Lubię historie, które dobrze się kończą. Na mojej nowej, solowej płycie – „Romeo i Julia żyją” – piosenki układają się w filmową fabułę. Skończyłem nagrania na dziewiątej piosence, ale czegoś mi w tej historii brakowało. Tylko czego? Ta myśl długo nie dawała mi spokoju. Dopiero po czterech miesiącach dotarło do mnie, że tam nie ma pozytywnego zakończenia. Dopisałem więc ostatnią, w pewnym sensie optymistyczną piosenkę – „Epilog”. Jako widz nie lubię wychodzić z kina emocjonalnie zdruzgotany ani zdołowany psychicznie. Potrzebuję zobaczyć na samym końcu jakieś światełko w tunelu. Nie chodzi o happy end, który kojarzy się raczej pejoratywnie. Niech to będzie po prostu odrobina nadziei. I bardzo chciałem, żeby ludzie, którzy posłuchają albumu „Romeo i Julia żyją”, zobaczyli na końcu takie pozytywne światło.
Każdy twórca ponosi odpowiedzialność za historię, którą opowiada. Posłużę się przykładem „Domu złego” Wojtka Smarzowskiego. Po lekturze scenariusza koniec tej historii dawał mi nadzieję. Rodzi się dziecko jedynego sprawiedliwego w tym filmie, porucznika Mroza, nowe pokolenie, które odkupi grzechy zdemoralizowanego społeczeństwa PRL. Do tego finałowa scena, w której mój bohater, Edward Środoń wymyka się milicjantom i udaje mu się zbiec przed oprawcami – znika gdzieś w leśnej gęstwinie. Wierzyłem, że uszedł z życiem. Wojtek jednak inaczej poustawiał akcenty w filmie – jego święte prawo reżysera.
Zaczęło się od tego, że miałem w szufladzie gotowy scenariusz filmowy, który leżał sobie i czekał na właściwy moment. I taki w końcu nadszedł, bo od dłuższego czasu zadawałem sobie pytanie, czy dałoby się przerobić historię filmową na piosenki. A to nie lada wyzwanie, nawet nie tyle dla autora, ile dla odbiorcy.
Mamy problem z percepcją muzyki we współczesnym świecie. Najlepiej, żeby kawałki trwały 2,5 min, w porywach do 3 min. Streamingowe playlisty wpadają nam jednym uchem, wypadają drugim i nic w głowie nie zostaje. Jestem z pokolenia, które – i tak mam do dzisiaj – słuchało ulubionych wykonawców z płyty, od początku do końca, od pierwszej do ostatniej nuty. To był nasz rytuał, misterium. Toczyliśmy dyskusje ze znajomymi, który numer jest lepszy, który gorszy, każdy miał swój ulubiony i znienawidzony kawałek na płycie. Żeby jednak wyrobić sobie zdanie, należało posłuchać całego albumu. Siadając do tekstów na płytę „Romeo i Julia żyją”, postanowiłem zmusić słuchacza, emocjonalnie go zaszantażować, żeby dokładnie przesłuchał wszystkie numery, ponieważ jeden wynika z drugiego.
Każda piosenka jest jak odcinek serialu, bo kończy się „twistem”, zawieszeniem fabuły, aby wciągnąć słuchacza i zachęcić do dalszego słuchania. Moja historia opowiada o trójkącie miłosnym w małym miasteczku. Główni bohaterowie to Jan i Krystyna Marcowie. Jest też czarny charakter Cezary Kot, który zaleca się do żony głównego bohatera. I na płycie pod koniec drugiej piosenki słyszymy, że nagle Jan widzi to, wyciąga pistolet i… następuje koniec utworu. Jaki będzie ciąg dalszy? Przekonacie się, drodzy państwo, w kolejnym odcinku. W przypadku serialu trzeba poczekać czasami nawet tydzień, aby się dowiedzieć, kto zabił. Tu wystarczy słuchać płyty dalej.
Poczekaj, aż ci opowiem, skąd się wzięli moi Romeo i Julia. On kiedyś miał na imię Oskar, ona – Ruth. Sztukę napisał Ingmar Villqist. Ja i moja żona (Agnieszka Matysiak – red.) przez 17 lat graliśmy ją w teatrze. W dużym skrócie „Oskar i Ruth” traktuje o zwariowanym małżeństwie, które non stop się kłóci i godzi. Do dziś w życiu prywatnym przerzucamy się tekstami z „Oskara i Ruth”.
Tworzymy z Agnieszką bardzo żywiołowy związek. Jesteśmy włoskim małżeństwem, a każde z nas ma krótki zapalnik. Czasem się zdarzy, że wymiana zdań kończy się kłótnią. Agnieszka to zodiakalny skorpion, ja jestem upartym osłem spod znaku koziorożca [śmiech]. Potrafiliśmy przeciągać ciche dni w nieskończoność. Ten spektakl był dla nas ratunkiem, terapią małżeńską. Od samego początku umówiliśmy się, że nie możemy wyjść na scenę, kiedy jesteśmy pokłóceni. I teraz wyobraź sobie, że mamy akurat taki cichy moment. Jedno do drugiego się nie odzywa przez cały dzień, a wieczorem musimy zagrać sztukę.
Zgadza się. Tylko wiesz, to nie takie proste. Żadne nie zamierza odpuścić. Wsiadamy do samochodu i mamy godzinę na dojazd z naszej podwarszawskiej wsi do Teatru Powszechnego. Jedziemy w kompletnej ciszy. Ja prowadzę, Agnieszka patrzy w okno. Dojeżdżamy do teatru godzinę przed występem, siadamy w garderobie, ostentacyjnie odwróceni plecami do siebie. Przychodzi inspicjent: „Kochani, witam serdecznie. Wpuszczam widownię. Za 15 minut zaczynamy.” Agnieszka się maluje, ja zakładam garnitur. Dalej się do siebie nie odzywamy. Dochodzi dziewiętnasta, słyszymy z interkomu: „Zapraszamy na scenę”. My za kulisami, zaczyna się przedstawienie, lecą pierwsze dźwięki symfonii Beethovena, zapalają się światła. Powinniśmy wychodzić, ale nie wychodzimy! Bo wiemy, że nie możemy wyjść na scenę pokłóceni.
Ktoś w końcu musiał pierwszy wyciągnąć rękę na zgodę, przytulić drugą osobę i powiedzieć: „No chodź tu, kretynie!” Albo: „Ty zołzo, no już, już, przytul się do mnie...” I dopiero kiedy zrzucaliśmy z siebie ten emocjonalny ciężar, mogliśmy zacząć grać.
Nieprzypadkowo przeniosłem akcję „Romea i Julii” do małego miasteczka Piaseczno. Prowincja jest prawdziwsza od miasta, bardziej realistyczna. Nie ukrywa swoich problemów i słabości za wielkomiejskim parawanem poprawności politycznej. Potrzebowałem bohaterów z krwi i kości, którzy mają swoje mroczne strony i nie ukryją ich przed sąsiadami. Główny antagonista Jana, wspomniany Cezary Kot, którego na początku bardzo nie lubimy, ma w tej historii szansę na odkupienie swych win. Kolejne wydarzenia z jego udziałem pozwalają słuchaczom inaczej na niego spojrzeć. Obserwujemy sinusoidę różnych zachowań Kota, co nie pozwala jednoznacznie go potępić. Wszak ludzie nie dzielą się na tylko dobrych lub tylko złych. Każdy anioł ma odrobinę brudu za paznokciami.
Tacy są właśnie ludzie – słabi, nieuczciwi, niedoskonali, a kiedy indziej szlachetni. Nie odkrywam Ameryki. Pokazuję, jak jest.
Romeo nie musi mieć pięknej twarzy Leonardo DiCaprio z filmu Baza Luhrmanna, a Julia nie musi wyglądać tak czarująco jak Olivia Hussey z mojej ulubionej ekranizacji dramatu w reżyserii Franco Zeffirellego z 1968 r. Oni mają nasze twarze. Julia i Romeo mogą być po czterdziestce, po pięćdziesiątce, mogą być w sędziwym wieku. Akcję teledysku do piosenki „Werona” z pełną premedytacją umieściliśmy w Domu Seniora Muzyka w Kątach pod Piasecznem. Do głównych ról zaprosiliśmy aktorów około dziewięćdziesiątki. Pani Anna Korzeniecka i pan Edward Sosna stworzyli na planie wspaniały duet miłosny. Gdy z panią Anną miałem sesję zdjęciową, którą wykorzystaliśmy potem do artworku płyty, fotografka, Hania Nawrot kazała nam się cały czas wtulać w siebie. Nagle słyszę od pani Ani: „To już koniec? Areczku, ty wiesz, że ja przez ciebie nie będę mogła zasnąć w nocy, tak mnie poprzytulałeś” [śmiech]. Inna sytuacja: podeszła do mnie jedna z pensjonariuszek z balkonikiem. Trzymała za rękę starszego, siwiutkiego pana i mówi do mnie, ciągnąc za koszulę: „Panie Areczku, panie Areczku, chcę panu kogoś przedstawić. To mój absztyfikant. Wczoraj mi się oświadczył, jutro bierzemy ślub”. Wszystkim, którzy byli przy tej rozmowie, opadły szczęki z wrażenia. Ktoś pobiegł kupić kwiaty. A my zaczęliśmy się im przyglądać. Jak oni patrzyli na siebie, jak się trzymali za ręce, tańczyli, przytulali, migdalili wręcz… [śmiech]. Piękna historia, prawda?
Jesteśmy niewolnikami trendów wymyślanych i promowanych przez kolorowe pisma modowe, że kobieta musi być piękna i młoda, a mężczyzna dobrze zbudowany. Przecież my wcale tacy nie jesteśmy! Na szczęście wracamy do naturalności – mam na myśli modelki w kwiecie wieku, które ponownie wychodzą na wybieg. Lidia Popiel czy Bogna Sworowska ciągle są piękne i wspaniałe. Zachwycają naturalną urodą.
Ani trochę. Musiałem zaakceptować taki stan rzeczy. Najważniejsze to lubić samych siebie, bez względu na wiek i fizyczne niedoskonałości. To, że mamy trochę większy brzuch albo więcej włosów na plecach niż na głowie, nie oznacza tragedii. Proponuję wszystkim, którzy posłuchają mojej muzycznej opowieści, aby wkleili swoje twarze w miejsce kanonicznych Romea i Julii i dostrzegli piękno w miłości, także tej dojrzałej. Bo przecież miłość nam wszystko wybaczy, nawet upływ czasu.
Nie tylko Afrodyta maczała w niej palce. Tej historii przygląda się również Thanatos – bóg śmierci, bo to jest też opowieść o dramacie, który przeżywa każdy z nas na wieść, że zostanie sam, że najważniejsza osoba w jego życiu właśnie zaczyna podróż bez powrotu. „Romeo i Julia żyją”, ale inni odchodzą. Każda historia dobiega końca i kończy się rozstaniem.
Praca nad płytą pomogła mi oswoić się z odchodzeniem mojej mamy. Musiałem się z tym skonfrontować, pogodzić z tym, co nieuniknione. Dlatego jej dedykowałem ten album.
W wakacje zaczynamy zdjęcia do filmu o Jacku i Gajce Kuroniach. Taka mała lekcja humanizmu w czasach, w których tak trudno znaleźć autorytety. Nie chcemy ich szukać na pomnikach. Nie będzie to film kręcony na kolanach. Chcemy opowiedzieć młodym ludziom, dlaczego Kuroń był taki ważny i jak to się stało, że został ojcem naszej wolności. Ale za walką o wolność i demokrację kryje się najważniejsze – miłość dwojga ludzi, Jacka i Gajki. Miłość wystawiana na ciężkie próby w tamtych niełatwych czasach. Pytasz o współczesnych Julię i Romea… Ja ich dostrzegam właśnie w Kuroniach. Tam jest wszystko – miłość, odpowiedzialność, lojalność, przyjaźń i śmierć. Samo życie. ©Ⓟ