Allan Lichtman jest nazywany Nostradamusem amerykańskich wyborów prezydenckich. Przez ostatnie 40 lat miał – prawie nieomylną – rękę do typowania wyników, trafnie wskazując zwycięzców 9 z 10 wyścigów. Przewidział nawet triumf Donalda Trumpa w 2016 r., gdy inni polityczni prorocy zgodnie wróżyli gładką wygraną Hillary Clinton. Pomylił się tylko w 2000 r., w którym po długiej batalii sądowej z przeliczaniem głosów Al Gore musiał uznać wyższość George’a W. Busha. Lichtman, profesor historii na American University w Waszyngtonie, opiera swoje prognozy na nieortodoksyjnej metodzie, którą opracował w 1981 r. wraz ze specjalizującym się w wyławianiu z lekkich wstrząsów zapowiedzi trzęsień ziemi rosyjskim geofizykiem i sejsmologiem Władimirem Keilis-Borokiem.
Obaj naukowcy szczegółowo przestudiowali kampanie prezydenckie w USA od 1860 r., by na koniec dojść do wniosku, że wybory to w gruncie rzeczy plebiscyt w sprawie dorobku odchodzącej administracji. Wiece, spoty, spiny, debaty, wywiady, a nawet hasła programowe – czyli wszystko to, czym żywią się całodobowe stacje informacyjne i co uzasadnia istnienie klasy komentatorskiej – są tylko dekoracjami dla politycznego performansu, który nie ma większego wpływu na werdykt elektoratu. O wyniku głosowania decyduje bowiem głównie ocena urzędującego prezydenta i jego partii. Żeby przewidzieć, na kogo postawią Amerykanie, trzeba się więc dowiedzieć, czy pragną stabilności i kontynuacji, czy też oczekują diametralnej zmiany. Zamiast przegryzać się przez średnie sondażowe i trendy demograficzne, Lichtman i Keilis-Borok stworzyli prosty test, który określili jako „klucze do Białego Domu”. Polega on na ocenie prawda/fałsz 13 tez, np. „Odchodząca administracja nie splamiła się poważnym skandalem”, „Prezydent nie miał w partii żadnego groźnego konkurenta w staraniach o nominację”, „Kraju nie trapiły niepokoje społeczne”, „Gospodarka nie przechodzi recesji”, „Biały Dom nie popełnił znaczącego błędu w polityce zagranicznej”. Jeśli przynajmniej osiem z 13 twierdzeń będzie prawdziwych, kandydat partii, z której wywodzi się obecny prezydent, wygra wybory (zakładając, że dotychczasowy gospodarz Białego Domu sam nie walczy o reelekcję).
W 2020 r. Lichtman trafnie wywróżył, że lekceważące podejście do COVID-19 i nieudolna reakcja na protesty przeciwko dyskryminacji rasowej zatopią nadzieje Trumpa na drugą kadencję. Dzisiaj jego model przepowiada, że 47. prezydentem Stanów Zjednoczonych zostanie Kamala Harris. I że nic, co się wydarzyło w jej krótkiej kampanii, nie stanie jej na przeszkodzie. W teście Lichtmana administracja Bidena i Harris jest na plusie: uniknęła skandali i zapobiegła konfliktom wewnątrz partii; ma spore osiągnięcia legislacyjne (takie jak ustawa infrastrukturalna i pakiet zachęt do inwestycji w zieloną energetykę), a pod jej kierunkiem gospodarka odbiła się po pandemii szybciej, niż oczekiwało wielu ekonomistów.
– Sondaże nic nie znaczą. To tylko liczby. Nie mówią nam nic o tym, jak powinni postępować kandydaci. Liczy się rządzenie, a nie prowadzenie kampanii – komentował historyk w sieci telewizyjnej Spectrum News.
Kompilatorzy danych
„Klucze” Lichtmana zawsze budziły uśmiech politowania zawodowych statystyków wyborczych, którzy budują złożone modele probabilistyczne przepowiadające wyniki na podstawie analizy milionów danych: sondaży, badań poparcia, spisów powszechnych, wskaźników ekonomicznych, frekwencji, reputacji sondażowni czy wahnięć nastrojów przy okazji debat i konwencji partyjnych. W żadnej dotychczasowej kampanii różnice metodologii nie wywoływały jednak tak zażartych kłótni w portalach społecznościowych jak teraz. Ciśnienie podskoczyło szczególnie Nate’owi Silverowi, celebrycie politycznej prognostyki, który oskarżył Lichtmana o stosowanie subiektywnych, arbitralnych kryteriów, zrównując jego przewidywania z pseudonauką. W odpowiedzi twórca „13 kluczy” zarzucił mu brak podstawowej wiedzy historycznej i politologicznej. „Nate Silver to technik kompilowania sondaży” – napisał na X.
Być może spór historyka ze statystykami nie przerodziłby się w publiczną awanturę, gdyby ich prognozy w tym roku całkowicie się nie rozjechały. W przeciwieństwie do „13 kluczy” modele czołowych przepowiadaczy wskazują na Trumpa jako delikatnego faworyta do prezydentury. Silver szacuje prawdopodobieństwo jego sukcesu na 53 proc. Analitycy popularnego agregatora sondaży FiveThirtyEight dają nominatowi republikanów 52 proc. szans. W symulacjach ośrodka Decision Desk ma 54 proc.
Dlaczego Trump ma lepsze widoki na Biały Dom, skoro średnie sondażowe pokazują, że kandydaci idą na remis lub Harris wychyla się lekko na prowadzenie? Ważny jest szerszy trend: w ostatnim miesiącu eksprezydent nadrobił większość strat w stanach, które rozstrzygną o wyniku (we wrześniu tracił do swojej rywalki ok. 4 pkt proc.). Statystycy spodziewają się, że Amerykanie, którzy w przeszłości głosowali na republikanów, lecz długo się wahali, czy znowu poprzeć kandydata MAGA (Make America Great Again), 5 listopada go nie zawiodą.
Średnie sondażowe nie dają żadnej ze stron powodów ani do paniki, ani do przesadnego optymizmu. W siedmiu newralgicznych stanach różnice są mniejsze niż błąd statystyczny
Nie jest więc zaskoczeniem, że w mediach coraz częściej słychać o ponurych nastrojach – jeśli nie o panice – w szeregach demokratów. „Zaczynają już między sobą wskazywać winnych porażki” – napisali kilka dni temu dziennikarze portalu Axios, powołując się na rozmowy z partyjnymi insiderami. „Dominuje niepokój, że nic, co robi czy mówi Harris, nie wydaje się poprawiać jej notowań” – dodali.
Za to w ekipie Trumpa podobno panują triumfalne nastroje. Jeśli wierzyć dziennikarskim przesłuchom, jego doradcy powoli ustalają skład nowej administracji. Słupki eksprezydenta wykazują wyjątkową odporność na groźby i kontrowersje. Wyborcy spod znaku MAGA sprawiają wrażenie, jakby bagatelizowali ostrzeżenia – wygłaszane również przez dawnych członków jego administracji – że ich idol to faszysta, który zamieni najstarszą demokrację konstytucyjną w dyktaturę, jeśli odzyska władzę. Nie przejmują się też tyradami o odwecie, który zafunduje „wrogom wewnętrznym” od lewicy, przez krytykujących go republikanów, do prokuratorów i sędziów, którzy przyczynili się do jego skazania za fałszowanie dokumentacji finansowej. – Jeśli będzie to konieczne, to powinna się nimi zająć Gwardia Narodowa, a nawet wojsko – powiedział Trump w wywiadzie dla Fox News. Na swojej platformie społecznościowej Truth Social sięga po jeszcze ostrzejszą retorykę. Deklaruje, że wsadzi do więzienia całą elitę Partii Demokratycznej (z Joem Bidenem na czele) i wytoczy jej przed trybunałem wojskowym procesy, które Amerykanie będą mogli oglądać w telewizji.
Nie można wykluczyć, że te kontrastujące narracje – po jednej stronie bojowa pewność siebie, po drugiej smutek podszyty przerażeniem – to jedynie polityczny spin. Że na finiszu kampanii oba obozy próbują zakrzywiać rzeczywistość, aby zmobilizować swoje bazy i zagarnąć niezdecydowanych. „To uderzające, jak wielu ludzi, którzy zawodowo zajmują się polityką, wiedziało, że na ostatniej prostej ten wyścig będzie niezwykle zacięty, a mimo to dzisiaj tracą zmysły” – dziwi się publicysta „New York Magazine” Errol Louis.
Średnie sondażowe nie dają żadnej ze stron powodów ani do paniki, ani do przesadnego optymizmu. W siedmiu newralgicznych stanach różnice są mniejsze niż błąd statystyczny. W Pensylwanii i Nevadzie kandydaci idą łeb w łeb. Trump nieco lepiej wypada w Arizonie, Georgii i Karolinie Północnej, Harris – w Michigan i Wisconsin. W miejscach, w których głosowanie już się rozpoczęło, widać większe niż cztery lata temu ożywienie w obozie republikańskim, ale płynące stamtąd dane należy interpretować ostrożnie. Przede wszystkim dlatego, że nie wiadomo, czy afiliacja partyjna zawsze pokrywa się z głosowaniem (według badania Gallupa 43 proc. Amerykanów identyfikuje się jako niezależni, mimo że wielu z nich figuruje w rejestrach demokratów lub republikanów).
Wpadka za wpadką
Prognozy i analizy oparte na danych to dziś nieodłączny element kampanijnego emploi. Nate Silver, który odegrał główną rolę w spopularyzowaniu politycznej statystyki, zasłynął tym, że przewidział zwycięstwo Baracka Obamy w 2008 r., a do tego poprawnie wytypował rezultaty głosowania w 49 z 50 stanów. Cztery lata później nie pomylił się w żadnym, zyskując w mediach status wyborczego jasnowidza. Sprawiał wrażenie, jakby polityka była wielkim zbiorem danych, które daje się racjonalnie wyjaśnić i przewidzieć – a on jest tym, który opanował sekretne zaklęcia. Wielu przyklaskiwało mu, gdy punktował dyżurnych ekspertów telewizyjnych, którzy puste argumenty i nonszalanckie obejście z faktami maskowali potoczystymi wywodami wygłaszanymi kategorycznym tonem. Ale z czasem kontrariański styl obrócił się przeciwko Silverowi, który wdawał się w bezsensowne pyskówki, wygłaszał prowokacyjne opinie na tematy, o których nie miał za bardzo pojęcia (takie jak rozwój sytuacji epidemicznej)... Stał się tym samym „ekspertem od wszystkiego” – typem, który wcześniej tak zawzięcie krytykował. Jego wiarygodności nie pomaga też to, że doradza obecnie firmie Polymarket, opartej na kryptowalutach giełdzie prognostycznej, na której można obstawiać wybory, rozgrywki sportowe czy wydarzenia popkulturowe („Czy Taylor Swift zaręczy się w 2025 r.?”).
Sukces Silvera zrodził jednak tabuny naśladowców – praktycznie każda większa gazeta, stacja TV czy portal informacyjny ma dzisiaj własny team analityków, który agreguje sondaże i tworzy autorskie prognozy. Ich dorobek nie prezentuje się jednak imponująco na tle dossier Lichtmana. Częściowo wynika to ze słabej jakości danych. Od kiedy Trump usadowił się w centrum polityki, sondażownie zaliczają w wyborach prezydenckich wpadkę za wpadką. Zaczynając od tej z 2016 r., kiedy do dnia głosowania wszystkie czołowe ośrodki dawały kilkupunktowe prowadzenie Hillary Clinton, a modele prognostyczne wróżyły jej prezydenturę ze średnio 90-proc. pewnością (najbardziej wyważony był Silver, u którego miała 71 proc. szans).
W branży nastąpiła wtedy faza rozliczeń i bicia się w pierś. Ustalono, że krytycznym błędem było niedoszacowanie wagi wykształcenia jako wyznacznika preferencji politycznych. O ile próby badawcze dobrze odzwierciedlały strukturę rasową czy przedziały dochodowe w populacji, o tyle edukacyjny rozkład okazał się zaburzony. Wśród respondentów znalazło się nieproporcjonalnie dużo osób po studiach, które skłaniały się ku Clinton. Z kolei wyborcy bez dyplomu college’u (szczególnie biali, którzy stanowili sporą część bazy Trumpa) byli w próbach zmarginalizowani. Częściowo dlatego, że po prostu rzadziej odpowiadali na telefony ankieterów.
Sondażownie miały też jednak argumenty na swoją obronę: w żadnych wcześniejszych wyborach nie odnotowano takiej rozbieżności w decyzjach przy urnach między Amerykanami z wyższym wykształceniem a tymi, którzy naukę zakończyli wcześniej. Nie zdążyły też zdyskontować zmiany nastrojów w ostatnim tygodniu kampanii, kiedy ówczesny dyrektor FBI James Comey ogłosił wznowienie śledztwa w sprawie używania przez Clinton prywatnej skrzynki mailowej do urzędowej korespondencji. Nie brakowało wyborców niezależnych lub niezdecydowanych, którzy dopiero w dzień głosowania postanowili postawić na Trumpa.
Mimo zapewnień, że usterki w próbach usunięto, a modele skorygowano, w 2020 r. sondażowcy znowu się skompromitowali. Przewidzieli wprawdzie zwycięstwo Bidena, ale jego rywal wypadł o wiele lepiej, niż sugerowały prognozy. Sondaże zawyżyły poparcie kandydata demokratów w skali kraju o 3,9 proc. Stowarzyszenie branżowe American Association for Public Opinion Research napisało w raporcie rozliczeniowym, że był to najpoważniejszy błąd badawczy od 40 lat. Największą pomyłkę popełniono w Wisconsin, gdzie dwa tygodnie przed wyborami Biden miał w badaniach 10 pkt proc. przewagi. Wygrał niespełna 1 pkt.
Niedoszacowanie Trumpa tłumaczono rekordową frekwencją, której raczej nie spodziewano się w czasie pandemii. Ku zaskoczeniu sondażowni wyborcy, którzy po raz pierwszy poszli do urn, nie okazali się 20-latkami sympatyzującymi z lewicą, lecz raczej starszymi zwolennikami Trumpa. Dotarcie do jego wyborców nastręcza zaś ankieterom wyjątkowych trudności. Nie da się wyłowić trumpistów, studiując jedynie dane demograficzne. Są zbyt rozproszeni, a czasem wręcz niewidoczni dla badaczy. Należą do wszystkich grup wiekowych, zawodowych i rasowych. Mieszkają na ubogiej prowincji, zamożnych przedmieściach i w wielokulturowych metropoliach. Są wśród nich biali pracownicy fabryk, właściciele wielopokoleniowych biznesów i latynoskie ewangelikanki. Na dodatek trumpiści przejawiają ogólną nieufność do instytucji, dlatego rzadziej zgadzają się na wzięcie udziału w sondażach. Ankieterzy muszą więc stosować rozmaite sztuczki statystyczne, żeby ich przyszpilić. Ale błędy i tak są nieuniknione. „Trump całkowicie odmienił polityczną dynamikę w Ameryce” – powiedział „Harvard Gazette” John Anzalone, główny sondażowiec Bidena w 2020 r. „Ciężko w ogóle przewidzieć, którzy wyborcy pójdą głosować. W epoce Trumpa jest to absolutna zagadka” – tłumaczył.
Pułapki i mielizny
Podobnie jak cztery lata temu branża dziś uspokaja, że wyciągnęła wnioski ze swoich pomyłek. Ankieterzy nie porzucili całkiem telefonów, ale robią więcej badań online lub SMS-owych, licząc, że w ten sposób skuteczniej trafią do elektoratu MAGA. Udoskonalili metody ważenia danych (czyli poprawiania ich reprezentatywności) i zaczęli uwzględniać więcej czynników. Analizują historię głosowania i dane o nowych rejestracjach na listach wyborców, uwzględniają to, czy badani są właścicielami domu, czy wynajmują mieszkanie. Niektórzy sprawdzają nawet, czy są dawcami krwi. Wszystkie te zmiany mają zagwarantować, że poparcie dla kandydatki demokratów nie okaże się przeszacowane, a remis w badaniach wiernie oddaje obecny stan wyścigu. Nie zmienia to jednak podstawowego faktu: nie ma żadnej pewności, że 5 listopada sondaże i przewidywania się potwierdzą.
Przekładanie danych na prognozy jest przedsięwzięciem pełnym pułapek i mielizn. Sondaże nie są prostym odzwierciedleniem opinii publicznej w określonym czasie. Żeby utkać z milionów danych przekonujący obraz nastrojów wyborców, analitycy muszą korygować swoje próby badawcze, aby były jak najbardziej reprezentatywne. To zaś wymaga przyjęcia przez nich wielu różnych założeń – np. że kobiety będą stanowić 52 proc. elektoratu, a osoby poniżej 50. roku życia – 48 proc. Problem w tym, że nikt nie wie, kto ostatecznie pójdzie do urn. To, czy obraz oparty na danych ankietowych będzie pasował do rzeczywistości, w niemałym stopniu zależy więc od subiektywnych decyzji ludzi, którzy je interpretują i dostosowują. A ich intuicja często zawodzi, bo polityka to także cała masa niuansów, które niekoniecznie widać w danych: koalicje, powiązania, zaangażowanie. Trzeba wiedzieć, co o Trumpie myślą młode matki z przedmieść Milwaukee, jaką wiarygodność ma Harris w klasie pracującej pasa rdzy i co łączy białych mieszkańców Teksasu z kubańską mniejszością na Florydzie. „[Twórcy modeli statystycznych] twierdzą, że przedstawiają obiektywne prognozy tego, co się wydarzy w listopadzie, jako odtrutkę na przypadkowe przewidywania zawodowych gadających głów. Tak naprawdę jest w nich dużo mniej precyzji, a dużo więcej publicystyki, niż ci progności przyznają” – napisał w „Politico” Justin Grimmer, politolog z Uniwersytetu Stanforda.
Pewne jest dziś tylko to, że 5 listopada Donald Trump ogłosi się zwycięzcą. ©Ⓟ