- Co jest prawem, a co nie
- Język politycznej patologii
- Państwo, naród, harcownicy
- Przerost pamięci
- Historia się nie kończy
Od wielu lat dwa najważniejsze, wyrosłe na podglebiu opozycji antykomunistycznej, stronnictwa definiują swój interes poprzez symboliczną delegitymizację przeciwników. Mamy do czynienia z zaostrzającą się wrogością dwóch „Polsk”, a każda z nich – i ta progresywna, i ta reakcyjna – aspiruje do mówienia w imieniu projektowanej przez siebie ideologicznej wspólnoty. Jeśli taki stan będzie się przedłużał, to doprowadzi do stoczenia się narodu politycznego do kategorii plemienia i oddania istnienia państwa na pastwę przypadku.
Co jest prawem, a co nie
Rządząca po 2015 r. prawica doprowadziła do tego, że konstytucja z 1997 r. straciła swoją zasadniczą funkcję regulowania głównych procesów politycznych. Formalnie obowiązująca ustawa zasadnicza nie jest tworem doskonałym. Nie stworzyła silnego ośrodka władzy, wprowadziła iluzoryczne mechanizmy kontroli. W rezultacie okazało się, iż możliwe jest kierowanie państwem bez formalnego tytułu do sprawowania władzy. W latach 2015–2023 ośrodki decyzyjne znajdowały się w kierownictwie partii, a nie w instytucjach państwa. Przy właściwie skonstruowanym ustroju nie mogłoby dojść do takiej sytuacji. Problemem, czego nie dostrzegają obrońcy demokracji, nie jest więc jej deficyt, ale brak skutecznych mechanizmów kontroli.
Na skutek intencjonalnej degradacji Trybunału Konstytucyjnego i instytucji sądownictwa nikt nie potrafi już powiedzieć, co jest obowiązującym w Polsce prawem. Nie ono ani stojący na jego straży wymiar sprawiedliwości jest więc ostateczną instancją, lecz ten, kto aktualnie kontroluje organy przymusu bezpośredniego.
Za upadkiem państwa prawa idzie utrata autorytetu samego prawa w społeczeństwie. To droga do otwartej anarchii. Partie obecnej koalicji rządowej nie podjęły niestety wysiłku większych reform instytucjonalnych. W sytuacji koabitacji ograniczenie działania jest zrozumiałe, ale nie rozpoczęto też szerszej dyskusji, nie przedstawiono wizji zmian. Ruch, który miał aspiracje do podjęcia „chwalebnej rewolucji”, zakończył się zwykłym koniunkturalizmem, a jego dzisiejszy program można streścić jednym słowem: przetrwanie.
Język politycznej patologii
Nie za wszystko odpowiadają politycy. Gdyby tak było, to wybory dawałyby nadzieję na poprawę sytuacji. Problem tkwi głębiej. W demokracji, gdzie istnieje sprzężenie zwrotne pomiędzy politykami a głosującymi i niegłosującymi obywatelami, polityka ujawnia najskrytszy kościec funkcjonowania wspólnoty.
To od wyborców zależy, co jest premiowane władzą – głos rozsądku czy demagogia. Niestety – z powodów historycznych – Polacy nie wypracowali swoistego i dojrzałego języka opisu i oceny procesów politycznych. Wywodzące się z XIX stulecia kalki insurekcyjne i mesjanistyczne nie mają zastosowania w warunkach niepodległego państwa. Kolejne kampanie wyborcze coraz bardziej przypominają więc mobilizację powstańczą w walce o „odbijanie Polski” z rąk zdrajców, a coraz mniej – zwyczajne, uregulowane prawnie dążenie do przejęcia władzy.
Polityka z natury rzeczy jest rywalizacją z własną, autonomiczną wobec moralności mechaniką działania. Można się na to obrażać tak samo jak na bezwzględność praw fizyki – i z podobnymi efektami. Umoralnianie polityki jest możliwe tylko przez zwyczaj i prawo, a to wymaga przyjęcia przez polityków ograniczeń w stosowaniu agresji i kłamstwa. Niedojrzały język prowadzi do atrofii właściwych form komunikacji, produktem czego jest zwyczajna demagogia.
Od niemal 15 lat określenie „zamach” niebezpiecznie zadomawia się w politycznej polszczyźnie. „Zamach smoleński”, „zamach na demokrację”, „zamach stanu” – te określenia nie służą do opisu sytuacji, a do agitacji, której ostatecznym skutkiem jest nie tylko radykalizacja konfliktu, lecz także dewastacja języka. Skutki będą długotrwałe i niebezpieczne.
Większość polskiej debaty publicznej przeniosła się do mediów społecznościowych, gdzie przybiera formę prymitywnej erystyki. Nic więcej. Dobrnęliśmy do momentu, gdy nie ma „faktów”, są tylko „opinie o faktach”. Wszystko jest w obecnym polskim języku politycznym subiektywne, można więc być jednocześnie złodziejem i bohaterem.
Kulturowa wojna domowa zapuszcza korzenie coraz głębiej. Dystans od niej do prawdziwej wojny domowej jest zaś bardzo krótki. W Polsce, o czym staramy się nie pamiętać, często sięgano po siłę w celu rozstrzygnięcia kwestii politycznych. Historia II Rzeczpospolitej symbolicznie zaczęła się od zabójstwa prezydenta Narutowicza. To był początek zastępowania debaty symboliczną, a następnie bezpośrednią przemocą. Polacy szczycą się zacną tradycją republikańską, która jednak nie ma żadnej konsekwencji w dzisiejszym życiu publicznym.
Zwolennicy nachalnej ideologizacji (prawicowej i lewicowej) zapominają o wartości, która jednym i drugim jest potrzebna, tj. państwie. Jest to typowa cecha psychiki pasożyta, który nie widzi, że śmierć żywiciela oznacza również jego własny zgon.
Polacy potrzebują zdefiniowania na nowo, czym jest owa res publica, która winna strukturyzować rywalizację polityczną. Potrzebują wyraźnego rozgraniczenia celów i środków politycznego działania. Celem tym nie może być zdobycie władzy – powinno ono być jedynie środkiem do realizacji określonego programu.
Państwo, naród, harcownicy
Niezależnie od rozmaitych trendów globalizacyjnych i projektów integracyjnych epoka narodów nie skończyła się. Naród jest wciąż najważniejszą ze wspólnot, realnością, której istnienia i wartości wciąż nie sposób ignorować. Nowoczesne projekty polityczne oparte o idee federacji zatomizowanych jednostek wyrażających skrajnie zindywidualizowane tożsamości, których nie łączy żadna więź kulturowa prócz uznania dla różnorodności, okazały się utopią, za którą nie ma społecznej wartości. Naród nie istnieje tylko ze względu na sentyment – ma aspekt funkcjonalny.
Zgodnie z tradycją konserwatywną naród to nie wspólnota etniczna, ale kształtująca się w czasie indywidualność polityczno-historyczna, której trwanie weryfikuje czas. Istotą narodu jest zatem trwanie i rozwój. O ile współcześni „liberalni” emancypatorzy zignorowali wagę więzi narodowych, o tyle konserwatywni „reakcjoniści” postrzegają naród w kategoriach skansenu, depozytu, z którego nic nie może być utracone. Cechą konstytutywną każdej wspólnoty jest ciągłość, ale wyrażająca się nie w kategoriach niezmienności, lecz ewolucyjnej zmiany – polegającej również na odrzuceniu tego, co szkodliwe i zbędne. Tradycjonalistyczne trwanie w bezruchu jest równie zabójcze dla funkcjonalnego istnienia narodu jak rewolucyjna zmiana.
Naród posiada swoją polityczną podmiotowość i otrzymuje możliwość realnej pracy dziejowej dzięki państwu. Bez niego popada w patologię. Tymczasem u nas wzory zachowania wbrew państwu i prawu uznawane są za akceptowalne, czasem nawet za heroiczne. Wezwania do „zmowy powszechnej przeciwko rządowi” pozostały w polskiej duszy, weszły w społeczny instynkt. Polityczna nieumiejętność pracy w ramach państwa prowadzi do demagogii, szukania wroga wewnętrznego i różnych form eskapizmu.
Przerost pamięci
Nasza wojna domowa rozgrywa się również w przestrzeni pamięci. Naprzeciwko siebie już nie stoją narracja PRL-owska i solidarnościowa, lecz dwie odmiany tej ostatniej, które tworzą swoje własne partyjne legitymizacje – początkiem jest podwójna, czarna i biała, legenda okrągłego stołu.
„Przerost pamięci” jest jedną z najbardziej wyraźnych cech polskiej debaty publicznej. Im mniej rzetelnej dyskusji, tym więcej „akademii ku czci”. Trudno znaleźć bohatera, który nie uginałby się pod nadmiarem lukru, a jego dokonania nie zostały sprowadzone do gombrowiczowskiej groteski. Tak, pamięć wspólnotowa jest jednym z kluczowych elementów tożsamości (a ta ma znaczenie praktyczne). Jest zbyt ważna, aby pozostawić ją na żer narodowych karykaturzystów. Polskiej historii potrzeba przywrócenia niemitologicznego rozumienia i znaczenia.
Historia Polaków to dzieje zrywanej ciągłości pracy i jednoczesna twórcza ewolucja wad. Nie w PRL należy szukać korzeni obecnej kondycji politycznej, ale w długiej, zapoczątkowanej „złotą wolnością” szlachecką, sztafecie pokoleń. Brak troski o najwyższy wyraz dobra wspólnego, jakim jest państwo, upartyjnienie rozumienia prawa (w duchu „sprawiedliwość musi być po naszej stronie”), spiskomania i nadęcie – to wszystko objawy psychiki niedojrzałej, znieprawionej gwałtem. Wielokrotnie w polskiej literaturze odnoszono się do ciemnej strony „duszy polskiej”. Setki stron zaczerniono, pisząc o liberum veto i liberum conspiro, parafiańszczyźnie, niemytych duszach, kundlizmie, zaścianku i papugach. Bez echa. Przypomnijmy, że nie ma żadnego kodeksu praw człowieka, który przyznawałby prawo do głupoty. Naród za nią płaci zawsze cenę dużo wyższą niż jednostka. Za krótkowzrocznością przychodzi zawsze danina krwi.
Historia się nie kończy
Iluzja końca historii stworzyła fałszywe przekonanie, że wraz z zanikiem narodów również i państwo – jako ich narzędzie – będzie ulegało stopniowemu obumarciu. Nie pierwszy i nie ostatni raz, jednak o ile w przypadku mocarstw „koniec historii” to co najwyżej intelektualna fanaberia, o tyle w przypadku mniejszych państw to sprawa egzystencjalna.
Historia nie ma litości wobec nieroztropnych spóźnialskich. Od momentu wejścia Polski do Paktu Północnoatlantyckiego w kraju zapanowało przekonanie, że tym razem cały Zachód będzie chętnie „umierał za Gdańsk”. To była część wielkiej iluzji. Otoczenie międzynarodowe zasadniczo zmieniło charakter. Europa weszła w fazę zwątpienia w proces integracyjny, Ameryka zwątpiła w swoją globalną misję, a co za tym idzie, hegemonię. Być może rysuje się nowe, globalne Święte Przymierze, nowy podział stref wpływów. Niezależnie od przyszłych, trudnych do przewidzenia scenariuszy, polscy przywódcy trzymają się uparcie konstelacji, które odchodzą w przeszłość. To najlepiej świadczy o ich przydatności na trudne czasy. Lewica wpatruje się w unijną, a prawica w amerykańską biurokrację. Obie postawy są wyrazami bezsilności i zagubienia.
Nie ma doskonałych recept, nigdy ich nie było. Jak mało kiedy, w polityce zagranicznej potrzeba nam zwyczajnej roztropności i odporności na złudzenia, a szczególnie na tę niebezpieczną iluzję, że obca siła będzie tanim środkiem do zwalczania wroga wewnętrznego. Tej pokusie ulegają politycy prawicy i lewicy – w wewnętrznych rozgrywkach jedni wzywają na pomoc Europę, inni USA. To zawsze kończy się kondotierstwem i zwykłą agenturą.
Rozgrywanie polskich spraw przez wrogów i sojuszników to szkodliwy scenariusz powtarzający się często w przeszłości. Dziś nie jest inaczej. Nie ma czemu się dziwić, skoro sami stwarzamy okazje.
Warunkiem uniknięcia katastrofy i stopniowego budowania podmiotowości jest realne rozpoznanie własnej pozycji. Wielokrotnie w historii okazywało się, że za zapewnieniami o potędze stało zwykłe pustosłowie, a ich autorzy odnajdywali sprawnie drogę na Zaleszczyki.
Ostatnie dekady były w tej części świata okresem stabilności. To komfortowe warunki dla niepowagi i zabawy w politykę. Z roku na rok poziom polskiej kultury politycznej, jak i samych polityków, spadał. W obecnym wyścigu o fotel prezydencki wśród czołowych kandydatów nie ma już działaczy opozycji antykomunistycznej, jak i ludzi związanych z PZPR, nastąpiła wyraźna zmiana pokoleniowa. Tylko czy jest to zmiana na lepsze? Można odnieść wrażenie, że nowe pokolenie polityków rozumie działanie polityczne wyłącznie w kategoriach wizerunkowych. Wychowani w cieplarnianych warunkach napinają mięśnie i stroją miny, ale nie wykazują większych umiejętności oprócz drygu do nowomowy i dobierania krawatów. Z menadżerów od reklamy nie będzie mężów stanu.
W historii Polski zdarzało się, że przy jednym stole siadali najwięksi przeciwnicy, częściej jednak zapiekłość zwyciężała rozsądek. Obecnie nikt nie może sobie wyobrazić, jaka siła skłoniłaby liderów największych polskich partii do ustalenia elementarnych punktów stycznych. To pokazuje skalę politycznego upadku. Jednak nie zmienia to faktu, że konieczna jest narodowa debata, może nie partii, nie polityków, ale ludzi myślących poza schematami „przekazów dnia”. To hasło resetu i odwrotu od tendencji samobójczych. Nie chodzi o tworzenie mitu złudnej jedności, ten jest szkodliwy, ale o odtworzenie warunków społecznej ciągłości, kulturowego dialogu i ram politycznej rywalizacji.
Być może w czasie, kiedy demos uzyskał dzięki mediom społecznościowym możliwość absolutnej ekspresji nie tylko politycznej, ale i kulturowej, znaczenie inteligencji zostanie sprowadzone do statusu suflera i sofisty. Milczenie klerków jest również zdradą, a rachunek zapłacą i ci z lewa, i ci z prawa, i ci głupi, i ci mądrzy, ale tych ostatnich boleć będzie bardziej.
Dokąd nam iść wypada?
W życiu społecznym i politycznym nie ma cudownych rozwiązań, to żmudna sztuka powolnego budowania, którego elementarną cechą jest ciągłość. W Polsce kolejne wybory przypominają „małe insurekcje” i przynoszą złudne nadzieje nowego początku, potem rozczarowanie i wszechpolską korupcję, która nie budzi już niczyjego niesmaku, a za tym idzie już otwarte przyzwolenie na złodziejstwo, bo „państwowe” to niczyje. W miejsce Polaka – obywatela wykształca się nowy model: Polaka – pasożyta. Tyle że nie odpowiada już za to żaden Wielki Brat, wojna, zabory i potop szwedzki itd., a jedynie nasza wolność.
W polityce za największe błędy płacą zwykli ludzie, rzadko kiedy politycy. Czy posłowie na Sejm Wielki zakładali, że w ciągu kilku lat Rzeczpospolita szlachecka stanie się przeszłością? Czy politycy sanacyjni wyobrażali sobie, że rok 1939 zakończy się katastrofą? Wszyscy myśleli, że jakoś to będzie. Nie było, dlatego nadmiar pesymizmu jest zawsze zdrowszy od przerostów optymizmu. Kasandra byłaby szczęśliwa, gdyby jej przepowiednie się nie sprawdziły. ©Ⓟ