Nie. Problem z nienawiścią istnieje od zawsze. Co prowadzi do przemocy wobec pojedynczych ludzi? Co prowadzi do dyskryminacji? Co prowadzi do wojen? Nienawiść. Jest problemem nawet w intymnych relacjach. Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek ją wyeliminowali całkowicie.
I dobrze! Nie ma nic złego w próbie minimalizacji takich negatywnych skutków nienawiści jak dyskryminujące czy przemocowe zachowania.
To niewłaściwe ujęcie sprawy. Czy czytał pan książkę Stevena Pinkera „Better Angels of Our Nature”? Pinker to znany naukowiec społeczny z Uniwersytetu Harvarda. W tej książce zbiera i analizuje ogrom danych dotyczących przemocy i wojen, dyskryminacji, a także głodu, chorób i oczekiwanej długości życia. Okazuje się, że żyjemy w zdecydowanie najlepszej erze w historii ludzkości pod wszystkimi tymi względami, z dużo mniejszą przemocą. Przeprowadzono bardzo wiele badań opinii publicznej, które pokazują, że ludzie z całego spektrum ideologicznego, wiekowego i etnicznego są znacznie bardziej tolerancyjni względem innych. W USA jednym z najbardziej wymownych wskaźników tego trendu jest liczba małżeństw międzyrasowych, międzyetnicznych czy międzywyznaniowych oraz poziom akceptacji małżeństw tej samej płci. To, jak te wskaźniki wyglądają dzisiaj, byłoby po prostu nie do pomyślenia jeszcze kilka dekad temu. Sądzę, że przekonanie o wyjątkowym poziomie nienawiści to historyczna ignorancja wynikająca z pewnego rodzaju pychy. Ludzie zakładają, że wszystko jest teraz inne niż w przeszłości, a oni są wyjątkowi. Tymczasem te wszystkie rzekomo nowe i unikalne zagrożenia związane z nienawiścią to te same zagrożenia, które towarzyszyły wynalezieniu prasy drukarskiej, radia, telewizji…
Mówimy o bardzo złożonych zjawiskach. Pańska teza brzmi bardzo prawdopodobnie, ale nasze indywidualne ułomności nie tłumaczą wszystkiego. Są jeszcze np. koncentrujące się na negatywnych zjawiskach media. Wśród amerykańskich wydawców jest takie stare powiedzenie „if it bleeds, it leads” („jest krew, jest temat” – przyp. autora) i naprawdę nie powstało ono wczoraj. Mojego męża, pilota, irytuje, że każdy, nawet najmniejszy wypadek awionetki staje się ogólnonarodowym newsem, prowadząc ludzi do wniosku, że latanie jest niebezpieczne...
Tak. A teraz stare media konkurują w tej kwestii z nowymi, a że są w coraz gorszym położeniu, to wpadają w desperację i spirala przesady się nakręca. Powinniśmy patrzeć na większość newsów krytycznie.
Dane temu przeczą. Ale z błędnego przekonania, że jest coraz gorzej, ludzie wyciągają bardzo niebezpieczny wniosek i krzyczą „Cenzuro wróć!” Tyle że – powtarzam – to wynika z pyszałkowatego rozumienia historii. Przyda się trochę pokory. Bo czego naprawdę uczy nas historia? Że nienawiści nigdy, mimo prób, wyeliminować się nie udało, a gdy używano do tego narzędzi cenzorskich, przynosiło to więcej szkody niż pożytku.
To, co cenzurowane, bardziej przykuwa uwagę.
Nienawiść jest dość dobrze zbadana. Od ok. 30 lat prowadzone są nad nią na uniwersytetach studia łączące psychologię, lingwistykę czy antropologię. Wniosek jest taki, że nie można prosto wskazać linii od mowy nienawiści do nienawiści. Oboje należymy do odbiorców nienawistnych wiadomości. Czy zawsze budzą w nas nienawiść? Przeciwnie, niektóre komunikaty mogą tak bardzo odpychać i irytować, że będziemy zmotywowani, by nienawiść zwalczać. Istnieją fascynujące badania z okresu II wojny światowej. Sprawdzano, czy żołnierz na rozkaz dopuści się aktu przemocy na cywilu bądź jeńcu wojennym. Okazało się, że żołnierze wyjątkowo często odmawiali, ryzykując sąd wojenny i wyrok śmierci. Nie jesteśmy automatami. Mamy wolę i sprawczość.
Bardzo mi przykro, ale odrzucam taką interpretację historii. Owszem wówczas najpierw mieliśmy mowę nienawiści, a potem przemoc, ale to wcale nie oznacza, że pierwsza spowodowała drugą. To błąd logiczny – post hoc, ergo propter hoc. Nienawiść już istniała, a Hitler to po prostu wykorzystał. I teraz wróćmy do urzędowego zwalczania nienawiści: w Republice Weimarskiej istniało wiele praw przeciwko mowie nienawiści, w tym przeciw treściom antysemickim. Prawa te były bardzo surowo egzekwowane przez lokalnych prokuratorów w całych Niemczech, często w wyniku pozwów dużej organizacji żydowskiej funkcjonującej trochę jak dzisiejsza amerykańska Liga Przeciwko Zniesławieniu. I niech pan zgadnie: antysemickie nastroje rosły czy malały?
Właśnie. Procesy, które miały zwalczać mowę nienawiści, stawały się platformą do jej szerzenia. Wielokrotnie ścigany za antysemityzm Julius Streicher, wydawca tygodnika „Der Stürmer”, swoje procesy traktował jako okazję do popisów oratorskich. Problemem w tamtej epoce w Niemczech nie była mowa nienawiści, tylko to, że nazistom uchodziły na sucho morderstwa czy napaści. Hitler zorganizował zamach stanu, za co dostał bardzo łagodny wyrok więzienia. Zresztą właśnie wtedy znalazł czas, by napisać „Mein Kampf”. Należało karać za prawdziwe zbrodnie, ale tego nie robiono. Hitler powinien nie tylko spędzić dłuższy czas w więzieniu, ale i zostać pozbawionym prawa do sprawowania urzędów publicznych. Nie został. Efekty wszyscy znamy.
Nie do końca. Głęboka wiara, że zabicie żyda, chrześcijanina czy muzułmanina jest czymś godnym pochwały, faktycznie może prowadzić do przemocy. Ideologia jest tu ważnym czynnikiem. Powinniśmy jednak pytać, czy cenzura jest na to właściwą odpowiedzią. Jest wiele dowodów, że wysiłki rządu, by karać bądź uciszać mowę nienawiści, odbijają się czkawką. Gdy jako zwolennik nienawistnej ideologii widzisz, że rząd karze za nią twoich kompanów, nabierasz jeszcze silniejszego przekonania, że twoja grupa ma rację. Uruchamia się syndrom oblężonej twierdzy. Jednoczycie się. A w dobie nowoczesnych technologii i tak zachowasz możliwość kontaktowania się z sobie podobnymi, tyle że na innych, ukrytych platformach. Znikniesz z radarów służb. Zaczniesz spiskować.
Moje stanowisko nie jest wyłącznie amerykańską perspektywą – wpisuje się w międzynarodowe standardy wolności słowa odzwierciedlone w różnych dokumentach ONZ. Co więcej, wielu aktywistów praw człowieka na całym świecie sprzeciwia się cenzurze mowy nienawiści. Nie chodzi o to, że takie regulacje naruszają krajowe prawa dotyczące wolności słowa – przeciwnie, często są z nimi zgodne – lecz o przekonanie, że nie są one skuteczne. Nienawiść jest emocją. Nie można jej zwalczać za pomocą prawa karnego, cywilnego ani nawet poprzez kulturę anulowania (cancel culture), publiczne zawstydzanie czy wykluczanie. Takie metody nie skłaniają ludzi do zmiany uczuć czy poglądów. W Stanach Zjednoczonych mamy własne problemy, a ja na co dzień pracuję na rzecz większej równości i inkluzywności, jednak w Europie – pomimo tych rygorystycznych praw – wciąż dochodzi do dyskryminujących zachowań i przemocy wobec Żydów, uchodźców czy imigrantów.
Tak. Opiera się na obraźliwym przekonaniu, że wierzymy we wszystko, co widzimy lub słyszymy, co po prostu nie jest prawdą. Badania nad dezinformacją w Stanach Zjednoczonych, szczególnie po wyborach w latach 2016 i 2020, pokazują, że twierdzenia, jakoby dezinformacja skłaniała ludzi do głosowania wbrew ich przekonaniom, są w dużej mierze nieuzasadnione. Przytłaczający konsensus naukowy wskazuje, że niemal nikt nie zwracał uwagi na dezinformację, a ci, którzy to robili, już wcześniej podzielali dane poglądy i komunikowali się w obrębie swoich grup. Interesującym przykładem jest przypadek Fox News, konserwatywnej stacji telewizyjnej wspierającej Donalda Trumpa. Początkowo relacjonowała ona porażkę Trumpa w wyborach z 2020 r., co zdenerwowało widzów. W efekcie zaczęli oni przechodzić na bardziej radykalne platformy, które twierdziły, że Trump w rzeczywistości wygrał, a wybory sfałszowano. Aby odzyskać publiczność, Fox zmienił narrację. To nie przekaz medialny zmienił opinie ludzi – to ludzie, mając już ukształtowane poglądy, wpłynęli na zmianę przekazu medialnego. Badania pokazują, że około 80 proc. społeczeństwa nie wierzy w rażące kłamstwa.
Kolejnym problemem jest to, że termin „dezinformacja” bywa używany nie tylko do oznaczania jawnych kłamstw, lecz także do uzasadniania cenzury opinii, analiz czy interpretacji niezgodnych z polityką rządu. Podczas pandemii COVID-19 krytyka rządowych działań, nawet ze strony renomowanych naukowców stawiających uzasadnione pytania, była często klasyfikowana jako dezinformacja, co prowadziło do usuwania ich z mediów społecznościowych. Późniejsze dowody pokazały, że wiele z tych pytań było zasadnych, a polityka rządowa – wadliwa.
Historia – zarówno Stanów Zjednoczonych, zanim wprowadzono silną ochronę wolności słowa, jak innych krajów – pokazuje, że prawa przeciwko mowie nienawiści są stosowane nieproporcjonalnie wobec krytyków polityki rządu i poglądów grup mniejszościowych. Największa ironia z perspektywy praw człowieka polega na tym, że te prawa, które mają chronić mniejszości, często są używane przeciwko nim samym. To nie przypadek. W demokracjach rządy zwracają uwagę na najliczniejsze grupy polityczne i demograficzne. Nic dziwnego, że narzędzie tak subiektywne i uznaniowe, jak prawa przeciwko mowie nienawiści, jest wykorzystywane w sposób nieprzychylny krytykom czy mniejszościom. Bo co właściwie jest mową nienawiści? Gdy takie uznaniowe narzędzie znajduje się w rękach większości, nie będzie stosowane w sposób sprawiedliwy wobec mniejszości czy opozycji.
Większość ludzi popiera wolność słowa dla swoich poglądów, ale nie dla innych. W USA lewica i prawica nieustannie bronią wolności dla własnych idei, a cenzury dla idei przeciwników. Weźmy przykład ruchu Black Lives Matter. Lewica postrzega go jako przeciwwagę dla mowy nienawiści, a prawica widzi w nim stosujących mowę nienawiści wobec białych ludzi czy policji. Podobnie wypowiedzi tradycyjnych grup religijnych o homoseksualizmie, aborcji czy kwestiach rodzinnych: lewica uznaje je za mowę nienawiści wobec kobiet i osób LGBTQ, podczas gdy prawica postrzega próby ich cenzury jako atak na wolność religijną. W USA w ciągu ostatnich co najmniej 10 lat lewica mocno domagała się cenzury wobec idei niezgodnych z jej światopoglądem. Trump pozycjonował się jako przeciwnik takiej cenzury i podjął pewne kroki, np. ograniczenie nacisku rządu na media społecznościowe, by usuwały niechciane treści. Jednocześnie jednak sam wydał dziesiątki zarządzeń wykonawczych, które poważnie naruszyły wolność słowa.
Zarządził np., że szkoły w USA nie mogą uczyć pewnych idei dotyczących rasy lub płci, jednocześnie nakazując nauczanie innych, zgodnych z jego linią. Oba te działania naruszają zasadę neutralności poglądów, którą Sąd Najwyższy USA uznaje za fundament pierwszej poprawki. Rząd nie powinien zmuszać szkół do promowania lub zwalczania określonych idei, np. w kwestii praw osób transpłciowych. Inny przykład: Trump stwierdził, że szkoły nie powinny uczyć o ciemnych kartach historii Ameryki, a zamiast tego mają wpajać uczniom dumę z niej. Choć zgadzam się, że szkoły powinny uczyć różnych perspektyw historycznych, to rząd nie powinien narzucać, jakie emocje mają wzbudzać. Trump słusznie krytykował jednostronność „postępowej ortodoksji” w edukacji, ale potem zastąpił ją „ortodoksją konserwatywną”.
Właśnie. Kwestia osób transpłciowych jest przedmiotem gorących debat naukowych. Obowiązkiem szkoły jest przedstawić różne perspektywy i dowody, uczyć, jak myśleć, a nie co myśleć. Inne przykłady naruszeń wolności słowa przez Trumpa to cofanie finansowania uniwersytetów czy ataki na kancelarie prawne, którym odmawiano prawa do reprezentowania klientów. Szczególnie interesujące dla polskiej publiczności mogą być masowe deportacje bez należytego procesu zagranicznych studentów za wyrażanie poglądów sprzecznych z linią administracji Trumpa, nawet za opinie wyrażane w publikacjach czy udział w pokojowych protestach na kampusie. To karanie za idee. Rząd może wprowadzać regulacje, np. dotyczące kryminalnej przeszłości studentów, ale nie karać za wyrażane idee.
To pytanie dotyka napięcia między bezpieczeństwem a wolnością. Sugerowanie, że ograniczenie wolności słowa jest niewielką ceną za bezpieczeństwo, jest problematyczne. W prawie amerykańskim wolność słowa nie jest absolutna, ale ograniczenia wymagają wykazania ścisłego i bezpośredniego związku między mową a szkodą. Na przykład celowe podżeganie do przemocy lub bezpośrednie groźby wobec konkretnej osoby, które wywołują uzasadnioną obawę, mogą i powinny być karane. Ale jaki jest związek między zagraniczną propagandą a zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego? Jeśli potencjalny, spekulatywny związek wystarczy do wprowadzenia cenzury, to wracamy do ery maccartyzmu, gdy zakazywano nauczania marksizmu z obawy, że może to prowadzić do obalenia rządu. Sędzia Oliver Wendell Holmes obalił tę logikę, argumentując, że każda idea jest potencjalnym podżeganiem. Fragmenty Biblii czy Koranu, cytowane przez ekstremistów do uzasadniania przemocy, pokazują, że problem leży nie w mowie, lecz w jej interpretacji i użyciu.
Faktycznie w USA prawo pozwala na surowsze karanie przestępstw motywowanych nienawiścią, ale nie wystarczy pokazać, że sprawca kiedyś wygłosił antysemicką uwagę – trzeba udowodnić, że nienawiść była motywacją przestępstwa. Społeczeństwo różnicuje kary w zależności od motywacji, np. między morderstwem z premedytacją a zabójstwem z zaniedbania. Uważam, że jeśli takie prawo nie jest nadużywane i faktycznie wymaga dowodu konkretnego motywu, to może być stosowane. Z drugiej strony socjolodzy i kryminolodzy wskazują, że surowsze kary nie są skuteczne w zmienianiu postaw. Pytanie więc, co chcemy tym osiągnąć.
Złe. Archaiczne. Subiektywnie ogranicza wolność słowa.
Rozumiem motywację, ale takie prawa są nieskuteczne w zwalczaniu problemu oraz – tak jak prawo o obrazie uczuć religijnych – wysoce arbitralne.
Nie. Owszem, fałszywa czy oszukańcza reklama może być karana, ale w innych wypadkach bardziej celowane środki na konkretne problemy są lepsze niż całkowity zakaz reklamy.
Nie. Krótko po przejęciu platformy X, mimo deklaracji, że nie będzie cenzurował treści, zaczął usuwać rozmaite komunikaty, szczególnie te krytyczne wobec niego. Hipokryta. ©Ⓟ