy narodowej, która musi jednocześnie zmierzyć się z ciężarem przeszłości, w tym z pamięcią o zbrodniach. Wolfgang Templin, były opozycjonista z NRD i publicysta, zauważył, że narodowy sentyment w Niemczech ma zarówno wymiar ekonomiczny, jak i kulturowy, a jego źródłem często jest historyczna trauma związana z podziałami społecznymi i przeżywaniem upadku autorytarnych reżimów (nazistowskiego i NRD) oraz odkrywaniem prawdy o ich funkcjonowaniu.
Z pozoru polski nacjonalizm także opiera się na głębokim poczuciu tożsamości narodowej, ale w mniejszym stopniu bywa uwarunkowany ciężarem historycznych traum związanych z upadkiem autorytaryzmu. Nasze autorytaryzmy (sanacja i PRL), choć oczywiście istniały i mściły się na wrogach politycznych, nigdy nie rozwinęły aż tak bogatego arsenału metod represji wobec zwykłych obywateli, jak ich niemieckie odpowiedniki. W polskich debatach polityczno-historycznych intensywniej pojawia się za to motyw walki o wolność, przy czym nacisk kładziony jest często na rolę jednostki i dążenie do niezależności, co kontrastuje z niemiecką kompulsywną tendencją do centralizacji i uporządkowania struktury państwowej. Niemiecki model nacjonalizmu konstruowany był wręcz na bazie historycznej potrzeby odbudowy porządku i staje w opozycji do bardziej spontanicznych ruchów narodowych.
Obecnie mieszkańcy w obu krajach zmagają się z podobnymi niepokojami związanymi z globalizacją, migracją i problemami społecznymi wynikającymi z przemian gospodarczych – reakcja jednak może być bardzo inna. W Polsce nieco anarchiczna, ale bardziej republikańska, jak w przypadku Ruchu Obrony Granic, w Niemczech wręcz przeciwnie, ciśnienie będzie rosnąć aż do momentu, kiedy nie zostanie zaproponowany zupełnie nowy ład polityczno-instytucjonalny. Pytanie, czy będzie to ład, z którego Polacy będą także zadowoleni.
A może Duża Szwajcaria. Niemcy neutralnym państwem?
W latach 90. pojawiła się w Niemczech koncepcja Dużej Szwajcarii, sugerująca, że Niemcy – mimo potęgi gospodarczej – mogłyby pozostać neutralnym państwem, nie aspirującym do roli geopolitycznego hegemona. Ówczesny optymizm towarzyszący zjednoczeniu i stabilizacji Europy zdawał się potwierdzać, że taka ścieżka rozwoju jest możliwa. Jednak rzeczywistość ostatnich dekad, szczególnie w obliczu kolejnych kryzysów UE, pokazała, że niemiecka rola w Europie jest głęboko ambiwalentna i generuje liczne napięcia.
Z jednej strony Berlin dominuje gospodarczo, z drugiej – ze względu na ograniczenia wynikające z konstrukcji samej UE oraz konieczność uwzględniania interesów państw członkowskich – nie może w pełni objąć roli politycznego hegemona. Tę sprzeczność unaocznił bardzo dobitnie już kryzys strefy euro, zwłaszcza działania wobec Grecji. Niemcy, broniąc interesów swoich instytucji finansowych i poczucia sprawiedliwości swoich podatników, wymusiły na Atenach drakońskie środki oszczędnościowe, które – mimo deklarowanego celu – nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Tym samym Niemcy znalazły się w pułapce: jako największe państwo Wspólnoty nie mogą wycofać się z aktywnej polityki europejskiej, ale jednocześnie ich działania coraz częściej postrzegane są jako narzucanie własnej woli innym. W rezultacie niemieckie elity balansują pomiędzy potrzebą stabilizacji wewnętrznej, a presją zewnętrzną wynikającą z integracji europejskiej.
Eksport nacjonalizmu?
Co istotne, wewnętrzna presja polityczna – m.in. rosnące poparcie dla AfD – zmusza elity niemieckie do takiego zarządzania kryzysami, które ma na celu uprzedzające rozładowanie społecznego niezadowolenia. W praktyce prowadzi to do kontrowersyjnych działań: forsowania polityk migracyjnych z ominięciem procedur, czego przykładem są przepychane przez granicę z Polską i Holandią grupy migrantów, czy wspierania umów handlowych korzystnych głównie dla niemieckiego przemysłu (np. z krajami Mercosur), mimo oporu Francji i jej rolników.
Jednocześnie kanclerz Friedrich Merz zapowiada wielkie inwestycje, które mają ożywić gospodarkę, ale ich trzonem nie są innowacje cywilne, lecz rozbudowa potencjału wojskowego. Tym samym następuje militaryzacja niemieckiego społeczeństwa pod szyldem modernizacji i „europejskiej odpowiedzialności”.
W ten sposób tworzy się pewna paradoksalna sytuacja: niemieckie elity, próbując przeciwdziałać populistycznym i nacjonalistycznym nastrojom we własnym kraju, nieświadomie eksportują je do sąsiadów i jednocześnie zbroją swoje społeczeństwo. Nic dziwnego, że obywatele innych państw członkowskich również zaczynają postrzegać Unię Europejską jako narzędzie niemieckiej dominacji – co prowadzi do wzrostu postaw antyunijnych. Być może Niemcy liczą na to, że po ustabilizowaniu sytuacji wewnętrznej powrócą do europejskiego business as usual, jednak istnieje ryzyko, że ich polityka przyspieszy katastrofalne zderzenie modelu niemieckiego z resztą UE. Przy tej zabawie w polityczne bungee elastyczna lina uformowana z niemieckich pomysłów może okazać zbyt długa, a wtedy niemiecki projekt znowu wbije się z impetem w glebę Europy.
A może decentralizacja Niemiec?
W obliczu tych napięć powraca pytanie o strukturalne rozwiązania. Już w 1944 r. Henry Morgenthau, sekretarz stanu w administracji Franklina D. Roosevelta, zaproponował kontrowersyjną ideę trwałego podziału Niemiec na mniejsze państwa. Choć Morgenthau postrzegany jest przez Niemców jako szwarccharakter powojennej historii, jego intuicja może skrywać trafne obserwacje: być może Niemcy są zbyt duże, by być jednym z wielu w Unii Europejskiej, a zarazem zbyt małe, by ją zdominować? Być może faktycznie musimy wybierać: albo bardziej zjednoczona Europa, albo bardziej zjednoczone Niemcy.
Na tym tle warto byłoby rozważyć w Niemczech ideę pogłębionej decentralizacji – rozumianej jako świadomy wewnętrzny proces budowania silniejszych więzi regionalnych. Obecny niemiecki model federalny, choć formalnie rozbudowany, nie niweluje centralistycznych impulsów z Berlina, zwłaszcza w polityce zagranicznej, makroekonomii i obronności. Większa autonomia dla regionów, takich jak Bawaria czy Saksonia (i całe dawne NRD), mogłaby pomóc w odbudowie lokalnej tożsamości i poczucia sprawczości obywateli. Tym samym zabrano by paliwo napędzające ruchy eurosceptyczne i populistyczne. Landy mogłyby np. prowadzić aktywniejszą politykę zagraniczną i, kto wie, może stać się pełnoprawnymi aktorami na forum UE.
Decentralizacja nie byłaby bowiem wyłącznie rozwiązaniem administracyjnym – mogłaby stać się narzędziem odbudowy zaufania społecznego. Trudno jednak oczekiwać, że niemieckie elity same z siebie podejmą ten kierunek. Zmiana taka wymagałaby głębokiego przewartościowania sposobu myślenia o państwowości i roli Niemiec w Europie – a na to wciąż brakuje im politycznej odwagi. ©Ⓟ
Niemieckie elity, paradoksalnie, próbując przeciwdziałać populistycznym i nacjonalistycznym nastrojom we własnym kraju, nieświadomie eksportują je do sąsiadów i jednocześnie zbroją swoje społeczeństwo