Czy liberalna demokracja to naturalny kierunek rozwoju całej ludzkości czy forma ustrojowa właściwa wyłącznie kulturze zachodniej? Pierwsza ewentualność długo wydawała się oczywistością. W ciągu ostatnich lat postępowało jednak zwątpienie – głównie na skutek sukcesów Chin, których rozwój dezawuował tezę, w myśl której rozwój gospodarki wolnorynkowej, handel i współpraca międzynarodowa miałyby automatycznie prowadzić do wewnętrznej przebudowy państw. Coraz więcej realistów skłaniało się więc ku przekonaniu, że liberalna demokracja jest czymś specyficznym – i naturalnym – dla cywilizacji zachodniej. Dziś można zadać pytanie, czy nawet ta ostatnia teza nie okazuje się zbytnio optymistyczna.
Baza się zmienia
Zacznijmy od historii. Cywilizacja zachodnia na przestrzeni dziejów funkcjonowała w wielu systemach politycznych – często takich, które z demokracją nie miały wiele wspólnego. Kraje stanowiące ekonomiczną awangardę Zachodu stały się demokratyczne od końca II wojny światowej. Ostatnie autorytaryzmy w państwach historycznie należących do europejskiego rdzenia (Hiszpania, Portugalia, Grecja) runęły w latach 70. XX w. z bezsilności i braku wiary w możliwość kontynuacji dotychczasowego modelu. Jednocześnie uznano to za potwierdzenie tezy, że demokracja i Zachód muszą być jednym i tym samym.
Od II wojny światowej minęło 80 lat – to wystarczy, by zwykły człowiek zaczął bezrefleksyjnie przyjmować, że warunki, w których funkcjonuje całe swoje życie, są naturalnym porządkiem rzeczy. Nie zmienia to jednak faktu, że tak nie jest. Monarchie stanowe, monarchie absolutne, represyjne oligarchie, autorytarne dyktatury (nie wpisuję na tę listę systemów faszystowskich, które istniały na tyle krótko, że można traktować je jako nietypowy epizod) – nie były demokratyczne. Czasem wykazywały jedynie elementy, które z perspektywy historii można uznać za zapowiedź nowego systemu.
Przyjęcie przez cywilizację zachodnią ustroju demokratycznego nie było metafizycznym przeznaczeniem, lecz efektem, mówiąc po marksistowsku, zmian w bazie ekonomicznej, przekształcających bezpośrednio lub częściej pośrednio nadbudowę, czyli ludzką świadomość, instytucje i prawo. Nie od rzeczy jest więc założyć, że dalsze zmiany w bazie mogą doprowadzić do ewolucji tego systemu czy wręcz zastąpienia go innym.
Samoobrona elit
Procesy te zachodziły powoli od lat 80. XX w., a przyspieszyły od kryzysu 2008 r. Na całym Zachodzie kurczy się będąca niegdyś opoką systemu klasa średnia. Narastają nierówności i niepewność jutra. Jednocześnie w Europie niemal do logicznego końca doszedł proces, który można określić mianem kompatybilizacji sił politycznych. Chodzi o to, że u zarania nowoczesnej demokracji najważniejsze ugrupowania doszły do wniosku, że nie będą dążyć do anihilacji przeciwnika. Tym niemniej czołowi politycy tamtej ery mieli odmienne wizje przyszłości swoich krajów oraz inne pojęcia dobra i zła. Dziś jest całkiem inaczej – europejskie partie polityczne stały się ideologicznie niemal tożsame. Realizują prawie taką samą agendę, różniąc się między sobą głównie tempem jej realizacji. Klasa polityczna zaczęła mieć jeden nadrzędny („klasowy”) interes, którego musi bronić.
Przed kim? Przed odruchem buntu ze strony tych, którzy z przyczyn ekonomicznych (atrofia klasy średniej, kryzys, efekty globalizacji) mogą zagrozić władzy, a co za tym idzie – społecznej pozycji establishmentu. Establishmentu, który czuje się coraz bardziej zagrożony, a więc poszukuje metod przeciwdziałania utracie dominującej pozycji.
To zresztą typowa reakcja grup uprzywilejowanych w sytuacji kryzysu systemu. Kiedy jest on w rozkwicie i odnosi sukcesy, większość ludzi zyskuje. Można wtedy pozwolić sobie na przesłaniające naturę systemu łagodność i tolerancję. Kiedy zaczyna się on jednak słaniać, a dóbr do podziału ubywa, pojawia się naturalna skłonność do wprowadzania ostrzejszych metod utrzymywania w podległości grup nieuprzywilejowanych (materialnie, kulturowo czy politycznie). Jak wspominał autor przemów czołowych polityków brytyjskiej Partii Pracy epoki Tony’ego Blaira Andrew Neather, gruntowne złagodzenie przepisów imigracyjnych w latach 90. XX w. było motywowane chęcią realizacji celu ideologicznego („rząd chciał uczynić Zjednoczone Królestwo prawdziwie wielokulturowym”). Miało to doprowadzić do stworzenia labourzystom wiernego elektoratu, który utrwali ich władzę. Rozmaite skutki masowej migracji zaczęły jednak budzić tak szeroki protest w społeczeństwie, że z punktu widzenia realizacji założonego celu taktyka ta okazała się przeciwskuteczna.
Inną metodą utrzymania pozycji elit jest przesuwanie realnej władzy od ciał i instytucji wybieralnych do niewybieralnych – eksperckich, niepodlegających procesowi demokratycznemu. Albo podlegających mu jedynie pośrednio i z opóźnieniem (jeśli skład ważnej instytucji jest ustalony na długie lata, to gdy zmiana w jej działaniu stanie się wreszcie realna, stojąca za nią wola polityczna zdąży już wygasnąć).
Konieczna dyskwalifikacja
Wśród instytucji, których rola coraz bardziej polega na utrzymaniu społeczno-politycznego status quo, kluczową pozycję zajmuje sądownictwo. Co znamienne, zjawisko to jest charakterystyczne dla wielu krajów, w których następuje aktywizacja sędziów przeciwko jednej ze stron politycznego sporu – tej, która niezależnie od tego, czy aktualnie rządzi, czy jest w opozycji, pozostaje w konflikcie z establishmentem. Zaczynając od Brazylii, w której głowa Sądu Najwyższego Alexandre de Moraes (były polityk) osiągnął niemal pozycję współprezydenta: sieje postrach na opozycji, blokuje profile w mediach społecznościowych i zamyka całe platformy, nakazuje aresztowania parlamentarzystów, zwalnia gubernatorów... Potrafił nawet z czystej przyjemności szykanowania zarządzić nadzwyczajny przegląd sprawności technicznej prywatnego samolotu, którym (za czasów kadencji Joego Bidena) opuszczała Brazylię grupa protrumpowskich biznesmenów z USA.
W Izraelu Sąd Najwyższy uzurpował sobie kompetencje obejmujące merytoryczną ocenę i odwoływanie decyzji demokratycznie powołanego rządu. Ostatnia odsłona konfliktu to niezgoda sędziów na dokonanie przez premiera Binjamina Netanjahu zmiany na stanowisku szefa wywiadu i demonstracje liberalno-lewicowej opozycji w obronie orzeczenia.
We Francji sąd wyeliminował z demokratycznego procesu najpopularniejszą w sondażach kandydatkę na prezydenta Marine Le Pen. Wyrok był na tyle nieoczywisty, że skłaniał do podejrzeń o polityczną stronniczość sędzi Bénédicte de Perthuis. W uzasadnieniu orzeczenia stwierdziła ona, iż dyskwalifikacja wyborcza jest konieczna, dlatego że Le Pen kwestionowała swoje „przestępstwo”. Podobny przypadek to unieważnienie przez Sąd Konstytucyjny pierwszej tury wyborów prezydenckich w Rumunii, których zwycięzcą okazał się Călin Georgescu. Trzeba zaznaczyć, że na uniemożliwianiu – pod różnymi pretekstami – startu w wyborach kandydatom uznanym za niebezpiecznych, opierał się wczesny putinizm.
Warto też odnotować dorobek włoskich sądów (chyba najbardziej upolitycznionych w Europie) w walce z premier Georgią Meloni w sprawie odsyłania nielegalnych migrantów do obozów w Albanii. Ponadto mamy orzeczenia Sądu Najwyższego Wielkiej Brytanii i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka kwestionujące legalność projektu przesiedlania azylantów do Rwandy czy decyzję Trybunału Sprawiedliwości UE stwierdzającą, że dyskryminacja kobiet pod rządami talibów jest wystarczającą przesłanką do udzielenia ochrony międzynarodowej wszystkim Afgankom, niezależnie od tego czy konkretna aplikantka była prześladowana. Z naszego polskiego poletka dorzućmy choćby wyrok Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w sprawie koncesji telewizji Republika i wPolsce24, którego efektem może być zniszczenie równowagi na rynku mediów.
Wszystko to przyczynia się do wzrostu nieufności wobec sądownictwa i traktowania go jako jednej z sił politycznych. Jeśli więc ugrupowania alt-prawicowe zdobędą większość w parlamentach części państw zachodnich, może to zaowocować nie tylko zaprzestaniem uznawania jurysdykcji międzynarodowych trybunałów, lecz także próbami formalnego ograniczenia kompetencji sądów krajowych czy wręcz osłabienia ich niezależności.
Gigant wśród karłów
Tendencjom tym sprzyja wojna w Ukrainie. Atmosfera paniki moralnej daje zagrożonym elitom wymarzony pretekst do walki z przeciwnikami metodami, które jeszcze niedawno wydawały się nie do pomyślenia. Bo przecież nie czas na łagodne środki, gdy Rosja ingeruje w nasze życie polityczne, a „zielone ludziki” czają się u granic.
Pomaga temu zjawisko dostrzeżone już kilkadziesiąt lat temu przez George’a Kennana, który stwierdził: „Nie ma w naturze nic bardziej egocentrycznego niż walcząca demokracja. Szybko staje się ona ofiarą własnej propagandy wojennej. Ma wówczas tendencję do przypisywania własnej sprawie wartości absolutnej, która zniekształca postrzeganie wszystkiego innego. Jej wróg staje się ucieleśnieniem wszelkiego zła. Jej własna strona zostaje zaś uznana za centrum wszelkiej wartości”.
Kennan napisał to w trakcie zimnej wojny, myśląc głównie o tym, jak demonizowanie przeciwnika może zakłócić pojmowanie go przez demokratycznych liderów, a w konsekwencji osłabić efektywność ich walki. Zjawisko to może jednak równie dobrze odnosić się do wewnętrznej polityki państw demokratycznych. Na skutek ich „własnej propagandy wojennej” nie tylko zewnętrzny „wróg staje się ucieleśnieniem wszelkiego zła”. To samo dotyczy wroga wewnętrznego.
Wojna sprzyja tym procesom również w inny, mniej bezpośredni i mniej widoczny sposób. Kiedy w 1923 r. Józefa Piłsudskiego powiadomiono o przewrocie w Bułgarii i wprowadzonym w jego następstwie terrorze, marszałek zareagował słowami: „to co, mówicie, zamyka do więzień, wiesza, strzela? Kto wie, może tak trzeba…”.
Znany, niepodejrzewany o putinizm amerykański politolog i komentator Walter Russell Mead, zapytany ostatnio przez dziennikarza o to, kto jego zdaniem przejdzie do historii jako największy przywódca od 1990 r., odpowiedział: „być może Władimir Putin – w tym sensie, że nie przychodzi mi do głowy nikt inny, kto dokonałby tyle, mając do dyspozycji tak niewielkie środki. Chodzi o to, że niemal całkowicie zburzył zachodni, neoliberalny porządek świata, unicestwiając zarówno fundamentalizm rynkowy, jak i fundamentalizm praw człowieka jako skuteczne siły. W pewnym sensie jest on gigantem wśród karłów.”
Skuteczni liderzy, niezależnie od tego, czy działają w dobrej, czy złej sprawie, w naturalny sposób budzą fascynację – nawet wśród tych, którym nie podobają się ich cele ani metody. Tacy ludzie pokazują, że można pokonywać granice uważane dotąd za nieprzekraczalne, nie skazując się jednocześnie na ostracyzm. Ich sukcesy wpływają przy tym na wszystkich graczy. Powodzenie Putina skłania do przekraczania granic również jego zdeklarowanych przeciwników.
Obserwacje te prowadzą do konstatacji, że oddanie przeciwnikowi władzy w wyniku przegrania demokratycznych wyborów przestaje być na Zachodzie czymś oczywistym. Dotyczy to wszystkich stron konfliktu, zarówno elit liberalno-lewicowych, jak i przywódców pokroju Viktora Orbána. Można dziś eliminować niebezpiecznych konkurentów na drodze sądowej jeszcze przed wyborami, ale do pomyślenia – choć trudne technicznie – staje się też „zwykłe” fałszerstwo. A nawet otwarta odmowa oddania władzy po klęsce przy urnach, połączona z masową przemocą – tak jak po wygranych przez islamistów wyborach w 1991 r. postąpiła armia algierska. Nie twierdzę, że gdzieś to się wydarzy – ale nie jest to już czymś niewyobrażalnym.
Nigdy tego nie robię, ale zakończę akcentem o charakterze osobistym. Zaliczam się do pokolenia urodzonego i ukształtowanego w PRL. Obecnie po raz pierwszy dopuszczam możliwość, że schyłek mojego życia nastąpi również w systemie niedemokratycznym. Jest to dla mnie wizja ponura, ale nie potrafię uznać jej za nieprawdopodobną. ©Ⓟ
Skuteczni liderzy, niezależnie od tego, czy działają w dobrej, czy złej sprawie, w naturalny sposób budzą fascynację – nawet wśród tych, którym nie podobają się ich cele ani metody