Ale jedna rzecz zapewne wywołałaby podobną ocenę zarówno Trumpa, jego ekipy i wyznawców, jak też jego krytyków i wrogów. I jedni, i drudzy są bowiem przekonani, że Trump jest – również w dziedzinie polityki zagranicznej – zjawiskiem na wskroś oryginalnym. Że tworzy całkowicie nową epokę. Tyle że trumpiści są tym zachwyceni, a ich przeciwnicy – przerażeni.
Tymczasem jedni i drudzy mylą się. Polityka zagraniczna bliźniacza do Trumpowskiej – czy przynajmniej podobna do jej zasadniczych elementów – bywała już w historii realizowana. I przynosiła z reguły efekty katastrofalne dla swoich twórców.
Może najbardziej charakterystyczną cechą zagranicznej polityki obecnego prezydenta USA jest ciągłe ogłaszanie nowych koncepcji. Najczęściej nic się z tymi pomysłami już dalej nie dzieje, są ogłaszane i zarzucane, zastępują je w opętańczym pędzie nowe. Podobnie zarzucane. Ale zdążają wprowadzić świat w dygot, a eksperci nie nadążają z interpretowaniem kolejnych koncepcji Trumpa, tworzonych często pod wpływem spotkania z ostatnim rozmówcą. Jak w kalejdoskopie zmieniają się – i nikną gdzieś w niebycie – kolejne, wydawałoby się, priorytety. Panama, Grenlandia, Gaza, Chiny, Iran, Arktyka. Zełenski raz jest dyktatorem, to w magiczny sposób przestaje nim być. I tak dalej.
Tu przeskok.
Niemcy muszą kupić Zatokę Magdaleny w Meksyku. Niemcy muszą zdobyć wyspę św. Małgorzaty u wybrzeży Wenezueli. Żółta rasa zaleje świat i biali muszą zjednoczyć się przeciw temu niebezpieczeństwu. Więc zaproponujmy prezydentowi USA wysłanie do Kalifornii niemieckiego wojska, by broniło jej przed Japończykami. Zapytajmy też ambasadora Ameryki w Berlinie, czy, skoro liczba ludności Rzeszy rośnie, a Francja jest słabiej zaludniona, nie byłoby dobrze wystąpić do Paryża z postulatem, by oddał wschodnią część kraju Niemcom. Czyż to nie jest ciekawy pomysł? Podobnie jak odnowienie, nieistniejącego od ponad
400 lat, państwa Burgundii i zaproponowanie królowi Belgii, by w tym celu zawiązał sojusz z Berlinem i przyjął odnowioną koronę. A poza tym powiedzmy dziennikarzowi „The Daily Telegraph”, iż Anglicy są wariatami i że to ja opracowałem oraz przesłałem im plan kampanii, dzięki któremu pokonali Burów.
W lutym 1897 r. Friedrich von Holstein, doradca kajzera Wilhelma II, pisał do jego innego doradcy, Philippa von Eulenburga, że otrzymał od cesarza już trzeci „program polityczny” w ciągu trzech miesięcy. Kanclerz Rzeszy Bernhard von Bülow załamywał ręce. Pisał, iż cesarza cechuje „intelektualna ekstrawagancja, niespójne pojmowanie faktów oraz kompletny brak politycznego umiarkowania i poczucia równowagi, a wszystko to połączone z nadmiernym pragnieniem pokazania się”.
Czy nam to wszystko czegoś nie przypomina?
Dania jest członkiem NATO, którego aż do chwili obecnej wiodącym podmiotem była Ameryka. Czyli od zakończenia II wojny światowej pozostaje jej sojusznikiem. Do Danii należy Grenlandia, zaś US Army na mocy porozumień z Kopenhagą jest obecna na tej wyspie, ale Ameryka nie od dziś chciałaby tam być obecna bardziej. Dania nigdy nie odrzucała perspektywy zwiększenia tej obecności drogą zawarcia nowych układów. Ale obecny prezydent i jego administracja nie są tym zainteresowani. Chcą wszystkiego. Natychmiast.
A skoro Dania nie chce dać im wszystkiego, to wiceprezydent J.D. Vance ogłasza, że nie jest już ona sojusznikiem USA. A potem tezę rozwija, lekko łagodząc. Bo skoro Dania nie chce się zgodzić na wszystko, czego chce Waszyngton, to może i pozostaje sojusznikiem, ale „not a good one”. Vance zmuszony był wprawdzie, po przypomnieniu rozmawiającego z nim dziennikarza, przyznać, że wielu Duńczyków straciło życie w „wojnie z terroryzmem”, walcząc u boku USA (Afganistan). Ale intuicyjną postawę polityków MAGA najlepiej podsumował w telewizji Fox News konserwatywny publicysta Jesse Watters, pointując, iż „Ameryka nie jest skrępowana historią”. Podobne podejście deklarują owi politycy wobec Kanady i Europy.
Jan Rokita trafnie omówił tę fundamentalną dla oceny trumpistów zmianę pozycji Ameryki, której zasadniczą cechą ma być odtąd brutalne wymuszanie posłuszeństwa i demonstracyjne karanie za jego brak: cła i groźba odebrania danemu krajowi gwarancji bezpieczeństwa „mają odtąd być podstawową karą za nieposłuszeństwo wobec Ameryki, przy czym materia owego nieposłuszeństwa ma tu znaczenie drugorzędne (...) czego – jak mi się zdaje – nie zrozumieli jeszcze liderzy europejscy, zakładający, iż wszystko nadal rozegra się na poziomie negocjacji handlowych, w których Ameryce trzeba złożyć korzystną ofertę (…) Tymczasem to daleko za mało, aby Trump przyjął cię na powrót do grona zaufanych sojuszników, którym cła nie będą już zagrażać”. Przy czym lista przewin wobec Ameryki, za które czuje się ona w prawie ukarać delikwenta, jest bardzo szeroka. Na przykład „wobec Ukrainy ma zostać zastosowana kara w istocie retrybucyjna za to, że nie tylko ośmieliła się przeciwstawić forsowanej przez Amerykę idei bezwarunkowego zawieszenia broni, ale – co chyba istotniejsze – już dawno temu, trochę nieuważnie, krok po kroku, dała się «spakietować», jako segment antytrumpistowskiego frontu liderów unijnej Europy i amerykańskiej lewicy”
– zwraca uwagę Rokita.
Trump działa tak, jakby międzynarodowe traktaty nie były warte papieru, na którym je spisano, w efekcie przestaje się wierzyć słowu danemu przez Stany Zjednoczone – konkluduje Joseph Gerson, szef Międzynarodowego Stałego Biuro Pokoju, na portalu Common Dreams. I dostrzega u Trumpa przemożną psychiczną potrzebę zdominowania każdego, który nie chce całkowicie ugiąć się przed jego żądaniami. Prowadzi to do tego, że – jak ostrzega w „Politico” Robert D. Kaplan, weteran amerykańskiej publicystyki i analityki międzynarodowej – obecna administracja de facto zmusza sojuszników USA z obszaru Pacyfiku do jednoznacznego opowiedzenia się po stronie Waszyngtonu przeciw ich największemu patronowi handlowemu – Chinom, co może doprowadzić do rezultatów niechcianych i nieprzewidzianych przez Amerykę. Co więcej, trumpiści przejawiają rosnącą tendencję do obrażania sojuszników, jak np. specjalny wysłannik ds. Ukrainy gen. Keith Kellogg, który pozwolił sobie na stwierdzenie, że coś tam „zrozumiał NAWET premier Nowej Zelandii” (moje wyróżnienie – przyp. autora).
Tu przeskok.
Ateński Związek Morski utworzyły greckie miasta-państwa dla obrony przed Persją. Przez długi czas spełniał on taką rolę, a jego najsilniejszy element – Ateny, odgrywał w nim rolę „pierwszego wśród równych”. Każdy członek musiał dostarczyć określoną liczbę okrętów albo płacić składki w złocie. Pieniądze były składane w skarbcu na świętej wyspie Delos. Tam też obradowały władze sojuszu. Z biegiem czasu sytuacja się zmieniła. Ateny potężniały i coraz bardziej nie chciały kontentować się statusem pierwszego wśród równych, uważając się za hegemona. O swoich dotychczasowych sojusznikach Ateńczycy zaczęli mówić jako o „poddanych”. I naciskali na nich, aby rezygnowali z modelu członkostwa opartego na oddawaniu do dyspozycji sprzymierzonych kontyngentu wojskowego na rzecz płacenia składki. Skarb Związku przeniesiono do Aten, pieniądzy wpłacanych przez jego członków zaczęto zużywać nie tylko na zbrojenia, ale również na upiększanie miasta.
Nie tylko odejście ze Związku stało się niemożliwe – Ateńczycy coraz gorzej znosili wszelkie w ogóle formy niezależności od siebie. W czasie wojny peloponeskiej między Atenami a Spartą wyspa Melos chciała pozostać neutralna. Ateny zażądały od niej jednak poddania się i przystąpienia do proateńskiej koalicji. W opisanym przez Tukidydesa dialogu melijskim między parlamentariuszami Aten a rządzącymi Melos, ci drudzy mówią, że nie chcą być przeciwnikami Aten, że chcą zachować z nimi dobre stosunki, ale na zasadzie niezależności. A w ogóle napadnięcie na Melos przez Ateńczyków byłoby, tłumaczą, niemoralne. Jednak ci odmawiają prowadzenia rozmowy na temat moralności. Koncentrują się na tym, że są potęgą, a Melos jest słaba i może zostać przez nich zmiażdżona. Zaś pozostawienie jej wolnej i neutralnej nie wchodzi w rachubę, bo demoralizowałoby to inne państwa, które mogłyby wybrać drogę niezależności od Aten. Ostatecznie Melos odmawia, zostaje więc ukarana: mężczyźni zostają wymordowani, kobiety i dzieci sprzedane w niewolę.
Pomijając eksterminację i niewolnictwo, tak charakterystyczne dla tamtej epoki, to czy nie widzimy pewnych zbieżności? Gdy Donald Trump zażądał od Danii Grenlandii, niektórzy życzliwi mu analitycy mówili o nowym „momencie melijskim”, w którym kultywowanie sojuszu w dotychczasowej formie staje się niemożliwe – bo dominująca potęga zaczyna wymagać więcej.
Ateńczycy przegrali wojnę peloponeską, kajzer Wilhelm II – I wojnę światową. W jakiej mierze na skutek opisanych zachowań – o tym można zapewne dyskutować do upadłego. Jedno można powiedzieć – nie pozostały one bez wpływu na bieg historii. Wpływu niekorzystnego i dla Ateńczyków, i dla Wilhelma.©Ⓟ