Właściwie jest to ciekawy pomysł na biznes. Przejmujesz stery państwowej spółki, która, delikatnie mówiąc, nie radzi sobie najlepiej. Teoretycznie mógłbyś ją postawić na nogi, zwiększając jej efektywność i tnąc koszty, ale to okazałoby się niepopularne. Wybierasz co innego: bez skrępowania generujesz straty, bo wiesz, że tonącą spółkę uratuje rząd. Genialne w swojej prostocie, prawda?

Nie wiem, czy takie myślenie przyświecało kolejnym zarządom Poczty Polskiej, lecz patrząc na efekty ich działań, nie wykluczałbym tego. W 2023 r. spółka odnotowała 621 mln zł straty, a w listopadzie tego roku Komisja Europejska zgodziła się, by rząd przekazał jej 3,7 mld zł rekompensaty za „obowiązek świadczenia powszechnych usług pocztowych w latach 2021–2025”. 3,7 mld to więcej niż 621 mln, prawda? Plan się powiódł. A że kosztem podatnika? Trudno.

To śmiech przez łzy. Wykorzystywanie pieniędzy podatników do pokrywania kosztów zaniedbań, niekompetencji, i to w czasie, gdy Polska ma ogromny deficyt budżetowy oraz znacznie ważniejsze wydatki (np. na armię), to więcej niż głupota. To błąd.

Śpiochy

Niekompetencja to w przypadku PP delikatne słowo. Jej symbolem jest choćby to, że firma ta nie radzi sobie nawet, gdy los daje jej najlepsze karty. Oto w pandemicznym 2020 r. cierpiały wszystkie branże, lecz nie sektor usług pocztowych. Odnotowano w nim olbrzymie wzrosty ze względu m.in. na wymuszoną względami sanitarnymi konieczność zakupów online. Urząd Komunikacji Elektronicznej szacuje, że wartość rynku usług pocztowych wzrosła ogółem w 2020 r. o 14 proc., głównie w segmencie przesyłek kurierskich. Czy mogłaby nadarzyć się lepsza okazja, by organizm taki jak Poczta Polska wykazał się refleksem i w oparciu o swoje 7 tys. placówek, 30 sortowni, tysiące punktów partnerskich i flotę 5 tys. aut zdominował rynek?

A tak się nie stało. PP zanotowała w 2020 r. stratę w wysokości 119 mln zł. W tym czasie jej najbardziej znany paczkomatowy konkurent, Inpost, wykazał niemal miliardowy zysk EBIDTA. Gdy rywale obsługiwali coraz więcej przesyłek kurierskich oraz paczek, Poczta – coraz mniej. W latach 2019–2022, jak wynika z analiz NIK, wzrosty wolumenów u konkurencji wynosiły od 16 proc. do nawet 1165 proc. Poczta zanotowała spadek w wysokości 6 proc. W tym samym okresie, gdy przychody narodowego operatora na rynku pocztowym wzrosły zaledwie o 2 proc., większość konkurentów notowała wzrosty od 35 proc. do nawet 898 proc. Z analiz NIK wynika, że nie było to skutkiem całkowitego zaniechania i nieróbstwa. „NIK negatywnie ocenia realizację przez zarząd PP wybranych inwestycji w latach 2020-2023, ze względu na liczne naruszenia obowiązujących przepisów prawa, warunków zawartych umów i niecelowe działanie. Sposób realizacji części skontrolowanych umów naraził spółkę na nieuzasadnione koszty i był działaniem niegospodarnym. Ponadto Poczta Polska nie radziła sobie z wyzwaniami rynku, w szczególności związanymi z trans formacją cyfrową oraz dynamicznym rozwojem nowoczesnych usług, co miało istotny wpływ na pozycję spółki na rynku usług pocztowych” – czytamy.

NIK ocenia, że aż ok. 20 proc. z zainwestowanych 0,5 mld było wydane w sposób nieprawidłowy. Największą kompromitacją okazały się inwestycje w paczkomaty. „(…) W projekcie uruchomienia do końca 2022 r. 2 tys. automatów paczkowych popełniono wiele błędów skutkujących m.in. opóźnieniami, powstaniem nieuzasadnionych kosztów, utratą prawa do naliczenia kar umownych oraz nieosiągnięciem zakładanych korzyści. (...) Według stanu na 30 czerwca 2023 r. zainstalowano zaledwie 243 maszyny, lecz bez funkcji użytkowych dla klientów” – piszą inspektorzy NIK. Trudno o lepsze podsumowanie podejścia Poczty do konsumentów i robienia biznesu niż ostatnie przytoczone zdanie.

Reformatorzy i związkowcy

Na szczęście, jak się zdaje, najnowszy prezes Poczty Polskiej Sebastian Mikosz nie wyznaje filozofii zarządzania, którą opisałem na wstępie. Innymi słowy: nie upatruje źródła dochodu w podatniku. – Z poczty skoncentrowanej na listach, czyli realizują cej model biznesowy sprzed pięciu wieków, przeistoczymy się w firmę kuriersko -digitalowo-finansową – deklarował w sierpniowej rozmowie z „Pulsem Biznesu”. To oczywisty kierunek, gdy weźmie się pod uwagę fakt, że o ile liczba realizowanych przez rynek usług pocztowych rośnie, o tyle wolumen przesyłek listowych spada – w Polsce od 2019 r. do 2022 r. o 28 proc., do 900 mln.

Mikosz chce działać szybko. Inwestuje w nowoczesne oprogramowanie, zmienia procedury i próbuje zwiększać jakość usług. Żeby Poczta lepiej odnajdywała się na rynku kurierskim, chce modernizować sortownie, które obecnie działają w dużej mierze analogowo. Uważa też, że fundamentem rozwoju całej Grupy Poczty Polskiej winien być wciąż Bank Pocztowy. Wydaje się to rozsądne – bank, w przeciwieństwie do samej Poczty, przynosił w ostatnich latach zyski, które – za wyjątkiem relatywnie niewielkiej straty z okresu pandemii – były wysokie; np. w 2023 r. wyniosły 223,8 mln zł.

Czy Mikosz odniesie restrukturyzacyjny sukces? Od 2013 r. do 2015 r. pełnił funkcję prezesa LOT-u. Wtedy udało mu się po wielu latach zapaści firmy wypracować zysk. Jednak reformowanie państwowej firmy lotniczej jest łatwiejsze niż reformowanie państwowej firmy pocztowej. Ta druga jest z natury bardziej skostniała i znacznie mniej – nomen omen – sterowna. Nawet jeśli Mikosz ma pomysł, jego realizacja zapewne będzie torpedowana przez związki zawodowe. Z całą pewnością będzie tak w kwestii redukcji zatrudnienia.

Zarząd PP planuje zwolnić ponad 9 tys. osób w ramach programu dobrowolnych odejść (otrzymują oni odprawę w wysokości rocznej pensji). Poczta jeszcze do 2023 r. – gdy ustąpiła miejsca Biedronce – cieszyła się statusem największego pracodawcy (61 tys. osób). Gdy zestawić tę liczbę z poziomem zatrudnienia w innych firmach z rynku przesyłek, jest jasne, że mamy do czynienia z potężnym przerostem. Przykładowo Grupa Inpost obsłużyła w 2023 r. w sumie prawie 900 mln przesyłek (gdy Poczta Polska ok. 1,1 mld), a korzysta z pracy ok. 16 tys. osób. Przerost widać wyraźnie, gdy porównamy koszty wynagrodzeń w PP z innymi europejskimi firmami pocztowymi: w Poczcie wynoszą aż 65 proc. ogółu kosztów działalności, w innych – ok. 40 proc. Ograniczaniu zatrudnienia w spółce mają towarzyszyć podwyżki dla tych pracowników, którzy się ostaną, ale już nie w systemie „czy się stoi, czy się leży”, lecz w wyniku urynkowienia wewnętrznych modeli wyceny efektywności pracy. O efektywność tę ma zadbać 251 wewnętrznie pozyskanych „supernaczelników”.

Rzecz jasna, powyższe plany związkowcom nie przypadły do gustu. Kwestionują nie tylko legalność trybu przeprowadzania zwolnień, lecz także ich celowość – w ich wyniku Poczta ma rzekomo utracić zdolność operacyjną. Być może jeszcze w tym roku pocztowcy zaczną strajkować. I w pewnym sensie będą mieli rację.

Misja ponad zysk

Z zaprezentowanymi przez Mikosza planami jest jeden szkopuł: miałyby wielki sens, gdyby chodziło o spółkę prywatną. Dla nich czymś naturalnym jest przestawianie biznesu na nowe tory, gdy stare modele stają się nierentowne. Przykładowo IBM, niegdyś potężny producent pecetów, dzisiaj dostarcza rozwiązania chmurowe oraz rozwija technologię AI.

Celem działania firm prywatnych jest zysk, ale jeśli chodzi o rację bytu firm państwowych, sytuacja jest odmienna. Owszem, zakłada się, że powinny one być zarządzane gospodarnie i przynosić dochody, ale ich cele nadrzędne mają charakter nieekonomiczny. W przypadku operatora wyznaczonego, jakim jest Poczta Polska, jest nim zapewnienie powszechnej dostępności usług pocztowych na terytorium całej Polski w sposób niedyskryminujący i cenowo przystępny. Poczta nie może więc swobodnie zmienić modelu biznesowego, jeśli taka zamiana pociągnęłaby za sobą niemożliwość realizacji owego celu: nie może ona na rzecz rentowności całkowicie porzucić rynku listów tradycyjnych. To sprawia, że chcąc zachować rentowność, PP stoi przed trudniejszym niż prywatna spółka zadaniem: z ustawowej konieczności operuje w wygasającym modelu biznesowym, z którego prywatna firma by się wycofała.

Innym celem nadrzędnym funkcjonowania Poczty jako operatora wyznaczonego jest obowiązek „wykonywania zadań i obowiązków na rzecz obronności, bezpieczeństwa państwa oraz bezpieczeństwa i porządku publicznego”. Mowa tu m.in. o współpracy z policją, sądami czy wojskiem w sytuacjach zagrożenia i wojny, utrzymywaniu infrastruktury krytycznej, która w razie klęski żywiołowej lub cyberataku zapewni ciągłość usług pocztowych. Sama gotowość do realizacji tych zadań generuje koszty, których konkurujące z Pocztą firmy prywatne ponosić nie muszą – trzeba np. utrzymywać nierentowne placówki. Jeśli więc uznajemy ustawowe cele wyznaczone Poczcie Polskiej do realizacji za właściwe, a jednocześnie sądzimy, że powinna ona pozostać spółką państwową, musimy też pogodzić się z faktem, że w sytuacji, gdy spółka przynosi straty, należy pokrywać je z wpływów budżetowych. Znaczenie strategiczne przecież kosztuje.

Jednak takie postawienie sprawy nie bierze pod uwagę prostego faktu: świat się zmienia. Dziś istnienie państwowej spółki pocztowej nie tylko nie jest koniecznością, ale jest wręcz oznaką zacofania. Bill Gates w 1994 r. skomentował przyszłość sektora bankowego następująco: „Bankowość jest konieczna, banki nie”. Chodziło o to, by nie pielęgnować sztywnego modelu biznesowego, gdy nowe technologie oferują rozwiązania lepiej spełniające oczekiwania konsumentów. To samo rozumowanie można zastosować także do firm pocztowych: zamiast trzymać się kurczowo założenia, że tylko państwowe spółki pocztowe mogą realizować ambitne zadania operatora wyznaczonego, warto sprawdzić, w jakim zakresie mogą te zadania realizować firmy prywatne. Zwłaszcza w świecie, gdzie komunikacja ma coraz mniej analogowy charakter.

Sześć wyjątków

To prawda, że zdecydowana większość państw rozwiniętych zgrupowanych w ramach OECD funkcję operatora wyznaczonego powierza spółkom państwowym, ale są od tej reguły wyjątki. To Belgia, Holandia, Niemcy, Portugalia, Holandia oraz Wielka Brytania. We wszystkich tych państwach status operatora wyznaczonego mają podmioty prywatne, będące z reguły wcześniej sprywatyzowanymi firmami państwowymi. To relatywnie świeży trend. Poza pocztą holenderską, która została sprywatyzowana już w 1989 r., i niemiecką, która przestała być państwową w 1995 r., pozostałe zostały zrestrukturyzowane w ciągu ostatnich dwóch dekad. Za każdym razem tym procesom towarzyszył opór organizacji związkowych, które straszyły wizją upadku i masowych zwolnień.

W praktyce – choć, oczywiście, po prywatyzacji dochodziło do silnego ograniczenia zatrudnienia – wieszczone kryzysy i niepokoje społeczne nie nadeszły. Deutsche Post, w której państwo niemieckie posiada już tylko 17 proc. udziałów, a która na rynkach światowych funkcjonuje pod marką DHL, stała się w wyniku prywatyzacji przedsiębiorstwem globalnym i jednym z liderów rynku przesyłek oraz logistyki. Choć całkowite zatrudnienie w firmie wynosi aż 600 tys. osób, to przynosi ona regularne i wysokie zyski: od 2 mld do 5 mld euro rocznie.

Właściwie wszystkie sprywatyzowane firmy pocztowe są zyskowne, a jeśli czasem przynoszą straty, to szybko wychodzą na prostą, jak to było w przypadku Royal Mail w latach 2022–2024. Nawiasem mówiąc, za tę stratę odpowiedzialne były w dużej mierze strajki związane z roszczeniami płacowymi. 115 tys. pracowników w ciągu dwóch miesięcy strajkowało przez w sumie 18 dni. W Wielkiej Brytanii związki zawodowe wciąż mają duże znaczenie w firmach „popaństwowych”.

Niektórzy krytycy wskazują jednak, że odkąd sprywatyzowano Royal Mail, pojawił się inny problem: spadek liczby listów tradycyjnych dostarczanych o czasie. Na przykład dziś tylko 74 proc. listów priorytetowych dociera do adresata na drugi dzień, a dekadę temu było to aż 92 proc. Wynika to z faktu, że firma priorytety zuje paczki w momentach silnych wzrostów zamówień. Listy rynkowo tracą na znaczeniu i z roku na rok wysyła się ich coraz mniej (w Europie spadek ten wynosi ok. 4 proc. rocznie), a paczki są dla klientów ważniejsze.

Czy to zjawisko należy uznać za negatywną stronę prywatyzacji? Nie sądzę. To nie prywatyzacja, a wynikający z przeregulowania i nadmiernego uprzywilejowania operatora wyznaczonego brak konkurencji jest winowajcą. Royal Mail robi dziś tyle, ile musi, a dawna punktualność Poczty Królewskiej była czymś chwalebnym, ale miała swój koszt – straty, które musiał pokrywać podatnik. Dzisiaj straty pokrywa inwestor. Utrata klientów to jego ryzyko.

Najczęściej spotykany argument przeciw prywatyzacji poczty to jednak zastrzeże nie, że prywaciarz nie obsłuży miejsc odległych i niezbyt zaludnionych, bo nie będzie mu się to opłacać. 80-letnia pani Jadwiga mieszkająca w malutkiej bieszczadzkiej wsi będzie musiała pielgrzymować do najbliższego miasta powiatowego, żeby odebrać emeryturę. W istocie jednak kraje, które sprywatyzowały pocztę, poradziły sobie z tym: subsydiują te usługi pocztowe, które są z oczywistych przyczyn nierentowne. Taniej jest wesprzeć operatora tylko w niewielkim aspekcie jego działań, niż być zmuszonym cyklicznie ponosić koszty ewentualnej niegospodarności całej firmy.

Prywatyzacja albo agonia

Zamykanie się na słowo „prywatyzacja” w myśleniu o przyszłości Poczty Polskiej w długim okresie okaże się szkodliwe dla pracowników, klientów oraz właściciela, czyli Skarbu Państwa. Wysoki poziom zatrudnienia co kilka lat będzie brutalnie redukowany w ramach ordynowanych politycznie procesów restrukturyzacyjnych, co okaże się jedynie źródłem frustracji i niezadowolenia społecznego, a nie wzrostu efektywności. Jakość usług pocztowych świadczonych przez PP nie będzie rosła, rosnąć będą za to ich ceny, zwłaszcza w tych niszach, w których operator ma monopol (przesyłki urzędowe), a to z kolei będzie prowadzić do ukrytego drenażu środków publicznych.

Mimo tego spółka będzie miała problemy z rentownością i będzie wymagać regularnej kroplówki z budżetu państwa. W dalszej perspektywie, jednej bądź dwóch dekad, oraz jeśli trendy cyfryzacyjne się utrzymają, tradycyjne listy staną się całkowicie zbędne, wpychając Pocztę Polską w nisze, w których już dzisiaj sektor prywatny jest znacznie bardziej skuteczny i w których w całej pełni realizuje on już cel ogólnej dostępności usług. Krótko mówiąc, Poczta Polska straci jedyne sensowne uzasadnienie dla funkcjonowania w formie państwowej i stanie się bytem funkcjonują cym dzięki sile politycznej inercji. Dlatego właśnie prywatyzacja wydaje się godną rozważenia alternatywą: pozwoli Poczcie Polskiej modernizować się i dostosowywać do przemian rynkowych i w długim okresie uratuje więcej miejsc pracy, niż zlikwiduje.

Wszystkim zaś tym, którzy uważają, że oddanie poczty prywaciarzom to występek przeciw tradycji, warto przypomnieć, że jest odwrotnie: byłby to swoisty powrót do korzeni. W czasach późnego średniowiecza popularność zaczęły zdobywać poczty finansowane przez bractwa kupieckie (konfraternie). Najpierw obsługiwały one łączność pocztową wyłącznie między faktoriami, ale potem z ich usług zaczęli korzystać królowie i osoby prywatne. Jednym z pionierów obsługi indywidualnych przesyłek listowych był Seweryn Boner, bankier Zygmunta I Starego. Poczta Polska (Królewska) powstała w 1562 r. na mocy porozumienia z wiedeńską pocztą cesarską. Dochody z obsługi przesyłek trafiały w całości do dyrektora poczty, który musiał gospodarować nimi tak, by wywiązać się z obowiązków obsługi przesyłek zamawianych przez dwór. W skrócie: prywaciarz realizował królewską misję i jeszcze na tym zarabiał. I komu to przeszkadzało?

Udana prywatyzacja Poczty Polskiej – poza tym, że pozwoliłaby działać rynkowi tam, gdzie sprawdza się lepiej niż podmiot państwowy – byłaby też dobrym punktem wyjścia do prywatyzacji pozostałych państwowych molochów. Kraje rozwinięte nie opierają swojego dobrobytu na państwowej własności, ale oddają ją obywatelom. Polska, choć już do grona tych krajów weszła, jest w ścisłej czołówce, jeśli chodzi o liczbę spółek państwowych. ©Ⓟ

Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute