Gdy we wtorek rano hucznie ogłaszano zawieszenie broni w konflikcie izraelsko-irańskim, chyba mało kto wierzył w jego trwałość. Może poza Donaldem Trumpem, ewentualnie jego bliskimi współpracownikami. Oni rzecz jasna natychmiast odtrąbili sukces swojej polityki „pokoju poprzez siłę”. „W ciągu zaledwie 48 godzin prezydent Trump dokonał tego, o czym jego poprzednicy mogli tylko pomarzyć – potencjał nuklearny Iranu został unicestwiony po bezbłędnym wykonaniu operacji Midnight Hammer, wynegocjowano zawieszenie broni, (…) a cały świat jest bezpieczniejszy” – stwierdziła Anna Kelly, zastępczyni rzeczniczki Białego Domu. W podobnie entuzjastycznym, acz znacznie bardziej pompatycznym tonie wypowiadał się prezydent USA, a także sekretarz obrony Pete Hegseth oraz paru innych członków republikańskiej administracji. Optymizm studziły jednak wstępne oceny wywiadu wojskowego, wskazujące, że irańskie zapasy wzbogaconego uranu mogły przetrwać bombardowania ze strony USA i Izraela, zaś wojskowy program nuklearny Teheranu został co najwyżej spowolniony o parę miesięcy. Po jakimś czasie Biały Dom oficjalnie potwierdził te informacje, ale i tak spróbował trwać przy propagandzie sukcesu.
„Jeśli za pół roku Iran nadal będzie stanowił problem, koalicja MAGA ulegnie zniszczeniu” – skonstatował tymczasem Chris Stirewalt, analityk polityczny z American Enterprise Institute. Przypomniał, że Trump już wystawił swoje polityczne zaplecze na ciężką próbę lojalności, robiąc to, czego w czasie kampanii wyborczej przyrzekał nie robić – czyli bezpośrednio zaangażował Stany Zjednoczone w kolejny konflikt na Bliskim Wschodzie. Na razie takie oceny można co prawda uznać za przejaw myślenia życzeniowego ze strony amerykańskich „trumposceptyków”, ale niezależnie od stopnia sympatii wobec urzędującego prezydenta warto odnotować, że dynamika sytuacji niekoniecznie będzie działała na jego korzyść. Iran został bowiem faktycznie osłabiony, ale bynajmniej nie padł na kolana. Chwilowa przerwa w działaniach wojennych była w oczywistym interesie rządzących ajatollahów – trudno więc interpretować ich szybką zgodę na zawieszenie broni jako jednoznaczny sukces USA. Tym bardziej, że kolejne dni przyniosły serię twardych kroków ze strony Teheranu. Między innymi uchwalenie (w środę) przez irański parlament projektu ustawy zawieszającej współpracę z MAEA, czyli ONZ-owską agencją nadzorującą kwestie nuklearne, zaś jego przewodniczący Mohammad Baqer Qalibaf przy tej okazji wprost obwieścił, że jego kraj przyspieszy swój program nuklearny. Jego zdaniem oczywiście wyłącznie cywilny, ale w to akurat mało kto wierzy.
Rosyjska gra w bombę
„Myślę, że nasz pogląd na nasz program nuklearny i reżim nierozprzestrzeniania ulegnie zmianie, ale nie można powiedzieć, w jakim kierunku” – powiedział z kolei minister spraw zagranicznych Abbas Araqchi w wywiadzie dla katarskiej gazety „Al-Araby Al-Jadeed”. Można to odczytać jako zawoalowaną groźbę dwutorowości: równoczesnych prób odbudowy tego, co nadwyrężyły izraelskie i amerykańskie bomby, a także pozyskania materiału rozszczepialnego lub nawet gotowych głowic od swoich sojuszników. Pierwsze zajmie prawdopodobnie miesiące, dając światu (w tym Izraelowi i USA) czas na reakcję, ale drugie jest teoretycznie możliwe niemal natychmiast.
W roli dostawcy – również teoretycznie – mogliby wystąpić Chińczycy lub któryś z ich sojuszników – Korea Północna albo Pakistan. Z wielu względów jest jednak skrajnie mało prawdopodobne, by Pekin zgodził się na taki krok. Teheranowi pozostaje więc Rosja. Tym bardziej, że takim scenariuszem Kreml już wcześniej dyskretnie szantażował Zachód, a niemal wprost zagroził nim niedawno były prezydent Dmitrij Miedwiediew.
Problem jednak w tym, że o ile ekipa Putina w obecnych realiach może sobie pozwalać na mniej lub bardziej zawoalowane groźby rozprzestrzenienia swojego potencjału jądrowego, o tyle zrealizowanie takiego planu miałoby dla niej fatalne skutki strategiczne. Spowodowałoby zapewne gniew Chin, które nie są zainteresowane ani mocniejszą destabilizacją Bliskiego Wschodu (zbyt wiele mają tu delikatnych interesów i za bardzo potrzebują niezakłóconych dostaw taniej ropy z regionu), ani tym, żeby broń nuklearna ważyła coraz więcej w globalnych rachubach sił (przynajmniej tak długo, jak pozostają w tym zakresie w tyle za Rosją i USA). Gdyby nie to, pewnie już jakiś czas temu same włożyłyby bombę w ręce ajatollahów. Nie jest w ich interesie, by taki prezent zrobił Iranowi Putin.
Po drugie, wchodzenie kolejnych państw do ekskluzywnego klubu dysponentów atomowej zagłady (bo sukces Iranu prawdopodobnie wymusiłby analogiczne kroki przynajmniej Arabii Saudyjskiej, a może i innych krajów) powodowałoby swoistą dewaluację tego instrumentu – i paradoksalnie osłabiał karty przetargowe samej Rosji.
Po trzecie i bodaj najważniejsze, tak ostentacyjne zagranie przeciwko Stanom Zjednoczonym i samemu Donaldowi Trumpowi raczej nie mogłoby pozostać bez amerykańskiej reakcji. I pół biedy (dla Putina) gdyby polegała ona „tylko” na odblokowaniu lub nawet zwiększeniu wojskowej pomocy dla Ukrainy. W skrajnym przypadku mogłaby nawet oznaczać karny rajd amerykańskiego lotnictwa na jakieś newralgiczne obiekty rosyjskie. Tymczasem absolutny brak skuteczności irańskiej obrony przeciwlotniczej oraz środków walki radioelektronicznej w starciu z Izraelem i USA musiał dać rosyjskim wojskowym i politykom do myślenia, zwłaszcza że Teheran bazuje w tym zakresie w dużej mierze na technologiach rosyjskich. Zupełnie hipotetycznie można próbować sobie wyobrazić przekazanie jakichś elementów broni nuklearnej przez Rosjan w sposób tak tajny, żeby Biały Dom się o tym nie dowiedział. W praktyce to nie ma na to szans – Iran jest zbyt głęboko spenetrowany przez wywiad izraelski (czego dowiodła choćby skuteczność niedawnych ataków precyzyjnych). Ponadto sensem irańskich aspiracji jest przecież to, żeby świat się dowiedział, że Teheran stał się właśnie mocarstwem atomowym, i żeby wyciągnął z tego stosowne wnioski, a nie trzymanie owego atutu w głębokiej tajemnicy.
Zawód ajatollahów
To zapewne kombinacja wymienionych czynników sprawiła, że w ostrej fazie konfliktu z Izraelem rosyjski sojusznik głęboko rozczarował irańskie władze. De facto ograniczył się do słów potępiających ataki, przy okazji wykazując się zresztą albo poczuciem czarnego humoru, albo absolutną hipokryzją. Rosja oficjalnie oświadczyła bowiem, że „decyzja o ataku rakietowym i bombowym na terytorium suwerennego państwa, niezależnie od argumentów, jakie mogą zostać przedstawione, rażąco narusza prawo międzynarodowe, Kartę Narodów Zjednoczonych i rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ”. Odniosła to do działań Izraela, usilnie udając, że nie dostrzega możliwości zastosowania tej zasady wobec samej siebie i permanentnych ataków na cele cywilne w Ukrainie. Tym bardziej, że Iran uprzednio zagrażał Izraelowi nie tylko w sferze deklaratywnej (poprzez wielokrotnie przypominany imperatyw zniszczenia państwa żydowskiego), lecz także przez bardzo realne działania, w tym sponsorowanie i zadaniowanie takich organizacji terrorystycznych jak Hezbollah i Hamas. Mimo intelektualnych łamańców uprawianych w tej kwestii przez propagandystów Kremla symetrii wobec działań ukraińskich, które mogłyby stanowić casus belli, nie ma tu oczywiście żadnej.
Irańscy oficjele liczyli zapewne ze strony Rosji na znacznie więcej. Nie tylko w ramach solidarności członków „osi oporu” (jak w Moskwie i Teheranie wolą określać sojusz u nas nazywany raczej „osią zła”). Również z tytułu wdzięczności Moskwy za bardzo istotne dostawy rakiet i dronów oraz wydatną pomoc przy uruchomieniu ich produkcji w Rosji (co przecież pozwoliło Putinowi przetrwać kryzysy związane z deficytami sprzętowymi i utrzymać wysoki poziom presji wojskowej wywieranej na Ukrainę).
I pewnie właśnie po to „coś więcej” wybrał się do Moskwy – jeszcze w poniedziałek – irański minister spraw zagranicznych Abbas Araqchi. Otrzymał jedynie uścisk dłoni Putina, garść sloganów oraz… życzenia zdrowia i pomyślności dla Najwyższego Przywódcy, czyli ajatollaha Alego Chamenei, oraz dla prezydenta Masuda Pezeszkiana. Szef irańskiej dyplomacji robił w Moskwie dobrą minę do złej gry, ale chyba nie jest przypadkiem, że zaledwie kilka godzin po tym, jak został przez Rosjan poczęstowany czarną polewką, Teheran zdecydował się ustąpić pod presją amerykańsko-izraelską i przystać na zawieszenie broni.
Nie miał innego wyjścia. Gdy nie tylko Chiny (czego można było się spodziewać) umyły ręce, lecz za ich przykładem poszła też Rosja i zostawiła państwo ajatollahów samo w obliczu potężnych ataków, kontynuacja walki byłaby szaleństwem. Iran bardzo potrzebował pauzy na wylizanie ran, na przegrupowanie i zapewne na obmyślenie nowej strategii.
Jastrzębie na horyzoncie
Zdaje sobie z tego sprawę Izrael, który w tej sytuacji będzie zapewne dążyć do zadania teherańskiemu reżimowi nowych ciosów, a także do ponownego wciągnięcia USA w agresywne działania. O powody i preteksty będzie względnie łatwo, bo Iran zapewne przyczai się nieco w kwestiach nuklearnych, ale za to – żeby odzyskać twarz jako regionalne mocarstwo i lider antyizraelskiej krucjaty – najprawdopodobniej zintensyfikuje działania hybrydowe i będzie nadal destabilizował Bliski Wschód.
W tle tych starań w samym Iranie będzie się toczyła cicha rywalizacja pomiędzy „jastrzębimi” i „umiarkowanymi” frakcjami w obozie władzy. Jej zewnętrznym przejawem będą decyzje personalne, w tym ta kluczowa – wyznaczenie następcy sędziwego i schorowanego Chameneiego na stanowisku Najwyższego Przywódcy. Faworytami są w tej chwili jego syn Mudżtaba, uważany za reprezentanta środowisk konserwatywnych, oraz Hassan Chomeini, wnuk lidera islamskiej rewolucji, uchodzący za bardziej otwartego i postępowego. Jednocześnie będzie się też toczyć gra pomiędzy irańskimi służbami kontrwywiadu a wywiadem izraelskim, który zapewne nie omieszka namieszać w tym kotle.
Unia Europejska plus Wielka Brytania będą tymczasem dążyć do wzmocnienia wielostronnych formatów dyplomatycznych z udziałem Iranu oraz do realnej deeskalacji, bo leży to w ich interesie z wielu przyczyn. Po pierwsze, zmniejsza ryzyko zamachów terrorystycznych na Starym Kontynencie, po drugie zapobiega skokom cen ropy. Po trzecie zaś pokazuje Waszyngtonowi, że jego starzy sojusznicy są nadal w grze, a pokój można – owszem! – budować poprzez siłę, ale niekoniecznie tylko wojskową, tę miękką również. I to skuteczniej. W tym planie sojusznikami krajów europejskich okażą się zapewne sunnickie monarchie znad Zatoki Perskiej, na czele z Arabią Saudyjską, a nawet Chińska Republika Ludowa, dla której destabilizacja Bliskiego Wschodu jest ze wspomnianych wyżej przyczyn niezbyt korzystna.
W tej sytuacji wydawać by się mogło, że „jastrzębie” w samym Iranie oraz ich odpowiednicy w Izraelu nie złożą łatwo broni, ale przewaga ilościowa i jakościowa będzie jednak po stronie zwolenników dyplomacji i kompromisów. A nawet, że na dalekim horyzoncie zamajaczy powrót do porozumienia JCPOA (Joint Comprehensive Plan of Action) z 2015 roku, zawartego z udziałem USA, Chin, Rosji, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec i Unii Europejskiej, które (choć kulawe) jednak stabilizowało region i świat, oferując Teheranowi ścieżkę do zniesienia sankcji w zamian za rezygnację z militaryzacji swego programu nuklearnego. I które – warto przypominać – zostało przekreślone jednostronną decyzją poprzedniej administracji Donalda Trumpa w roku 2018, co spowodowało intensyfikację irańskich zbrojeń, nie tylko tych jądrowych, a także mocniejsze wsparcie Teheranu dla Hamasu, Hezbollahu, Hutich oraz szyickich milicji w Iraku i Syrii. Plus, na dokładkę, pchnęło Iran do zacieśniania strategicznych więzów z Chinami i Rosją.
Wóz albo przewóz
Niestety, optymistów chyba należy sprowadzić na ziemię. Świat zmienił się przez te 10 lat raczej bezpowrotnie. I chodzi tu nie tylko o rosnącą wyrwę pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a ich sojusznikami z NATO (lekko tylko zamaskowaną na haskim szczycie). Także o rosnącą akceptację dla strategicznego darwinizmu, czyli o powszechne przyjęcie prymatu interesów (także doraźnych) nad wartościami etycznymi, prawem międzynarodowym i solidarnością. We współczesnej dżungli „jastrzębie” mają dużo łatwiej, inne drapieżniki także, a dążenie do kompromisów uchodzi za objaw słabości. Dlatego można prorokować, że negocjacje – owszem – będą pewnie prowadzone z różną intensywnością, ale głównie w celu zamaskowania realnych intencji i/lub gry na czas. W ich cieniu będzie zaś trwać intensywne poszukiwanie narzędzi, którymi można skutecznie porazić przeciwnika. A niekiedy również niedawnych partnerów i sojuszników.
I w tym mechanizmie tkwi ostatnia szansa dla Rosji, żeby uratować swoje wpływy na Bliskim Wschodzie, a jednocześnie zachować potencjał w innych obszarach. Kreml co prawda przyjął w sprawie irańskiej kolejny – po porażce w Syrii – poważny cios osłabiający jego autorytet na globalnym Południu, ale jeśli dobrze rozegra ciąg dalszy partii, a Zachód mu na to pozwoli, to będzie stopniowo te atuty odbudowywał. Z opisanych powodów – raczej nie poprzez zgodę i pomoc w proliferacji broni nuklearnej, ale raczej poprzez wsparcie dla działań hybrydowych. To da się robić o wiele dyskretniej, nie podpadając przy tym zbyt ostentacyjnie Waszyngtonowi. Można więc wesprzeć sprzętowo i szkoleniowo Korpus Strażników Rewolucji, w tym jego mordercze ramię przeznaczone do działań zagranicznych, czyli brygadę al-Kuds, a za jej pośrednictwem liczne organizacje i grupy terrorystyczne także poza regionem. Co więcej, Kreml może – i zapewne to zrobi – przekierować część swych aktywów wywiadowczych, także tych dotychczas uśpionych, na jeszcze mocniejsze wspieranie różnych środowisk antyizraelskich, z lewa i z prawa, głównie w Europie. Ostrze ich ataków łatwo będzie wymierzyć nie tylko w osoby i placówki bezpośrednio związane z Izraelem, lecz także z USA i w razie potrzeby w każdy inny cel, który wskażą odlegli zleceniodawcy. W razie potrzeby legendę się dorobi, zawodowcy z Moskwy są w tym nieźli.
Kreml może – i zapewne to zrobi – przekierować część swoich aktywów wywiadowczych, także tych dotychczas uśpionych, na jeszcze mocniejsze wspieranie różnych środowisk antyizraelskich, z lewa i z prawa, głównie w Europie
Z punktu widzenia Moskwy sens takich działań będzie dwojaki. Po pierwsze, destabilizacja wewnątrz NATO i UE zawsze osłabia możliwości defensywne struktur zachodnich oraz potencjalnie zmniejsza konkretne wsparcie dla Ukrainy. Po drugie, i w tym kontekście ważniejsze, daje poczucie wsparcia tym siłom w samym Iranie, które zdecydują się obrać twardy kurs. Swoją drogą, Moskwa raczej też ma swoje aktywa wywiadowcze w strukturach politycznych i wojskowo-politycznych Iranu, więc pewnie użyje ich do wspierania twardogłowych w ich wewnętrznej rozgrywce. Paradoksalnie to samo, acz z diametralnie innych powodów, czyli szukając pretekstów do wznowienia pełnoskalowej wojny, może okresowo robić wywiad izraelski.
Przy odrobinie fartu „jastrzębie” z Teheranu, Tel-Awiwu i Moskwy mogą więc nam rychło zafundować kolejną odsłonę gorącej wojny nad Zatoką Perską. Z tyleż oczywistym, co fatalnym skutkiem ubocznym – w postaci kolejnego, tym razem bardziej trwałego wzrostu cen ropy na rynkach światowych. A to zarówno problem ekonomiczny dla nas, jak i cień szansy dla Putina na spowolnienie krachu budżetu Federacji Rosyjskiej, a więc dodatkowy, poważny motyw, by jednak podpalać dalej Bliski Wschód. Oczywiście na tyle dyskretnie (najlepiej rękami miejscowych) żeby nie zdenerwować Wuja Sama psuciem mu jego układanek.
Opisany scenariusz jest stosunkowo realistyczny, ale na szczęście ma alternatywę. Otóż w tej chwili Rosja, po wykazaniu bezradności w obliczu izraelskich i amerykańskich ataków na Iran, tak naprawdę nikomu nie jest na Bliskim Wschodzie potrzebna do szczęścia… poza samą sobą. Pekin ma dobre powody, by obawiać się jej powrotu do gry w roli istotnego i sprawczego aktora, bo zapewne rozumie, że jego interesy są w tym newralgicznym regionie diametralnie różne od rosyjskich. Podobnie jak Waszyngton oraz kraje unijne i Wielka Brytania. Amerykanie dodatkowo przekonali się właśnie, że ich wcześniejsze rachuby na pomoc Putina w negocjacjach z Iranem były co najmniej naiwne, więc tej waluty rosyjski dyktator raczej już nie wykorzysta. Umiarkowane frakcje w Teheranie niekoniecznie będą zaś skłonne nadal ufać Rosjanom, prędzej postawią na ciche porozumienia z sunnickimi sąsiadami oraz na ewentualny parasol chiński. Radykałów z Tel-Awiwu natomiast może spacyfikować Trump – nie dlatego, że jest taki prawy i miłuje pokój, lecz po to, by nie musiał znów wyciągać za nich kasztanów z ognia, ryzykując spójność ruchu MAGA.
I znów, żeby nie zabrzmiało to zbyt optymistycznie: jest jeden, kluczowy problem. Ktoś musi uświadomić Rosjanom, że nie powinni pchać paluchów do bliskowschodniego kotła, bo sami z pewnością na to nie wpadną. Kandydat pilnie poszukiwany. ©Ⓟ
Czasem trzeba powalczyć
Netanjahu jest nie tylko najdłużej urzędującym przywódcą Izraela, lecz tak że pierwszym, który pełniąc funkcję, staje przed sądem i to w trzech procesach. Gdyby postępowania skończyły się wyrokami skazującymi, groziłyby mu łącznie 13 lat więzienia i wysokie grzywny. Przeciwnicy premiera są przekonani, że dowody są na tyle mocne, iż jedyną linią obrony jest odwlekanie rozstrzygnięć w sądach poprzez podtrzymywanie stanu wojennej mobilizacji.