„1951 r., szczyt stalinowskiego terroru w Polsce; pokazowy proces gen. Stanisława Tatara, w czasie wojny członka Komendy Głównej AK. Dosyć mętna postać: inspirator wybuchu powstania w Warszawie, lecz także zwolennik dogadania się z Sowietami, a po wojnie współpracownik nowych władz. Do czasu, rzecz jasna, bo w 1950 r. został aresztowany. Podczas procesu recytował formuły przygotowane przez śledczych, w tym na pytania: komu miało naprawdę służyć Powstanie Warszawskie? Otóż rządowi emigracyjnemu. Jednak pytanie, czy powstanie mogło posłużyć polskim interesom, nawet gdyby się powiodło, nie jest pozbawione sensu. Czy – nieprawdopodobna rzecz, choć zakładana jako możliwa przez niektórych dowódców KG – współpraca z wkraczającymi do stolicy Sowietami zmieniłaby losy Polski? Czy też po kilku dniach pozorowanej przyjaźni Rosjanie zrobiliby to samo, co na wschodzie II RP? Czy podejmując decyzje o walce z Niemcami w polskiej stolicy mieliśmy polityczny plan, który był coś wart?”. Te niewygodne pytania zadałem Markowi Budziszowi.
Wydaje mi się, że tego pytania sobie nie zadajemy. Co nawet jest zrozumiałe, dlatego że pamięć o powstaniu jest przysłonięta skalą poświęcenia i skalą ofiar. Moja rodzina mieszkała na Starówce – i ojciec do dziś ma trudności z opowiedzeniem tego, co jako 9-letni chłopiec doświadczył podczas ewakuacji Starego Miasta. Dodatkowo dyskusję nad poziomem przywództwa polskiego utrudniała podła propaganda komunistyczna. Ale pamiętając o tym wszystkim nie jesteśmy zwolnieni, jako wspólnota narodowa, ze stawiania pytań. Powstanie, jak każdą akcję zbrojną, należy umieścić w kontekście strategicznym. W jaki sposób wchodzimy do wojny? Co chcemy osiągnąć? Jaki mamy scenariusz wyjścia z konfliktu? Bo trudno zakładać, że prowadzimy bój do ostatniego żywego żołnierza. Jakie są warunki polityczne, by plan działania uznać za wiarygodny i godny zapłacenia daniny krwi? A im mniejszej, tym lepiej. My nie podjęliśmy nawet próby takiej poważnej dyskusji.
Najłagodniej rzecz ujmując uznaję to za ekstrawaganckie podejście. Bo z faktu, iż nasi sojusznicy, nawet bliscy, mają plan, nie wynika, żeby miał być on zgodny z interesami Polski. A więc przymierze z mocarstwami nie zwalnia przywództwa państwowego z potrzeby ważenia racji i dokonywania politycznej kalkulacji: co jest godne zbrojnego czynu? Autotelizacja czynu jest bardzo groźna. Mnie jest bliższa tradycja myślenia o polityce, która w Polsce materializowała się również w insurekcjach – w powstaniu wielkopolskim czy w powstaniach śląskich. Powstańcy walczyli, składali ofiarę życia i wykazywali się heroizmem, jednak ich działania wpisywały się w pewien plan polityczny, służyły jego realizacji, a nie były walką dla samej walki. Więc jeśli uznać, że powstanie w Warszawie należało wywołać, choć jego klęskę wykorzystali komuniści, to żadne okoliczności nie zwalniają nikogo z konieczności przeprowadzenia oceny post factum. Nie tylko aktu powstańczego, lecz także skali tego powstania i narzędzi politycznych, które zostały uruchomione. Trzeba także postawić sobie fundamentalne pytanie: czy powstanie musiało trwać 63 dni? Czy nie winno się zakończyć wcześniej, kiedy było wiadomo, że z wojskowego punktu widzenia nie odniesie pożądanego efektu?
Rozpoznanie wywiadowcze ruchów przeciwnika oraz jego intencji jest elementarnym polem odpowiedzialności każdej władzy, również państwa podziemnego. Jak więc rozpoznano intencje niemieckie? Nie było powodu, by uważać, że mamy do czynienia z dżentelmenami. Rozpoznanie planu sowieckiego też wydaje się powierzchowne. Pytań jest bardzo dużo i one muszą być postawione, jeżeli chcemy myśleć o polskiej polityce dzisiaj. Wchodzimy bowiem w czasy, w których polityka może przybrać taki kształt, że będziemy musieli znowu, w pewnych okolicznościach, składać daninę krwi. Jest rzeczą niesłychanie ważną, ażeby nakreślić strategię polityczną, w której realne scenariusze są uruchomione, a nie zastępować myślenia politycznego myśleniem o konieczności czynu. Czyn sam w sobie niczego jeszcze nam nie gwarantuje.
Przywództwo wojskowe, a tym bardziej przywództwo czasów wojny nie może być pod żadnym pozorem zwolnione z nakazu ważenia racji i patrzenia strategicznego. Musimy odmówić naszemu przywództwu politycznemu prawa do posługiwania się tym, co można nazwać jakimś odruchem emocji czy odruchem duszy. Nawet jeśli warunki, w których funkcjonujemy, uzasadniają tego rodzaju reakcje. Oczywiście nie proponuję polityki, która by ignorowała nastroje społeczne. Ignorował je Aleksander Wielopolski i dlatego przegrał. Absurdalne i ahistoryczne jest myślenie, że w 1939 r. mogliśmy iść z Niemcami przeciwko ZSRR – żadne przywództwo tego rodzaju polityki nie byłoby w stanie zrealizować ze względu na nastroje społeczeństwa. A nastroje mieszkańców Warszawy przed powstaniem? Wszyscy znamy relacje, iż ludzie chcieli zemsty na wrogu, zemsty „z Bogiem – i choćby mimo Boga”. Co nie zwalniało jednak przywództwa politycznego z dokonania chłodnej kalkulacji. Jeżeli taka kalkulacja jest prowadzona w sposób amatorski, dziecinny w gruncie rzeczy, to taka postawa wręcz uzasadnia zniesienie przywództwa. Kłania się stara maksyma Romana Dmowskiego: polityka niepodległościowa to nie ta, która niepodległości chce, tylko ta, która do niepodległości prowadzi. Nawet jeśli byłbym skłonny zgodzić co do kwestii inicjowania ruchu zbrojnego, jakim było Powstanie Warszawskie, to kontynuowanie oporu przez tak długi czas w planie politycznym niczego, prócz ofiar, przynieść nie mogło.
Zgoda, ale nie było tak, że dopiero 58. dnia powstania jego dowódcy zorientowali się, że nie ma ono szans na polityczny sukces. Powstanie było eskalacyjnym działaniem ze strony rządu emigracyjnego oraz państwa podziemnego. I zasadnym są pytania, jak w przypadku każdego działania tego rodzaju: co chcemy osiągnąć i przy użyciu jakich środków? jak oceniamy zdolności przeciwnika? na jak długo planujemy opór i jak zamierzamy wyjść z wojny? Moment wyjścia z powstania, czyli kapitulacji, to nie jest kwestia honoru, tylko kwestia elementarnej kalkulacji politycznej. Moja ocena dokonanej przez dowództwo AK analizy sytuacji jest bardzo krytyczna.
I o ile zwykły obywatel, jak ja, ma komfort niekierowania się rozumem politycznym, tylko manifestowania emocji, bo ryzykuje tylko własne życie, o tyle przywództwo polityczne takiego komfortu mieć nie może. Przypomina mi to, niestety, powojenną postawę rządu londyńskiego, na którą bardzo przecież zżymał się Giedroyć. Świadczy o tym jego korespondencja. Jeszcze w latach 1953–1954 londyński rząd uważał, że lada moment wybuchnie III wojna światowa i polscy żołnierze na Zachodzie, którzy byli wtedy korpusem wartowniczym, ruszą do kraju i obalą komunistów. No, było to dość fundamentalne nieuwzględnienie realiów polityki światowej – bo uważamy, że moralne prawo, tak je nazwę, jest po naszej stronie. W polityce, wiadomo, nie zwycięża moralność, tylko siła. I będąc słabym, tym bardziej trzeba kalkulować.
Wraca pytanie, czego oczekujemy od przywództwa politycznego. Jeżeli przywódcy to „everymeni”, którzy mają takie same zdolności oceny sytuacji jak każdy, to bardzo zaniżamy kryteria. Otóż uważam, że przywództwo polityczne musi sobie zbudować takie narzędzia, ażeby nie paść ofiarą działań dezinformacyjnych czy działań, które wprowadzają w błąd. I to realizowanych zarówno przez sojuszników, jak i przez wrogów.
Jestem skłonny uznać za wartościową argumentację, którą prezentuje choćby prof. Andrzej Nowak, że to czyn powstańczy z 1944 r. – ta ogromna siła oporu wobec najeźdźczej władzy – spowodował, iż Stalin pohamował się z aplikowaniem nam pełnej niewoli. Chociaż teza jest dyskusyjna. Bo już w XIX w. Michaił Pogodin, jeden z czołowych teoretyków ideologii wielkoruskiej oraz panslawizmu, wyłożył zasadę rosyjskiej polityki wobec Europy Środkowej: aby region ten nie był nieustannie wrogi imperium, musi być zarządzany przez podległe mu państwa o ograniczonej suwerenności. Stalin w gruncie rzeczy czerpał z Pogodina. W przemówieniu w Pradze w 1948 r. wprost nawiązywał do tej koncepcji. Zatem nie wydaje mi się, aby akurat opór bohaterskich Polaków szczególnie wpływał na decyzje tyrana.
To może trzeba było zacząć prowadzić politykę polską w Stanach Zjednoczonych? A nasz rząd uporczywie rezydował w Londynie i uważał, że tam jest centrum światowej polityki. Odwołam się do doświadczeń I wojny światowej. Pomawiany o rusofilstwo Roman Dmowski w 1915 r. wyjechał z Rosji, bo uznał, że nie będzie ona państwem rozgrywającym po zakończeniu konfliktu. Potem pojechał do Stanów Zjednoczonych i wrócił do Europy niemal w przeddzień kongresu wersalskiego. Piłsudski trafił w 1917 r. do twierdzy w Magdeburgu nie dlatego, że miał ochotę znowu posiedzieć w więzieniu, tylko dlatego, że uznał, że mocarstwa centralne nie będą zwycięskimi w tej wojnie. Obaj potrafili dokonać zwrotu w polityce. W czasie II wojny konsekwentnie hołdowaliśmy ocenie sytuacji, która była całkowicie chybiona.
Polityka polska jest nadal w gruncie rzeczy sporem o orientację – i mało różni się od tej z XIX w., ponieważ nie zauważyliśmy, że mamy już własne państwo. Jesteśmy w znacznie lepszym położeniu niż przodkowie, którzy starali się prowadzić politykę, nie mając państwa. I nawet można powiedzieć, że nasz rząd emigracyjny na uchodźstwie też jakby go nie miał, bo byliśmy pod okupacją niemiecką. Ale dzisiaj nasze wysiłki powinny być nakierowane na umocnienie narzędzia, jakim jest państwo, bo państwo jest najważniejszym narzędziem wspólnoty. A my wchodzimy w te stare koleiny, jak gdyby naszego państwa nie było albo nie dawało nam ono pełnego oparcia. Stąd ten wieczny spór o patrona, bo to on ma za nas załatwić nasze problemy. Najpierw było mitologizowanie NATO, mówienie, że NATO na pewno nas obroni. Teraz już to nie jest takie pewne.
Byli tacy, którzy mówili to już kilka dobrych lat temu – byli słuchani przez niewielką grupę. Nawet zdarzały się oskarżenia o próbę osłabienia systemu sojuszniczego, który gwarantuje nam bezpieczeństwo... Niestety, trzeba to powiedzieć, nasza klasa polityczna, szeroko rozumiana, cechuje się lenistwem umysłowym, nie ma wielkiej skłonności do poznawania świata, nie ma też nawyku stałego konfrontowania swoich wyobrażeń z rzeczywistością. Na dodatek państwo jest tak skonstruowane, że wydaje się nieporęcznym narzędziem i trudno się nim posługiwać. Rezultat? Skłonność do uprawiania polityki spekulatywnej, na bazie własnych wyobrażeń, a nie realnych faktów. I taka polityka spekulatywna niestety była naszym udziałem w czasie II wojny. I w moim odczuciu znowu wchodzimy w te stare koleiny. Potencjał wojskowy, którym dysponowała II RP był w pewnym stopniu porównywalny z niemieckim. Niemcy mieli inną przewagę – myśli strategicznej, my nie mieliśmy planu obrony. Przegraliśmy, bo uważaliśmy, że będziemy toczyć wojnę graniczną. Dziś uważamy, że będziemy toczyć wojnę graniczną z Federacją Rosyjską i jej sojusznikami – i też uważamy, że możemy wygrać. Tylko że Rosja ma wielokrotnie większy potencjał militarny oraz wielokrotnie większą zdolność do jego zgromadzenia na wschodniej flance NATO. Nadrabiamy skłonnością do mitologizowania rzeczywistości: w 1939 r. wierzyliśmy w ciocię Franię, a dzisiaj, oczywiście, w Biały Dom albo Berlin. W to, że przeciwnik nie jest tak silny, a w gruncie rzeczy się nie odważy. Podstawowe dokumenty strategiczne są dopiero przyjmowane. A jesteśmy w czwartym roku wielkiej wojny za naszą granicą.
Nie bywam 1 sierpnia w Warszawie przypadkiem, lecz specjalnie tu tego dnia przyjeżdżam. W tym roku też będę i też stanę. I będę przeżywał. I jak będę słuchał Demarczyk śpiewającej „Deszcze” Baczyńskiego, to też będę ronił łzy. Te emocje są naturalne i zrozumiałe. W ten sposób zapisujemy się do wspólnoty wolnych Polaków. Co nie znaczy, że nasze przywództwo polityczne ma się kierować tylko szlachetnymi emocjami. Nie chodzi o to, żebyśmy się spotkali na pl. Piłsudskiego i śpiewali piosenki powstańcze zamiast myślenia politycznego. Róbmy jedno i drugie. Umacniajmy swoją wspólnotę, szanujmy ofiarę krwi. Ale zacznijmy myśleć politycznie. Bez poważnej debaty na temat geostrategicznego wymiaru Powstania Warszawskiego i kalkulacji politycznej, która je poprzedzała, a przynajmniej powinna poprzedzać, nie nauczymy się polityki we współczesnym świecie. ©Ⓟ