„Umowa nie jest porozumieniem dwóch stron, tylko demonstracją siły jednej z nich. Słabszy o tym wie i musi potrafić docenić silniejszego (…). Jeżeli ktoś tego nie wie, przegrywa” – takie zwięzłe, acz niezwykle celne podsumowanie rosyjskiej mentalności negocjacyjnej zawdzięczamy nie literaturze naukowej, lecz sensacyjnej. Konkretnie: Vincentowi V. Severskiemu, czyli płk. Włodzimierzowi Sokołowskiemu – byłemu oficerowi naszego wywiadu cywilnego i człowiekowi, który ten punkt widzenia miał okazję poznać dogłębnie i z różnych stron. W powieści „Krawiec” owa refleksja jednego z głównych bohaterów (też szpiega, nielegała latami poruszającego się na styku rosyjskich służb, świata oligarchów i mafii) jest uzupełniona ważną przestrogą: „Dima widział ludzi Zachodu zachłannych na pieniądze, którzy nie rozumieli tej oczywistej zasady i ginęli jak muchy”.
Na pozór mogłoby się to odnosić w pierwszym rzędzie do znacznej części elit europejskich. Tej, która przez lata konsekwentnie stawiała na biznes robiony z szajką rosyjskich kleptokratów i zbrodniarzy przebranych za cywilizowanych polityków – i wciąż po cichu marzy o powrocie „starych, dobrych czasów” w relacjach z Moskwą. Ale Amerykanie nie są w tej kwestii mądrzejsi. Akurat Donald Trump traktuje zawieranie umów dokładnie tak, jak Rosjanie w opisie Severskiego, co było wyraźnie widać w sposobie potraktowania Ukrainy przy rozmowach o zasobach naturalnych i dostawach uzbrojenia. Amerykański lider w swym zadufaniu nie zauważył jednak, że w przypadku Putina i jego ekipy trafił na kontrpartnerów, którzy stosują te zasady o wiele bardziej konsekwentnie. W dodatku są jeszcze bardziej cyniczni i biegli w sztuce manipulacji.
Może gdyby Trump zechciał wsłuchać się w głosy profesjonalistów z własnej dyplomacji i wywiadu, ewentualnie ekspertów z wyspecjalizowanych think-tanków (a wciąż jest ich w USA sporo), dostrzegłby problem już dawno. Niestety, ewidentnie uważa, że te środowiska są mu w całości wrogie (bo nie umie oddzielić sympatii partyjno-politycznych od kompetencji w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa), więc a priori odrzuca ich opinie. Co więcej, sporo wysiłku włożył już w zdemolowanie fachowego aparatu państwa. Stawia na doradców i urzędników, którzy może nie są zbyt lotni i z pewnością nie mają bladego pojęcia o prawdziwej naturze oraz strategiach i taktykach Rosji, ale za to są mu wierni, spijają mądrości z ust szefa, bronią ich zaciekle w debacie publicznej i mówią rzeczy, które podobają się elektoratowi spod znaku MAGA.
Trump raczej „nie zginie jak mucha”, bo Stany Zjednoczone są zbyt potężne, a ich potęga wciąż amortyzuje skutki doraźnych błędów administracji. Owszem, długofalowo interesy amerykańskie oczywiście także ucierpią, ale znacznie większy problem mają inni. Zwłaszcza ci, znajdujący się pechowo w geostrategicznej strefie pomiędzy USA a Rosją (z Chinami w tle), a przy tym względnie słabi. W znacznym stopniu są cherlawi z powodu własnych, wcześniejszych zaniedbań, co też warto odnotować dla porządku. Przespali sporo czasu powodowani wrodzonym lenistwem, naiwnością, a także dyskretnymi podszeptami obcych agentur wpływu.
Krótko mówiąc: przez swoje dawne błędy oraz aktualną ślepotę Waszyngtonu problem ma teraz praktycznie cała Europa, w tym Ukraina i Polska.
Rosyjska gra
Tymczasem Rosjanie przynajmniej od kilku miesięcy bardzo udanie rozgrywają Trumpa. Stosują koktajl pochlebstw, mglistych obietnic (od dostępu do swych bogactw naturalnych, poprzez oferty pomocy w stabilizacji Bliskiego Wschodu, aż po wizje „odwróconego Nixona”, czyli porzucenia sojuszu z Chinami) oraz regularnych demonstracji siły (wewnętrznej i zewnętrznej, co lokatorowi Białego Domu chyba imponuje). Pozwalają Amerykaninowi „czuć się sprawczym”, tworzą mu pozory kontrolowania przezeń biegu wydarzeń, ale jednocześnie robią swoje, czyli konsekwentnie uderzają w Ukrainę – obficie korzystając przy tym ze wsparcia nie tylko Iranu czy Korei Północnej, lecz przede wszystkim Chińskiej Republiki Ludowej. I naprawdę dążą w ten sposób do „zawarcia umowy”, tyle że nie pojmowanej „po zachodniemu”, jako rozsądny kompromis uwzględniający interesy różnych stron, ale właśnie jako kapitulację słabszego przed przemocą strony dominującej.
W poprzednim tygodniu mogło się wydawać, że Trump wreszcie przejrzał na oczy i zrozumiał dwie rzeczy. Po pierwsze, że Putin robi go publicznie w balona, co zdecydowanie źle służy jego autorytetowi. Po drugie, że Rosjanie nie grają jedynie we własnym imieniu, a cała ich wojskowo-informacyjna operacja w Ukrainie to tak naprawdę testowanie i osłabianie zachodniej wspólnoty strategicznej – w dużej mierze w interesie chińskim, na okoliczność scenariusza, w którym Pekin postanowi siłowo zrealizować swoje interesy na Indo-Pacyfiku. A tu już przecież bardzo wyraźnie pojawia się zagrożenie dla kluczowych interesów USA. I wcale nie można wykluczyć, że buńczuczne słowa szefa chińskiej dyplomacji Wang Yi sprzed kilkunastu dni – że „Chiny nie mogą dopuścić, by Rosja przegrała” – były jednym z powodów tego amerykańskiego otrzeźwienia. Podobnie jak nadmiernie ostentacyjne zachowania samego Putina względem Trumpa i jawne już kpiny rosyjskiej propagandy z całego Zachodu. To wszystko mogło sprawić, że nie tylko eksperci, wykwalifikowani oficerowie wywiadu czy dyplomaci, nie tylko „zwykli ludzie” obdarzeni jaką taką inteligencją i orientacją w polityce, lecz nawet bezkrytyczny wobec siebie narcyz i jego klakierzy dostrzegli, że coś idzie nie tak, jak powinno.
Seria zapowiedzi ze strony samego Trumpa i jego niektórych współpracowników wskazywała, że ich cierpliwość została wyczerpana, a bandycki reżim z Moskwy wreszcie poczuje ciężką rękę amerykańskiego supermocarstwa. Odblokowanie dostaw broni dla Ukrainy, tej resztki puli przyznanej jeszcze za czasów administracji demokratycznej, a zawieszonej tajemniczą decyzją Pentagonu, było bez wątpienia krokiem w dobrym kierunku.
Niektórzy nawet już z góry uznali ten zapowiadany zwrot w polityce USA za dokonany i odtrąbili geopolityczny przełom. Być może dlatego, że bardzo chcieli uwierzyć, a taki scenariusz pasowałby im świetnie do własnych kalkulacji politycznych lub intelektualnych układanek.
Mały deszcz
Z dużej chmury spadł na razie mały deszcz. W poniedziałek Trump ogłosił, mając obok siebie sekretarza generalnego NATO Marka Ruttego (cóż za miły gest pod adresem sojuszników), że zamierza nie tylko podtrzymać, lecz nawet zwiększyć pomoc wojskową dla Kijowa, a ponadto „rozważa” uderzenie w Rosję nowymi sankcjami. I dobrze – po jego dotychczasowym zachowaniu trudno się z tego nie cieszyć. Rzecz w tym, że to wciąż tylko słowa. Szampana można będzie otwierać dopiero wówczas, gdy dostawy uzbrojenia (obejmujące asortyment istotny dla ewentualnego odwrócenia losów wojny) realnie trafią w ukraińskie ręce, zaś nowe sankcje zaczną boleśnie komplikować życie nie tylko samej Rosji, lecz również jej zewnętrznych pomagierów, dzięki którym Kreml jest wciąż zdolny do agresywnej polityki.
A do tego niestety wciąż daleka droga. I nie chodzi tu nawet o zwyczajowe marudzenie części komentatorów, że Trump chce dalszą pomoc wojskową realizować za pieniądze partnerów z NATO, głównie europejskich. To oczywiście przejaw typowego dlań podejścia, za które można go nie lubić, ale jednocześnie dogodne (i być może nawet konieczne w tej sytuacji) alibi na użytek wewnętrzny. Elektorat MAGA nie przepada wszak za Ukraińcami, a „ich wojnę” uważa w najlepszym razie za egzotyczną awanturę, w którą nie warto się pakować. Trump nie ma ani ochoty, ani zdolności, by nagle tłumaczyć swoim fanom, jak jest naprawdę. Ten sam wyborca republikański reaguje jednak pozytywnie na hasło „będziemy na tym zarabiać”, wobec tego nie będzie się buntował przeciw nowej polityce.
Owszem, zbuntuje się część Europy (sygnał dali już Czesi, niewykluczone zresztą, że występując tu jako forpoczta i balon próbny w imieniu innych państw). Inni – np. Brytyjczycy, a także my i Szwedzi – uznają jednak dziejową konieczność płacenia za amerykańskie dozbrajanie Ukrainy. Niemcy zaś przy okazji spróbują nawet ugrać jeszcze coś dla siebie. I ta część równania dopnie się w razie czego bez trudu.
Gorzej, że ta pomoc wojskowa nadal jest niezbyt konkretna co do asortymentu, za to na pewno będzie rozciągnięta w czasie (w przypadku newralgicznych rakiet dalekiego zasięgu, zdolnych wspomóc paraliżowanie rosyjskiej logistyki na głębokim zapleczu, mówi się przynajmniej o kilku, a może nawet kilkunastu miesiącach). Jeszcze gorzej, że ewentualne sankcje mogą się okazać jedynie kolejnym straszakiem bez znaczenia.
Warto zauważyć, że przygotowana w amerykańskim Senacie ponadpartyjna ustawa, której promotorami są republikański polityk Lindsey Graham i jego demokratyczny kolega Richard Blumenthal, zawiera słuszną koncepcję obkładania potężnymi, nawet 500-procentowymi cłami krajów i podmiotów, które wspomagają wysiłek wojenny Rosji. Tymczasem Trump w poniedziałek mówił już tylko o cłach w wysokości 100 proc., co dla przypadkowego obserwatora może się wydawać rzeczywiście „rujnującym” czynnikiem wymuszenia przełomu, ale w praktyce wcale nim nie jest – bo stanowi sygnał zmiękczenia polityki USA już na starcie operacji, bo niektórzy pewnie dostaną tyle samo z innych powodów, wreszcie dlatego, że nie takie liczby Trump zwykł rzucać dziennikarzom tylko po to, by po paru godzinach albo dniach wycofywać się rakiem. Konkretem na razie jest natomiast to, że ustawa Grahama/Blumenthala, która jeszcze kilka dni temu – wedle słów samych zainteresowanych, a także liderów republikańskich frakcji w Kongresie – miała być procedowana „niezwłocznie”, czyli w lipcu, została właśnie po raz kolejny wepchnięta do zamrażarki. Na osobistą prośbę prezydenta.
Kreml odetchnął
Niezrozumiałe sprezentowanie Kremlowi aż 50 dni „na refleksję” też nie jest dobrym sygnałem. Patrząc na chłodno i z boku: to wygląda raczej na pozostawienie Putinowi czasu, by wreszcie wydusił jakieś sukcesy militarne – inne niż mordowanie cywilów na zapleczu frontu. I poprawił swoją pozycję przed ewentualnym zawarciem „umowy” z odpowiednio przeczołganą Ukrainą.
Nie zmienia tej oceny – niestety – wyjątkowo długa i najeżona rozmowami (podobno „bardzo dobrymi”) wizyta w Kijowie gen. Keitha Kelloga, specjalnego wysłannika prezydenta USA. Sędziwy wojskowy znany jest ze swej fachowości w sprawach bezpieczeństwa międzynarodowego oraz względnej przychylności dla sprawy ukraińskiej (co zresztą spowodowało swojego czasu ograniczenie zakresu jego kompetencji, na wyraźne i bezczelne żądanie Rosjan). Bardzo prawdopodobne, że te aktualne konsultacje z jego udziałem to albo zasłona dymna dla realnej gry Waszyngtonu (to w gorszym wariancie), albo przygotowanie aspektów technicznych i logistycznych dla przyszłych dostaw połączone z badaniem nastrojów i planów po stronie ukraińskiej.
Powyższe, pesymistyczne konstatacje zdają się potwierdzać pierwsze reakcje rynków na poniedziałkowe oświadczenie Donalda Trumpa. Notowania na rosyjskiej giełdzie natychmiast wzrosły we wtorek o 2,7 proc. (w dużej mierze dzięki poprawie wyceny kluczowych spółek sektora energetycznego). Jednocześnie rubel umocnił się w stosunku do waluty najczęściej wymienianej na rosyjskim rynku – chińskiego juana – o 0,8 proc. (czyli niemal odrobił związane z zapowiedziami mocnego uderzenia ze strony USA straty z końca poprzedniego tygodnia). „Trump wypadł poniżej oczekiwań rynku” – powiedział Reutersowi analityk Artiom Nikołajew z Invest Era. Trudno się z nim nie zgodzić.
Psychologiczne wzmocnienie dla Kremla zapewnili też Chińczycy. Xi Jinping, który spotkał się we wtorek w Pekinie z szefem MSZ Rosji Siergiejem Ławrowem, podkreślił „potrzebę dalszego pogłębiania wszechstronnego partnerstwa strategicznego obu krajów”, o czym zapewne nieprzypadkowo obficie informowała oficjalna agencja Xinhua. Audiencja szefa rosyjskiej dyplomacji u chińskiego przywódcy odbyła się przy okazji Rady Ministrów Spraw Zagranicznych Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Gospodarz podkreślił, że format ten jest „ważny dla utrzymania pokoju, stabilności i rozwoju na kontynencie eurazjatyckim” i wezwał do „ciągłego nadawania mu nowego impetu”, a także do współpracy ChRL i Rosji w dziele „jednoczenia krajów globalnego Południa, by promować rozwój międzynarodowego porządku w kierunku bardziej sprawiedliwym i racjonalnym”. Tłumacząc z dyplomatycznego mandaryńskiego na nasze: Xi potwierdził, że Moskwa jest jego priorytetowym partnerem pomagającym mu w globalnym podkopywaniu wpływów amerykańskich i jako taka może liczyć na pełną solidarność i wsparcie Pekinu.
Dodać warto, że Ławrow przybył do Chin prosto z Korei Północnej, gdzie także otrzymał zapewnienie o wsparciu Rosji w wojnie z Ukrainą. Na pewno dalszymi dostawami broni i amunicji. Prawdopodobnie – także nowymi kontyngentami tzw. siły żywej, przynajmniej w celu osłony drugoplanowych odcinków frontu, co pozwoli przerzucić skoncentrowane jednostki rosyjskie na kierunki planowanej, kolejnej ofensywy.
Wzmożone ataki powietrzne, wymierzone w cele cywilne i infrastrukturę strategiczną Ukrainy też nie wskazują na to, by Kreml jakoś szczególnie przejął się nową retoryką Trumpa. Wręcz przeciwnie.
To wszystko oznacza, że końca wojny w Ukrainie niestety nadal nie widać. Najbardziej prawdopodobny scenariusz jest taki, że Rosjanie – wspierani coraz mocniej przez sojuszników z globalnej „osi zła” – będą starali się zwiększać presję militarną, licząc na załamanie ukraińskiej zdolności lub woli oporu, albo przynajmniej wyrwanie przeciwnikom kolejnych kilometrów kwadratowych stepu i kolejnych zrujnowanych miast. Równocześnie będą coraz intensywniej oddziaływać informacyjnie na decydentów i opinię publiczną Zachodu, podkręcając nam konflikty i problemy wewnętrzne (w tym na bardzo dla nich dogodnym tle migracyjnym), suflując opinie o bezskuteczności sankcji i „niewdzięczności” Ukraińców, nadal kusząc powrotem do „business as usual” (oczywiście nie dodając na razie, że miałby to być biznes na ich warunkach).
To plan w gruncie rzeczy tyleż czytelny, co toporny. Ale ma duże szanse zadziałać, jeśli prezydent Stanów Zjednoczonych nie uderzy wreszcie naprawdę (a nie tylko dla pozorów) pięścią w stół. A przywódcy pozostałych państw NATO nie zerwą ostatecznie z kunktatorskimi tradycjami, czyli odważą się namawiać swoich obywateli do bardziej odważnej polityki, w ramach której nie tylko trzeba zrezygnować z cząstki dobrobytu, lecz także czasami się spocić, a nawet utoczyć nieco krwi.
Z teorii na praktykę
Co by to miało oznaczać w praktyce? Jeszcze więcej (i przede wszystkim już, a nie w odległej przyszłości) środków obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej dla Ukrainy, pociski zdolne razić cele w głębi Rosji (w tym w Moskwie i Petersburgu, żeby także elity i klasa średnia kraju-agresora naprawdę poczuły, czym jest wojna). I sankcje na serio nakładane na głównych odbiorców rosyjskiej ropy, niezależnie od tego, czy kupują ją drogo, czy tanio, legalnie, czy nie – bo to w znacznym stopniu z tego źródła pochodzą pieniądze, którym rosyjski reżim zawdzięcza przetrwanie. Tu zła wiadomość: na czele listy są Chiny, Indie i Turcja, czyli państwa, z którymi jednak wielu członków G7 i NATO wciąż chce (lub musi) robić interesy. Warto by się w końcu zastanowić, czy nie da się im zaoferować czegoś w zamian, żeby przynajmniej ograniczyli zakupy u Putina. W przypadku Chińczyków to oczywiście beznadziejne, ale w odniesieniu do Hindusów i Turków – niekoniecznie.
Nie mamy wiele czasu na ten odważny manewr. Wprawdzie rosyjska gospodarka jest na równi pochyłej, a w elicie władzy narastają napięcia, ale Putin wciąż może zdążyć z uzyskaniem swoich strategicznych celów, zanim nastąpi krach, który pozbawi go władzy i pewnie życia. Ewentualnie gdy ów krach faktycznie nastąpi, wyniesie na szczyty nowego dyktatora mającego z grubsza podobne plany, natomiast wolnego od ograniczeń i deficytów poprzednika.
Mamy też (na razie) graniczące z pewnością prawdopodobieństwo, że rosyjskie groźby eskalacji są straszakiem bez pokrycia. Z prostego powodu: Chiny wciąż jeszcze nie są gotowe do pełnoskalowego konfliktu z Zachodem, zwłaszcza z użyciem broni nuklearnej, bo w tym zakresie pozostają w tyle za USA i Rosją. Nie są więc w tym momencie zainteresowane tym, by to arsenały atomowe stanowiły realny wyznacznik potęgi, i nie mogą pozwolić Kremlowi na ich praktyczne wykorzystanie, nawet na skalę taktyczną. Ale chiński postęp w tej dziedzinie przyspieszył, więc to nie potrwa wiecznie. Gdy kiedyś Xi lub jego następca postanowią siłowo załatwić swoje sprawy w regionie, Rosja zapewne zostanie popchnięta do dywersyjnej agresji w Europie, idącej znacznie dalej niż obecne operacje w Ukrainie. I wtedy już dostanie zielone światło dla wykorzystania swego głównego atutu.
Oczywiście – o ile Rosjanie nie zostaną zawczasu wyleczeni z przekonania, że zawsze uda im się zawierać z Zachodem „umowy” po swojemu. ©Ⓟ