Z Kamilem Całusem rozmawia Nikodem Chinowski
Zadziwia pana tempo, w jakim przez ostatnie 10 lat rozwija się rumuńska gospodarka? PKB wzrósł z niecałych 178 mld dol. w 2015 r. do ponad 350 mld dol., a per capita w dekadę z niecałych 9 tys. dol. do ponad 18 tys. dol.
ikona lupy />
Kamil Całus, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich ds. Rumunii i Mołdawii / Materiały prasowe / Fot. mat. prasowe


Rumunia to kraj o ogromnym potencjale i znakomitych warunkach do tego, by dynamicznie rozwijać swoją gospodarkę. 19 mln obywateli to szósty największy rynek w UE. Ponadto populacja jest młoda, dobrze wykształcona, szczególnie w kierunkach technicznych i inżynieryjnych, bo jeszcze w czasach komunizmu Rumunia miała wysoki odsetek uczelni i kierunków technicznych. To, w połączeniu z jedną z najszybszych sieci internetowych na świecie, sprawia, że to bardzo atrakcyjny kierunek dla zagranicznych inwestorów z sektora IT. Tym bardziej że rynek pracy zdominowany jest przez 40-latków, którzy mają wyraźnie niższe oczekiwania finansowe niż pracownicy ze „starej Unii”, a oferują równie wysokie kwalifikacje.
Drugi istotny czynnik to zaplecze energetyczne. Rumunia ma spore zasoby ropy, gazu, uranu i węgla. Jest też krajem górzystym, dzięki czemu rzeki odpowiadają dziś za 30–40 proc. miksu energetycznego. Do tego dochodzi elektrownia jądrowa w mieście Cernavodă, która, choć jej budowa rozpoczęła się jeszcze w latach 80., od początku bazowała na kanadyjskiej technologii – o wiele nowocześniejszej i bezpieczniejszej niż radziecka. Rumunia opiera się więc na bardzo zdywersyfikowanych źródłach energii i przez lata mogła oferować przemysłowi tanią energię – nawet o 20 proc. poniżej cen w UE.

Do tego dochodzi położenie…


Tak, kraj zaczyna korzystać z bliskości Turcji, Rosji i Europy Zachodniej, bo przecież jest względnie niedaleko do Austrii czy Włoch. Rumunia obsługuje też handel Ukrainy i części Bałkanów, dzięki czemu Konstanca jest największym portem na Morzu Czarnym. Rumuni świetnie wykorzystali też swoje pięć minut, gdy Ukraina nie mogła opierać się na portach odeskich i dodatkowo wzmocniła swoją pozycję w basenie czarnomorskim. Rumunia była predestynowana do szybkiego rozwoju, musiała tylko poczekać na zaniknięcie pewnych strukturalnych hamulców, które dławiły gospodarkę i społeczeństwo.

A tymi hamulcami były?


Cała spuścizna czasów komunizmu, szczególnie ostatnie 10 lat dyktatury Nicolae Ceaușescu, a także pierwsze lata po zmianach ustrojowych, bo w Rumunii władzę utrzymali komuniści. Wbrew temu, co się powszechnie uważa, w 1989 r. nie doszło tu do żadnej rewolucji. To był zamach stanu. Ceaușescu obalili jego towarzysze z partii, z którymi miał zatargi, i którzy, widząc, jak sypie się system w innych krajach demokracji ludowej, zadziałali z wyprzedzeniem. Jeszcze przez większą część lat 90. Rumunią rządził postkomunistyczny establishment, który nie miał pomysłu, jak transformować gospodarkę.

Cofnijmy się do 1989 r. Upada reżim Nicolae Ceaușescu. Jakim krajem jest w tym momencie Rumunia?


Wyraźnie biedniejszym od Polski, obok Albanii najbiedniejszym w Europie. A jeszcze dekadę wcześniej sytuacja była zgoła odmienna – w latach 70. rumuński PKB per capita był na poziomie Węgier, a sam kraj – jak na część bloku wschodniego – relatywnie bogaty. Lata 70. to okres wielkich inwestycji przemysłowych i infrastrukturalnych reżimu Ceaușescu oraz boomu naftowego, z czego korzystał rumuński przemysł wydobywczy i rafinerie. Ponadto tutejszy komunizm był dość specyficzny, bo Ceaușescu szedł swoją drogą, w znacznym stopniu niezależną od dyktatu Moskwy. Współpracował blisko z Włochami i Francją, starał się balansować między Zachodem a ZSRR. Rumunia już w latach 50. pozbyła się ze swojego terytoriom Armii Radzieckiej, która przecież u nas stacjonowała jeszcze za czasów prezydentury Lecha Wałęsy. Dopiero lata 80. pchnęły kraj w gospodarczą przepaść, do czego w znacznym stopniu przyczyniły się wydarzenia w Polsce. Ceaușescu z dużym niepokojem przyglądał się strajkom robotniczym w naszym kraju, narodzinom Solidarności oraz stanowi wojennemu. Uważał, że ta społeczna rewolucja jest inspirowana działaniami z zewnątrz, co było ceną, jaką polska partia komunistyczna płaciła za zbytnie zadłużenie się na Zachodzie za czasów Gierka. Rumuński dyktator chciał uniknąć tego błędu i postanowił jak najszybciej spłacić wszelkie pożyczki. Przemysł został przestawiony na eksport. By oszczędzać dewizy, ucięto import. Pojawiły się problemy z dostawą energii – brakowało ciepłej wody, przestano ogrzewać mieszkania. W latach 80. poziom życia Rumunów dramatycznie się obniżył. Społeczeństwo było upodlone, egzystowało w fatalnych warunkach socjalnych, znacznie poniżej poziomu lat 70. Nieodnawiana infrastruktura transportowa, energetyczna i socjalna była w rozkładzie. Dodajmy do tego puste półki w sklepach, problemy z aprowizacją w podstawowe produkty jak żywność, odzież czy środki higieny, a także niedoinwestowany, popadający w ruinę przemysł i mamy pełny obraz Rumunii przełomu lat 80. i 90. Paradoksem jest, że niedługo po egzekucji Ceaușescu Bukareszt spłacił ostatniego dolara zadłużenia zagranicznego i kraj wszedł w kapitalizm bez obciążenia długiem.

Przejście z komunizmu do kapitalizmu wyglądało podobnie jak w Polsce?


Rumuńscy postkomuniści wybrali drogę powolnych zmian. Oficjalnie: żeby nie doprowadzać do szoków społeczno-gospodarczych. Nieoficjalnie: by zdążyć się uwłaszczyć, utrzymać u władzy jak najdłużej, czemu gwałtowne zmiany ekonomiczne i społeczne by nie sprzyjały. W pierwszych latach demokracji w Polsce wszystkie siły polityczne – nawet postkomuniści – były zgodne, że należy pchać Polskę na Zachód i integrować się z Europą. Tymczasem Rumunia jeszcze w 1991 r., a więc już po upadku Ceaușescu, i ledwie kilka miesięcy przed rozpadem ZSRR podpisała z Moskwą traktat o współpracy i przyjaźni. Na Zachodzie nie było jasne, w którym kierunku ta „nowa” Rumunia będzie więc zmierzać.
W Polsce, poza niewielką grupą Niemców na Opolszczyźnie czy na Warmii i Mazurach, nie występowały mniejszości narodowe. W Rumunii po upadku reżimu komunistycznego doszło do wzrostu napięć z lokalnymi Węgrami zamieszkującymi głównie Siedmiogród. Ich liczebność szacowano wówczas na ok. 1,4 mln, czyli 5 proc. populacji. Dla przykładu, w 1990 r. w wyniku starć w Târgu Mureș – mieście zamieszkałym mniej więcej po równo przez Węgrów i Rumunów – zginęło pięć osób, a niemal 300 odniosło rany. Na Zachodzie pojawiły się więc obawy, że Rumunia może stać się areną wojny domowej. Systemowych podobieństw do polskiej transformacji próżno więc szukać. Możemy dyskutować o wadach i zaletach przemian pod batutą Leszka Balcerowicza, ale nie ulega wątpliwości, że zostały przeprowadzone o wiele szybciej.

W Rumunii mówi się o „straconej dekadzie” – w ciągu pierwszych trzech lat PKB spadł o 40 proc. i dopiero w 1999 r. wrócił do poziomu z 1989 r., a kraj pozostawał symbolem biedy i zacofania.


Pierwsze lata stały pod znakiem załamania handlu z ZSRR, do którego wcześniej trafiała jedna czwarta rumuńskiego eksportu. Przemysł ciężki załamał się. Jednocześnie otwarcie rynków sprawiło, że rumuńska produkcja stała się niekonkurencyjna na tle zachodniej Europy. Znajomi, którzy wtedy mieszkali nad Prutem, opowiadali mi, że z zazdrością patrzyli na drugi brzeg rzeki – mołdawskie wsie były oświetlone, podczas gdy po stronie rumuńskiej panowały ciemności. Upadek ekonomiczny Rumunii był w tych czasach tak dotkliwy, że Rumuni jeździli do Mołdawii po towary, które u nich były wtedy niedostępne lub drogie: pralki, lodówki czy telewizory.
Upadkowi przemysłu towarzyszyły też: uwolnienie cen energii, nieudane procesy prywatyzacyjne oraz – a w zasadzie przede wszystkim – wzrost korupcji. Jej wysoki poziom oczywiście odbijał się na gospodarce, bo patologiczny wymiar sprawiedliwości odstraszał inwestorów zagranicznych. Korupcja nadal jest immanentną cechą tutejszej rzeczywistości politycznej i gospodarczej, ale jej poziom jest znacznie mniejszy. Do jej opanowania przyczyniło się powołanie w 2002 r. Krajowego Departamentu Antykorupcyjnego (Direcţia Naţională Anticorupţie, DNA), na którego czele w 2013 r. stanęła prokurator Laura Kövesi. Wsławiła się doprowadzeniem do skazania wielu średnich i wysokich rangą byłych rumuńskich polityków. To było novum, bo przez dekady panowało przekonanie o bezkarności tej kasty. To było pokłosie niewyjaśnionych do dziś wydarzeń z 1989 r., gdy protestujący w centrum Bukaresztu Rumuni zostali ostrzelani przez nieznanych sprawców. Zginęło wówczas ok. 1 tys. osób. Do dziś osoby odpowiedzialne za tę masakrę nie zostały ustalone, co utrzymywało rumuńskie społeczeństwo w przekonaniu, że politycy i przedstawiciele służb są nietykalni.

W latach 90. określenie „Rumun” w Polsce kojarzyło się m.in. z żebraniem. Ma pan poczucie, że Rumunom udało się pozbyć tej łatki?


Faktycznie, w latach 90. Polacy zaczęli utożsamiać Rumunów z Romami. Miało to związek z rozpoczętą wraz z otwarciem rumuńskich granic masową migracją ludności romskiej z tego kraju – często przez Polskę – do państw zachodniej Europy. W efekcie do dziś Rumuni w rozmowach pytają niekiedy, czy wiem, że oni i Romowie to dwa odrębne narody. I choć wydaje się, że jesteśmy tego coraz bardziej świadomi, to zmiana przebiega dość wolno. Widać to w badaniach CBOS – w 2021 r. Rumuni, właśnie w związku z utożsamianiem ich z Romami, znajdowali się niemal na końcu listy najbardziej lubianych przez nas narodów. Sympatię do nich deklarowało tylko 33 proc. Polaków. Każdy kolejny rok i kolejne dziesiątki tysięcy Polaków, którzy odwiedzą Siedmiogród, Karpaty czy wybrzeże Morza Czarnego, będzie burzyć krzywdzące Rumunów stereotypy.

A w drugą stronę? Gdy Rumun słyszy „Polska”, to…?


…czuje pewien podziw, a może nawet lekką zazdrość. W Rumunii bardzo dużo mówi się o Polsce – głównie o sukcesach gospodarczych, ale też o sytuacji politycznej, relacjach zagranicznych, problemach społecznych. Bardzo szeroko komentowane w tutejszych mediach były czarne protesty z 2020 r. Rumunii wciąż mają nieprzepracowaną traumę dekretu nr 770, na mocy którego dokonywanie aborcji było karane więzieniem, a prawo aborcyjne najbardziej restrykcyjne w całym bloku sowieckim.
Polska ma w Rumunii bardzo dobrą prasę, postrzega się nasz kraj jako najważniejszego gracza regionu, jako głównego adwokata spraw Europy Środkowej na arenie międzynarodowej. Pamięta się, że Polacy walczyli z Turkami, którzy w tutejszej polityce historycznej są postrzegani jak u nas Niemcy. Ciekawostką jest, że dużą popularnością cieszy się „Potop” Sienkiewicza.

Zdarza mi się trafiać w rumuńskich mediach na artykuły, które stawiają rozwój polskiej sieci autostrad i dróg ekspresowych za wzór.


Trzeba zaznaczyć, że naszą naturalną przewagą są dużo lepsze warunki geograficzne, bo jedynie na południu kraju mamy góry. Niemniej Rumunii zazdroszczą nam sprawności w wydatkowaniu środków unijnych i tempa rozwoju infrastruktury transportowej, zarówno na poziomie ogólnokrajowym, jak i lokalnym. Rumunia przez wiele lat nie potrafiła wykorzystywać przysługujących im pieniędzy z UE, co wynikało z głębokiej centralizacji kraju i braku reformy administracyjnej, jaką my przeszliśmy w 1999 r. Kraj jest dwa razy mniejszy niż Polska. U nas jest 16 województw, a tam aż 41 okręgów – zwanych județami – oraz jedno miasto wydzielone, czyli Bukareszt. Okręgi są zbyt małe, a przez to niesamodzielne, niesamorządne, nie umieją efektywnie wykorzystać programów i środków UE. Przez lata ciążyła im jeszcze korupcja, a później impotencja urzędnicza. Rumuński kolega powiedział mi kiedyś, że niezdolność do absorpcji środków z UE to wynik strachu urzędników przed podejmowaniem decyzji, bo jeśli popełnią jakiś błąd, to mogą być posądzeni o celowe działanie o znamionach korupcyjnych.
No i Rumuni zazdroszczą nam relacji z USA. Od lat mocno zabiegają o przychylność Waszyngtonu i obecność wojsk amerykańskich na swojej ziemi. Chcą się pozycjonować jako druga siła NATO na flance wschodniej i odgrywać na południu taką samą rolę, jaką Polska odgrywa na północy. Zazdroszczą nam hubu w Rzeszowie, który stał się centrum logistycznym dla amerykańskich i natowskich wojsk. Oczywiście abstrahuję od obecnych ruchów Donalda Trumpa.

Na początku roku polskie media informowały, że Rumunia przegoniła nas pod względem PKB per capita mierzonego parytetem siły nabywczej (PPP). Pomijając faktyczną wartość tego typu zestawień, to sygnał, że za chwilę my będziemy z zazdrością patrzeć na Rumunów?


Wcześniej Eurostat podał, że Rumunia dogoniła zamożnością Węgry, co już było euforycznie przyjęte przez Rumunów, którzy przecież z Węgrami od pokoleń mają na pieńku i zawsze byli stawiani w roli tych biedniejszych, gorszych. A gdy na początku tego roku pojawiły się dane, że dogonili Polskę, to był to już prawdziwy hit, bo Rumuni przez lata patrzyli na nas tak, jak my patrzymy na Niemców. Lubią się do nas porównywać. Trzeba przy tym pamiętać, że wskaźnik PKB PPP nie jest najlepszym odzwierciedleniem poziomu życia w danym kraju. Różnica między Polską a Rumunią nadal jest więc dość wyraźna – na nasza korzyść – ale Rumuni niewątpliwie nas gonią.

Liczna mniejszość romska – szacowana na ok. 600 tys., czyli 2,5–3 proc. populacji – to wciąż istotny problem społeczny?


Zacznijmy od tego, że ich faktycznej liczby nie da się ustalić. Narodowy spis powszechny jest deklaratywny, wielu Romów nie przyznaje się do swoich korzeni. Rozstrzał w szacunkach jest więc bardzo szeroki – od 600 tys. do 1,5 mln, a w niektórych publikacjach nawet do 2 mln. Poza tym nie zawsze da się binarnie określić, kto jest Romem, a kto Rumunem. Są osoby pochodzenia romskiego, które się zintegrowały i same uważają się za Rumunów, ale których z kolei Rumuni uważają za Romów. Co do zasady to dwie różne grupy społeczne, żyjące raczej obok siebie, a nie wspólnie. Małżeństwa mieszane są rzadkością. O ile obywatele pochodzenia węgierskiego czy – bardzo już nieliczni – niemieckiego dość łatwo się integrują, a niekiedy wprost asymilują, o tyle Romowie pozostają zupełnie na uboczu. No, może poza artystami. Wielu rumuńskich wykonawców muzyki ludowej, np. skrzypków, ma pochodzenie romskie. Gdy odnoszą sukcesy artystyczne, podnosi im się poziom życia, wyjeżdżają do Bukaresztu, wchodzą w inne kręgi towarzyskie i często odcinają się od romskich korzeni.

Profil osób, które zyskały i straciły na transformacji ustrojowej, jest podobny jak w Polsce?


Tu akurat są duże podobieństwa – ofiarami przemian padły głównie małe miasteczka i wieś. Wielu Rumunów z prowincji zdecydowało się na emigrację i zaryzykuję tezę, że drenaż mózgów, jaki nastąpił po akcesji do UE, był w przypadku Rumunii bardziej dotkliwy społecznie niż w Polsce. U nas emigracja spustoszyła jedynie niektóre regiony, duża część mieszkańców wsi zdecydowała się na relokację wewnątrz kraju i przeniosła się do Warszawy, Krakowa, Wrocławia czy Poznania. W Rumunii – poza Bukaresztem, a ostatnio także Klużem – miast o tak mocnej pozycji regionalnej, z rozwijającą się gospodarką i dobrymi perspektywami, po prostu nie ma. Dominacja Bukaresztu nad resztą kraju jest ogromna: w rumuńskiej stolicy mieszka 11–12 proc. populacji kraju, podczas gdy w Warszawie 5 proc. Kolejne miasta w Rumunii są relatywnie małe. Kluż-Napoka i Timisoara są porównywalne z Bydgoszczą, a Jassy, Konstanca, Braszów i Krajowa to ośrodki wielkości Białegostoku i Gdyni. Nie dziwi więc, że jedyną alternatywą dla Bukaresztu była ucieczka do Włoch, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii. Ci mniej mobilni pozostali na wsi, godząc się na dużo niższy poziom życia, niż pamiętają z czasów swojej młodości.

To zaś budzi sentyment do Socjalistycznej Republiki Rumunii albo wręcz Ceaușescu?


Kilka lat temu pojawił się sondaż, który miał wskazać, kto był najlepszym prezydentem Rumunii w historii. I kto wygrał? Nicolae Ceaușescu. Pokonał nawet Klausa Iohannisa, który w pewnym momencie był bardzo wysoko oceniany przez społeczeństwo. Od 30 lat wysoko w sondażach plasuje się też Partia Socjaldemokratyczna, na którą głosują głównie osoby starsze, ze wsi, gorzej wykształcone. To ugrupowanie postkomunistyczne, kojarzące się niektórym z dobrobytem lat 70.

Starsi zapomnieli o Securitate, czyli reżimowej służbie bezpieczeństwa?


Ponad pamięć o opresjach wybija się wspomnienie o wyższej stopie życiowej, o zapewnionej pracy, edukacji i służbie zdrowia, a także poczucie, że w tamtych czasach panowała większa sprawiedliwość i równość społeczna. Ponadto w Rumunii do dziś powszechne jest przekonanie, że służby specjalne są wszechwładną „czwartą władzą”. Z perspektywy tych ludzi nie ma więc różnicy, czy działa Rumuńska Służba Wywiadu Wewnętrznego SRI (Serviciul Român de Informații), czy komunistyczne Securitate. Rumuni mają głębokie przekonanie, że obecna klasa polityczna jest skorumpowana, mierna, nastawiona na własne cele, niezdolna do zarządzania krajem. A Ceaușescu nadal maluje im się w pamięci jako prawdziwy mąż stanu, uczciwy gospodarz, który uczynił Rumunię wielkim, dumnym krajem. Czy do Bukaresztu przyjeżdżał Reagan? Tak. Czy Rumunia była w stanie balansować między Wschodem a Zachodem? Tak. Czy zerwała się ze sznurków Moskwy? Tak. Taka polityka ówczesnego reżimu zwiększała dumę narodową i poczucie dużej roli międzynarodowej.

I to właśnie ta grupa niezadowolonych, pokrzywdzonych wspiera skrajnie prawicowego Călina Georgescu?


Za jego niedoszłą prezydenturą stoją przede wszystkim dwie grupy społeczne. Mówimy tu faktycznie o starszych Rumunach, którzy z sentymentem patrzą na wielką Rumunię, a Georgescu postrzegają jako swoistego kontynuatora myśli Ceaușescu w polityce międzynarodowej, czyli lidera, który zbuduje Rumunię niezależną od Zachodu i Wschodu. Georgescu lubi w swojej narracji odnosić się też do rumuńskich korzeni, czyli Daków i Rzymian, częściowo też do prawosławia. Podkreśla także swoje poglądy antyglobalistyczne, otwarcie krytykuje zachodnie korporacje, lubi grać nacjonalizmem. To nakręca poparcie wśród starszych Rumunów. Drugą nogę jego elektoratu stanowią ludzie młodzi, często ci, dla których będą to pierwsze wybory prezydenckie. Georgescu uwodzi ich wizją skruszenia betonu politycznego, który mocno rzutuje na rumuńską scenę polityczną.

Widzę w tym podobieństwo do Polski.


Rumuńska scena polityczna ma swoją specyfikę. Właściwie od początku lat 90. zdominowana jest przez dwa ugrupowania polityczne. Socjaldemokraci i narodowi liberałowie – bo o nich mowa – to z jednej strony tradycyjni wrogowie, a z drugiej… całkiem nieźli sojusznicy. Kiedy trzeba polaryzować społeczeństwo, polaryzują je. A kiedy trzeba się zjednoczyć w obliczu wspólnego wroga, robią to. W 2021 r. partie te weszły w koalicję w parlamencie, co przelało czarę społecznej goryczy. Wielu wyborców uznało, że społeczeństwo nie ma żadnego wpływu na politykę krajową. Stąd tak duże poparcie dla ekstremistów i radykałów, których symbolem stał się Georgescu.

Rumunii, podobnie jak Polsce, udało się uniknąć oligarchizacji gospodarki i polityki. Prywatyzacja była pod kontrolą?


W latach 90. pojawiały się mniej lub bardziej szemrane postacie, które działały na styku biznesu i polityki, „czerwoni baronowie”. Próbowali się uwłaszczyć na państwowym, korzystając m.in. ze swoich koneksji w rumuńskich służbach specjalnych czy postkomunistycznym establishmencie. Niektórym się to udało, ale skala ich „sukcesów” była nieporównywalnie mniejsza niż w Rosji czy Ukrainie. Ich rolę w kolejnych latach ograniczały coraz skuteczniejsze działania służb antykorupcyjnych. W efekcie w pierwszej dekadzie XXI w. większość tych postaci odeszła w zapomnienie.

Spójrzmy na ostatnie 10 lat. W 2015 r. gospodarka była szacowana na 178 mld dol. Obecnie – na 350 mld dol. Komentatorzy ekonomiczni jako źródło prosperity wskazują niskie podatki, w tym 16-proc. CIT.


Faktycznie niskie obciążenia podatkowe stanowią wedle wielu obserwatorów jedno z kluczowych źródeł rumuńskiego sukcesu gospodarczego. Poza niskim CIT-em przedsiębiorcy przez lata mogli korzystać ze specjalnego reżimu podatkowego dla mikroprzedsiębiorstw. Jeśli ich obroty nie przekraczały 1 mln euro, to mogli płacić 1-proc. podatek obrotowy. Do inwestowania w Rumunii zachęcał także niski podatek od dywidend, który do 2023 r. wynosił 5 proc. Do tego dochodziły oczywiście niskie koszty pracy. Od większości tych ulg obecnie systematycznie się odchodzi. Zmagająca się od lat z nadmiernym deficytem Rumunia zmuszona jest po prostu podnosić podatki.

W sumie można mówić o „rumuńskim cudzie gospodarczym”?


Myślę, że tak. Droga, jaką rumuńska gospodarka przeszła w ostatnich dekadach, jest imponująca. Nie mam też wątpliwości, że kraj ten będzie nas jeszcze w najbliższych latach zaskakiwał. Warto np. przypatrywać się jego rosnącej pozycji w europejskim sektorze energetycznym. W 2027 r. stanie się on prawdopodobnie wiodącym eksporterem gazu ziemnego w UE. Nie traćmy go z oczu! ©Ⓟ