Kiedy się śledzi debatę publiczną, można odnieść wrażenie, że żyjemy w czasach apokalipsy. Katastrofy klimatyczna i demograficzna, kryzys demokracji, możliwa wojna nuklearna, już trwająca rewolucja AI... Warto przy tym zauważyć, że oczekiwana długość życia nie tylko w krajach rozwiniętych, lecz także rozwijających się, jest najwyższa w dziejach. Tak, ludzie żyją w bardzo różnych warunkach, jednak to dostrzegamy i część z nas zastanawia się, jak temu zaradzić. Jeszcze 100 lat temu mało kogo to obchodziło, bo wielu walczyło o własne fizyczne przetrwanie, a spora część ludzkości nie dożywała wieku dorosłego. Dziś, przynajmniej w świecie szeroko rozumianego Zachodu, uznajemy raczej za pewnik, że dziecko dojdzie do pełnoletności.

Jeśli miałbym szukać jakiegokolwiek racjonalnego uzasadnienia dla obecnej popularności katastroficznych opowieści, to widziałbym je w demontażu państwa dobrobytu drugiej połowy XX w. Możliwe, że w społecznej świadomości XXI w. przyniósł wielu mieszkańcom Zachodu głównie zmiany na gorsze. A przynajmniej udało się to im opowiedzieć w ten sposób. Politycy zrozumieli, że granie apokaliptyczną kartą po prostu dobrze się sprzedaje i tworzy przestrzeń do usprawiedliwienia wyjątkowych działań, które jawią się jako niezbędne w obliczu jakiejś nadciągającej katastrofy. Donald Trump może się kreować na zbawcę narodu i – co więcej – jest tak postrzegany przez swoich zwolenników (...).

Czy Trump chce być kimś więcej niż tylko prezydentem?

Prezydent USA jest jednak pod wieloma względami wyjątkowy. Nie wyobrażam sobie, aby jakikolwiek inny przywódca polityczny publikował z dumą swoje zdjęcie w tradycyjnym papieskim stroju w czasie konklawe. Nawet jeśli miał to być żart, nie potrafię pozbyć się wrażenia, że sam Trump chce być kimś więcej niż tylko prezydentem. Pragnie rządu dusz, i to wykraczającego daleko poza Stany Zjednoczone. Szuka uwielbienia płynącego z innych części świata. Sam też w sposób mniej lub bardziej bezpośredni wpływa na postawy chrześcijan, o czym przed tygodniem pisała Emilia Świętochowska w tekście „Świętsi od papieża” (DGP nr 89 z 9 maja 2025 r.). Nie jest to zresztą jedynie amerykański fenomen – kiedy spojrzymy na Kościół w Polsce, widać w nim podobne tendencje. Wystarczy popatrzeć na katolickie media. Kanały czy tytuły, które jeszcze kilkanaście lat temu uchodziły za skrajnie prawicowe/konserwatywne, dziś sytuują się bardziej w centrum nie dlatego, że zmieniły redakcyjną linię, tylko ze względu na przesunięcie się całej katolickiej debaty w umowną „prawą” stronę. Coraz częściej używa się też języka polityki do opisu rzeczywistości Kościoła. Widać to było doskonale podczas konklawe, kiedy katoliccy komentatorzy nie ustawali w analizowaniu frakcji i politycznych gier pomiędzy kardynałami zgromadzonymi w Watykanie.

Nie sposób nie zauważyć, że globalne społeczeństwo poszukuje jakiegoś międzynarodowego lidera – nie tylko politycznego, lecz także duchowego. Jest popyt, jest i podaż

Słowa papieża odbijają się szerokim echem

Jednocześnie nie sposób nie zauważyć, że społeczeństwo globalne poszukuje jakiegoś międzynarodowego lidera – nie tylko politycznego, lecz także duchowego. Jest popyt, jest i podaż. Inaczej prezydent USA nie wzbudzałby tak skrajnych emocji, a świat nie wstrzymywałby oddechu, obserwując komin na dachu kaplicy Sykstyńskiej. Jakże wiele mówiący był wpis jednego z użytkowników portalu X, który napisał, że sam nie rozumie, dlaczego choć od 10 lat nie był w kościele, od trzech godzin gapi się w ekran, oczekując pojawienia się białego dymu. Po wyborze kardynała Roberta Prevosta na papieża osoby zarówno wierzące, jak i niewierzące projektowały na kolejnego następcę św. Piotra swoje pragnienia, oczekiwania i nadzieje. Głosy takie były słyszalne zarówno na globalnej Północy, jak i na globalnym Południu, bo nowa głowa Kościoła w bardzo nieoczywisty sposób reprezentuje oba te światy równocześnie. Niewykluczone, że nie ma na świecie drugiego globalnego lidera, którego głos byłby wyraźnie słyszalny w przestrzeni publicznej – i nie chodzi o konkretnego amerykańskiego duchownego, lecz o sam urząd. Komentarze papieża Franciszka – dotyczące wojen w Ukrainie czy w Strefie Gazy albo globalnych wyzwań pokroju masowych migracji czy zmian klimatycznych – odbijały się szerokim echem.

Wybór, który ma w sobie swoistą symbolikę

Choć nikt tak naprawdę nie wie, jakim papieżem będzie Leon XIV i czy zapisze się w historii jako ambasador jednego z globalnych tematów, sam jego wybór ma w sobie swoistą symbolikę. Zachowując wszelkie proporcje, mamy bowiem do czynienia z niezwykle ciekawym zestawieniem dwóch osobowości – nowego papieża oraz Donalda Trumpa. Z jednej strony można dostrzec pomiędzy nimi pewne podobieństwa. Poza najbardziej oczywistym, czyli pochodzeniem z USA, serca współczesnej kultury kapitalistycznej, łączy ich także populizm i antyelitaryzm. W przypadku Trumpa nie wymaga to szczególnego wyjaśnienia, bo prezydent USA (podobnie zresztą jak jego zastępca J.D. Vance) kreuje się na ludowego trybuna. Warto się jednak przyjrzeć bliżej postawie nowego papieża z tej perspektywy. Kardynał Prevost – zakorzeniony w „egzystencjalnej” filozofii św. Augustyna, przez wiele lat misjonarz i biskup w Ameryce Południowej – miał wiele okazji, by dać się poznać jako swego rodzaju „trybun ludowy”. Widać to zarówno w wymiarze performatywnym, choćby na zdjęciach, które od kilku dni pojawiają się w internecie (Prevost w kaloszach broczący przez zalane andyjskie miasteczko albo jadący na koniu przez górskie wioski), ale także w wymiarze intelektualnym. Nowy papież związany jest bowiem z tzw. nurtem z Aparecidy, promującym ideę „pastoralnego nawrócenia”, która była bardzo bliska także papieżowi Franciszkowi. Zakłada on bardzo dużą rolę bezpośredniego towarzyszenia i indywidualnego rozeznawania konkretnej sytuacji pojedynczego człowieka w całej złożoności kontekstu, w jakim żyje. Ten sposób myślenia jest radykalnie odległy od sztywnej doktryny, co zresztą powodowało wiele napięć między poprzednikiem Leona XIV a bardziej tradycyjnymi katolikami (i prawdopodobnie będzie to generować napięcia także w czasie nowego pontyfikatu). Zresztą widać tu moim zdaniem pewną paralelę z napięciem pomiędzy tradycyjnymi partiami politycznymi, zakorzenionymi w doktrynach społeczno-ekonomicznych ze sztywnym podziałem na prawicę i lewicę, a nowymi ruchami politycznymi, które idą w poprzek tych podziałów. Sam Donald Trump wymyka się takiemu tradycyjnemu podejściu. Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że zarówno on, jak i Leon XIV są twarzami globalnego zwrotu populistycznego.

Czego szuka Leon XIV

W przeciwieństwie do prezydenta USA (a także swojego poprzednika na tronie piotrowym) Leon XIV raczej nie jest jednak atencjuszem szukającym medialnego rozgłosu. Przez lata pracy jako misjonarz, generał zakonu augustianów, biskup, a w końcu prefekt watykańskiej dykasterii ds. biskupów dał się poznać jako osoba raczej cicha, skryta, słuchająca, oszczędna w słowach. Widać to było nawet podczas pierwszego przemówienia do wiernych po ogłoszeniu wyboru. Jego wyjście opóźniało się prawdopodobnie dlatego, że spisywał na kartce to, co później publicznie odczytał. Nie było tam miejsca na żadną spontaniczność. Jak mówią osoby znające kard. Prevosta, jest on typem człowieka, który wpierw myśli, a potem mówi.

Prezydent USA dał się poznać jako osoba, która w negocjacjach sięga po szantaż, stosuje doktrynę „shock and awe” (szok i przerażenie). Podejmuje radykalne decyzje, z których się później wycofuje. Po pierwszych kilku miesiącach drugiej kadencji trudno znaleźć jakiekolwiek realne skutki podjętych przez niego decyzji w wymiarze globalnym – poza poczuciem chaosu, który sam w sobie takim skutkiem jest. Ten sposób funkcjonowania idealnie wpisuje się jednak w logikę nowych mediów, które karmią się chaosem, zmiennością i „breaking newsami”. Nie wiem, jaki będzie styl rządzenia Leona XIV, ale z opowieści jego współpracowników wyłania się obraz człowieka, który unika publicznych konfrontacji, szuka porozumienia (w pierwszym przemówieniu kilkukrotnie mówił o „budowaniu mostów”), ale jednocześnie potrafi podejmować trudne, nieraz kontrowersyjne decyzje, jak choćby nominacja bardzo progresywnego kard. Roberta McElroya na urząd metropolity Waszyngtonu (notabene McElroy jest absolwentem Harvardu i Stanforda i w jakimś sensie należy do amerykańskiego liberalnego establishmentu).

Kardynał Prevost kilka miesięcy temu pozwolił sobie, za Franciszkiem, skrytykować na platformie X wiceprezydenta Vance’a za jego interpretację katolickiej zasady „porządku miłowania”. Zresztą nie był to jedyny przypadek, kiedy dzisiejszy papież repostował na wspomnianym medium krytyczne wobec Donalda Trumpa wpisy. Choć prezydent USA oficjalnie cieszy się z wyboru Amerykanina („To wielki honor, gdy uświadomimy sobie, że jest to pierwszy amerykański papież”), to radość ta ma bardziej performatywno-medialny charakter. W rzeczywistości bowiem w osobie Leona XIV Donald Trump znajdzie prawdopodobnie surowego krytyka swoich działań, choć trzeba też mieć świadomość, że ten będzie unikać medialnych konfrontacji. Także dlatego, że przesuwający się w prawą stronę Kościół w USA to wciąż bardzo ważne źródło finansowania Watykanu.

Co różni Leona XIV od Trumpa

W ten sposób dochodzimy jednak do chyba najważniejszej różnicy, która pozwala postawić hipotezę, że Leon XIV może być globalną antytezą Donalda Trumpa. Prezydent USA reprezentuje całym sobą dziedzictwo kapitalizmu. Świata, w którym liczy się głównie zysk, a o statusie człowieka decyduje stan posiadanych aktywów. Świata, którego celem jest utowarowienie wszystkich dostępnych zasobów – przyrodniczych, ludzkich, społecznych – i przekształcenie ich w kapitał. Świata, który popada w coraz większe nierówności. Dziś za plecami amerykańskiego prezydenta stoją wielkie korporacje technologiczne z Doliny Krzemowej, które w rewolucji AI widzą szansę na jeszcze większą akumulację kapitału. Jednocześnie rosną obawy, że sztuczna inteligencja będzie mieć zarówno swoich wygranych, jak i całą rzeszę przegranych, pogłębiając i tak ogromne już nierówności.

Robert Prevost miał okazję na własne oczy zobaczyć w Ameryce Południowej skutki neoliberalnych reform wprowadzanych w latach 70. i 80. XX w. i wyzysk ze strony globalnych korporacji. Dlatego też wydaje się on w pełni świadomy możliwych konsekwencji kolejnej rewolucji gospodarczo-technologicznej. Tak tłumaczył wybór imienia: „Istnieją różne powody, ale głównie dlatego, że papież Leon XIII w swojej historycznej encyklice Rerum Novarum zajął się kwestią społeczną w kontekście pierwszej wielkiej rewolucji przemysłowej. W naszych czasach Kościół oferuje wszystkim skarbiec swojej nauki społecznej w odpowiedzi na kolejną rewolucję przemysłową i na rozwój w dziedzinie sztucznej inteligencji, który stawia nowe wyzwania dla obrony godności człowieka, sprawiedliwości i pracy”.

Dlaczego powinniśmy kibicować Leonowi XIV

Nikt z nas nie wie, czy i na ile uda się nowemu papieżowi zarówno odegrać rolę globalnego lidera politycznego, jak i nadać treść imieniu, które zdecydował się przyjąć. Choć nie widzę w rozwoju AI żadnej zapowiedzi nowej apokalipsy, to nie ulega dla mnie wątpliwości, że papież postawił przed sobą bardzo ważne, a jednocześnie szalenie trudne zadanie. Myślę, że niezależnie od wyznania czy jego braku powinniśmy mu w tej misji kibicować. Trudno bowiem będzie o innego globalnego lidera, ambasadora spraw zwykłych ludzi pracy, i na globalnym Południu, i na globalnej Północy. Leonie XIV, powodzenia! ©Ⓟ

Autor jest publicystą, doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK, członkiem Polskiej Sieci Ekonomii i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego