Odbywało się to nie tylko poprzez przypięcie walut narodowych do kursu dolara w celu stabilizacji kursu ich wymiany. W wielu miejscach dolaryzacja polegała również na faktycznym dopuszczeniu – lub nawet promowaniu – amerykańskiego pieniądza w roli waluty do udzielania kredytów, przyjmowania depozytów czy nawet w codziennym obiegu.
Najbardziej znanym przykładem takiej polityki jest Argentyna. Od uzyskania niepodległości kraj ma walutę o nazwie peso. Było peso „złote i srebrne”, peso „mocne” i peso „wymienialne”. Był krótki okres – przełom lat 80. i 90. XX w. – gdy Buenos Aires postanowiło o zmianie nazwy waluty, ale „austral” nie zadomowił się na dłużej.
Początki dolaryzacji gospodarki to lata 80., gdy władze przejęli neoliberałowie i ogłosili wielką operację „ratowania” argentyńskiej gospodarki wedle wytycznych waszyngtońskich instytucji finansowych. Czy uratowali? Tu zdania pozostają podzielone, bo już dekadę później Argentyna wpadła w kolejny korkociąg gospodarczy, który zakończył się dwukrotnym ogłoszeniem międzynarodowej niewypłacalności w latach 2005 i 2010. Po neoliberałach pozostało w Argentynie mocne przekonanie, że dolar jest rodzajem bezpiecznej przystani, w której można się schować, gdy inflacja zaczyna powracać do nieakceptowalnych społecznie rozmiarów, a wymienialność międzynarodowa peso zaczyna pachnieć rychłą niewypłacalnością. Co ciekawe, przekonanie o zbawiennym wpływie terapii dolarem podzielali we współczesnej Argentynie także neoperoniści, czyli ideowi spadkobiercy tradycji polityki raczej antyliberalnej, równościowej i niestroniącej od ekonomicznego populizmu. Tak było w czasach rządów dynastii Kirchnerów, czyli najpierw męża Néstora (2003–2007), a potem żony Christiny (2007–2015). Jeszcze bardziej w dolaryzację gospodarki wierzył ich następca – znów neoliberał – rządzący w latach 2015–2019 Mauricio Macri. Za czasów tego ostatniego odsetek depozytów dolarowych trzymanych przez Argentyńczyków w bankach urósł niemal do 40 proc.
W kontekście tej ponadpartyjnej wiary w dolara ciekawie czyta się nową pracę ekonomistów Santiaga Graña-Colella i Matiasa Vernenga (z tej pary bardziej znany jest ten drugi, bo pracuje na co dzień na amerykańskim Bucknell University). W artykule o argentyńskiej substytucji walutowej z lat 2003–2019 autorzy dowodzą, że tak mocna orientacja na dolara była w tym okresie nie lekarstwem, lecz chorobą argentyńskiej gospodarki. Działo się tak dlatego, że prowadziła w oczywisty sposób do stałego uszczuplania rezerw walutowych banku centralnego. Pozbawiony rezerw, nie był on w stanie stabilizować kursu peso, gdy nadchodziły międzynarodowe turbulencje albo spekulacyjne ataki na walutę. Wartość wymienialna peso słabła, co sprawiało, że import stawał się droższy i tym sposobem do gospodarki wlewała się inflacja. Inflacja z kolei była dla Argentyńczyków sygnałem, by… uciekać do dolara. I tak zamykało się zaklęte koło kryzysu.
Koło, z którego polityka (niezależnie od barw rządzących) przez dwie dekady nie mogła wyprowadzić Argentyny. Obca waluta jako fałszywy zbawca? Cóż, wiele właśnie na to wskazuje. ©Ⓟ