Tuż obok paryskiego klasztoru stanowiącego serce założonego w XI w. benedyktyńskiego opactwa Saint-Martin wybudowano arenę turniejową. Pole o wymiarach 18 na 73 m ogrodzono drewnianymi kratownicami. Za nim ustawiono kolejny, niższy płot, za którym znajdował się pas ziemi, a jeszcze dalej – trybuny. To z nich wydarzenia mieli obserwować dostojnicy i możni.

Starcie, które dzisiaj uchodzi za ostatni sądowy pojedynek stoczony we Francji, wyznaczono na niedzielę, 29 grudnia 1386 r. Było konsekwencją procesu, który rycerz Jean de Carrouges wytoczył giermkowi Jacques’owi le Gris. Oskarżał go, że ten zgwałcił jego żonę Marguerite. Ponieważ kilkumiesięczne śledztwo, toczone również przed królem, nie dało żadnych wyników, podjęto decyzję o rozstrzygnięciu sprawy za pomocą specyficznego rytuału – „sądu bożego”. Polegał on na ustaleniu, co jest prawdą na drodze pojedynku na śmierć i życie.

W tamtym czasie rzadko już sięgano po to narzędzie, uznając je za szkodliwe dla kraju. Francja znajdowała się wówczas w stanie ciągłej wojny z Anglikami. Nie chcąc tracić żołnierzy, którzy byli potrzebni na polach bitew, niechętnie decydowano się na takie rozwiązanie. Tym razem jednak sytuacja tak się skomplikowała – i de Carrouges, i le Gris mieli wpływowych przyjaciół – że nie chcąc zaogniać konfliktu, wydano zgodę na pojedynek. Dodatkowo 18-letni wówczas władca uwielbiał walkę.

Sprawa cieszyła się dużym zainteresowaniem. Widać to w źródłach, takich jak „Kroniki” duchownego Jeana Froissarta. Jeden z rozdziałów swojego dzieła poświęcił on procesowi – ale też samemu pojedynkowi.

„Dwaj mistrzowie zostali (…) ustawieni naprzeciw siebie (…). Przebiegli swój pierwszy bieg bez szkody dla żadnego z nich. (…) zsiedli z koni i przygotowali się do dalszej walki. Zachowywali się odważnie; ale Jean de Carrouges został przy pierwszym starciu ranny w udo, co zaalarmowało wszystkich jego przyjaciół: mimo to walczył tak desperacko, że powalił przeciwnika i pchnął mieczem w ciało, powodując natychmiastową śmierć; kiedy zapytał widzów, czy spełnił swój obowiązek: odpowiedzieli, że tak” – relacjonuje Froissart.

Zarówno opisane tu starcie – jak i cały proces – przebiegało według ściśle określonych reguł. Adwersarze mieli do dyspozycji taką samą broń, tj. kopie, topory, dwa miecze i sztylet. Żaden z nich nie mógł korzystać z pomocy kogokolwiek z zewnątrz. Również pytanie, które zwycięzca zadał publiczności, było ustalonym elementem przedstawienia. Bo rytuały – te publiczne zwłaszcza – od zawsze były też teatrem. Opowieścią, którą tworzono dla widzów.

Teorie

Najpopularniejsze definicje rytuału z pozoru dają jasność, czym on jest. Internetowe wydanie Słownika języka polskiego PWN podaje dwa wyjaśnienia. Przede wszystkim jest to „ustalona forma symbolicznych czynności, składających się na obrzęd religijny, praktyki magiczne lub podniosłą uroczystość”, ale również „zespół czynności, których częste powtarzanie tworzy dotyczący czegoś zwyczaj”. Jednak zagłębienie się w prace specjalistów sprawia, że problem staje się bardziej skomplikowany.

O ile większość z nich zgadza się co do społecznego charakteru rytuału (spoiwo ludzi różnych klas), o tyle w szczegółach się różnią. Jedni badacze skupiają się na znaczeniu religijnym, czasem wręcz magicznym, inni podkreślają sformalizowane reguły, a niektórzy – jak Philipp Manning – zwracają uwagę na to, że rytuał, to „mechanizm, dzięki któremu ci, którzy są usytuowani niżej, uznają wyższość tych, którzy są ponad nimi”.

Ten element rytuałów, tych nadzorowanych przez władzę, wydaje się szczególnie istotny. Pozwala zrozumieć rolę, którą odgrywały zwłaszcza w społeczeństwach przedpiśmiennych, a z takimi mieliśmy do czynienia – w przeważającym stopniu – w średniowiecznej Europie. W nich to właśnie gesty (prostsze do odczytania, choć wciąż wymagające znajomości kodu) pozwalały przekazać treści, które w inny sposób nie mogłyby dotrzeć do ludzi. „Rytuały – pisze niemiecki historyk, Gerd Althoff – mogą wyrażać (i wyrażają) władzę, ale też wciągają i uzależniają od siebie tych, którzy je praktykują”.

Dzięki rytuałom władza w średniowieczu była widoczna. Althoff stwierdza, że „za pomocą działań ceremonialnych i rytualnych przejmowano zobowiązania, przedstawiano istniejące stosunki, uznawano prawa i podawano do publicznej wiadomości wiele innych informacji”. Ta zasada obowiązywała zarówno w publicznych wystąpieniach, jak i podczas spotkań zamkniętych, w gronie możnych. Wtedy wszystkie gesty, a nawet ich kolejność, miały swoje znaczenie. Miejsce przy stole czy w trakcie uroczystości było zależne od pozycji. Nie inaczej było przy powitaniach czy podczas wręczania podarków.

Historyk podkreśla, że wszystkie te sytuacje miały jeszcze jedno znaczenie – potwierdzały, że istniejący ład jest stały. „Budowało to zaufanie, co w społeczeństwie bez państwowego monopolu władzy było jeszcze ważniejsze niż dzisiaj. Powstałe zaufanie oddziaływało również na przyszłość, co dotykało aspektu ważnego dla funkcji rytuałów w tamtej epoce”.

Zanim jednak jakikolwiek rytuał mógł zaświadczyć o czymkolwiek, musiał najpierw powstać.

Korzenie

Gerd Althoff, badający rytuały w czasach dynastii Merowingów (481–751) oraz Karolingów (751–987), otwarcie przyznaje, że nie bardzo wiadomo, dlaczego mamy tak mało informacji o tego typu zachowaniach w czasach pierwszej ze wspomnianych dynastii. Powody mogą być dwa. Albo zachowało się niewiele źródeł pisanych na ten temat, albo rytuały nie były jeszcze wówczas normą. Sam przychyla się do tego drugiego wyjaśnienia.

Był to czas, gdy nowożytne społeczeństwo europejskie dopiero uczyło się znaczenia gestów wykonanych w odpowiednich sekwencjach. Długo były to jedynie pojedyncze wydarzenia, takie jak wjazd króla Chlodwiga do Tours w 508 r., opisany przez świętego Kościoła katolickiego, pierwszego historyka państwa Franków – Grzegorza z Tours. W swoich „Historiach” pisał on: „Chlodwig przyjął od cesarza Anastazego odręczne pismo nominacyjne na konsula i w kościele św. Marcina przywdział purpurową tunikę i płaszcz, a na głowę nałożył diadem. Potem dosiadł konia i od bramy kruchty aż do biskupiego kościoła z dobrej woli swą hojną ręką obsypywał złotem i srebrem lud, który wyległ na drogę. A od tego dnia nazywano go tak jak cesarza konsulem”.

Wydarzenie to, jak stwierdza Althoff, ma wszelkie cechy rytuału. Jest przede wszystkim demonstracją siły króla, który zarówno poprzez samodzielne założenie korony z diademem, jak i rozdawanie kosztowności zaznacza swoją dominującą pozycję. Jednocześnie był on w tym jedynym aktorem.

Podobne zjawisko Grzegorz z Tours opisał, przywołując osadzenie na tronie nowego władcy w 577 r. „Potem król Guntchramn wyprawił posłów do swego krewniaka Childeberta, ofiarował pokojowe stosunki i życzył sobie, by go zobaczyć. Wtedy ten ze swoimi możnymi przyszedł do niego i przy moście, który nazywano Kamiennym, zeszli się, pozdrowili i wymienili pocałunki. Król Guntchramn powiedział wtedy: «To z mojej grzesznej przewiny pozostałem bez dzieci. Proszę przeto, aby ten mój kuzyn był dla mnie synem». A posadziwszy go na swoim tronie, przekazał mu całe królestwo”.

Ponownie to król jest w zasadzie jedynym aktywnym uczestnikiem rytuału. Za czasów Merowingów niewielka jeszcze była rola możnych podczas ceremonii („ceremonia” i „rytuał” są w opinii specjalistów pojęciami bliskimi; niektórzy, jak brytyjski antropolog Raymond Firth, uważają ceremonię za gatunek rytuału). Być może dlatego, że w tych, które znamy z zapisków, wykazują się oni ich nieznajomością. W VI w. niejaki graf Leudast, który popadł w niełaskę królowej Fredegundy, zwrócił się z prośbą o wstawiennictwo do króla Chilperyka I. Ten obiecał mu wsparcie, ale jednocześnie nakazał cierpliwość. „Miej się jeszcze trochę na baczności, aż spotkam się z królową i ustalę, w jaki sposób możesz znów uzyskać jej przychylność, bo wiele przeciw niej zawiniłeś” – pisał Grzegorz z Tours. Leudast nie skorzystał z rady władcy i niezwłocznie udał się do królowej, zanim porozmawiał z nią król. Historia skończyła się aresztowaniem grafa, a w końcu jego okrutną śmiercią. Althoff tłumaczy to głupotą możnowładcy. Ale przypadek ten pokazuje również, że udział w rytuałach – gdzie każdy kolejny krok był równie istotny – wymaga ich znajomości. Niedopełnienie któregoś elementu mogło się skończyć nie tylko niepowodzeniem całego rytuału, lecz także ściągnąć problemy na głowę nieuważnego uczestnika.

Teatr

Właściwy przebieg każdej ceremonii zależy od drobiazgowych ustaleń – albo na podstawie spisanych zasad, albo każdorazowo uzgadnianych pomiędzy stronami uczestniczącymi w wydarzeniu. Zasada ta obowiązuje do dzisiaj. Sceny, które możemy oglądać podczas spotkań prezydentów czy premierów różnych państw, są przecież niczym więcej jak szczegółowo odgrywanymi spektaklami, nad którymi debatują wcześniej sztaby specjalistów. Decyzje nie zapadają przecież podczas rozmów przed kamerami i na uroczystych kolacjach, lecz wcześniej. Niezależnie od epoki polityka nie zostawia bowiem przestrzeni na gesty, których konsekwencje nie zostały wcześniej przemyślane.

Dobrą ilustracją tego problemu było spotkanie, do którego doszło na początku 754 r. w położonym ok. 200 km na wschód od Paryża Ponthion. Do króla Pepina Krótkiego, pierwszego władcy z dynastii Karolingów, ojca Karola Wielkiego, przybył wówczas papież Stefan II. Z jasnym celem – miał zdobyć wsparcie Franków w walce przeciwko Longobardom. Ostatecznie udało mu się go zrealizować.

Ale nie to budzi największe zainteresowanie historyków. Pierwszym znakiem zapytania jest dla nich zachowanie papieża już podczas spotkania. Ten bowiem – jak dowiadujemy się z „Roczników z Metzu”, kroniki spisywanej w klasztorze w Chelles, w którym opatką była siostra Karola Wielkiego Gizela – rzucił się do stóp Pepina, mając głowę posypaną popiołem, a na sobie pokutną szatę. Badacze są zgodni – to jedyny taki przypadek w historii papiestwa. Gdyby Stefan II nie był pewien reakcji drugiej strony, byłoby to ryzykowne zachowanie, bowiem w razie odmowy pomocy stałoby się dodatkowym upokorzeniem. I ten argument, zdaniem Gerda Althoffa, może skłaniać do przekonania, że przebieg całego spotkania, wraz z jego następstwami, został wcześniej uzgodniony.

Gdy sprawy omawiane w Ponthion zostały pomyślnie rozstrzygnięte dla wszystkich stron, pozostała jeszcze jedno – opowiedzieć o tym tak, aby wzmocnić własną pozycję. Lektura źródeł wytworzonych przez Franków i papiestwo wyraźnie pokazuje, że każdy chciał podkreślić swoje znaczenie w tej historii. Najbardziej różnice widać w relacji z samego powitania. Ci pierwsi tak opisali spotkanie w „Kronikach…”: „W tamtym roku (753) papież Stefan, który nastał po Zachariaszu, nie mógł ścierpieć krzywd ze strony Longobardów i pychy króla Aistulfa, i przybył do króla Pepina, by wyprosić jego ochronę. Gdy powiedziano o tym Pepinowi, wypełniła go wielka radość i rozkazał swemu pierworodnemu synowi Karolowi, by wyruszył papieżowi naprzeciw i doprowadził go z honorami do królewskiej siedziby w Ponthion. Gdy ów papież tam dotarł, został przyjęty z honorami przez króla Pepina. I podarował królowi i możnym wiele prezentów”. Po tym następuje opowieść o błaganiu w szatach pokutnych i oczekiwaniu na decyzję o wsparciu papieża.

Zupełnie inaczej przedstawia to „Żywot Stefana II”: „Gdy król usłyszał o przybyciu świętego papieża, razem z małżonką, synami i możnymi pospieszył mu naprzeciw. Dlatego wysłał swego syna Karola z innymi magnatami niemal sto mil do podobnego aniołom papieża. On sam przyjął najświętszego papieża prawie trzy mile przed swoim pałacem w Ponthion razem z małżonką, synami i możnymi, zsiadając z konia, z wielką pokorą rzucając się na ziemię i świadcząc mu posługę strzemiennego, podążając obok jego siodła do pewnego określonego miejsca”.

Niezależnie od rzeczywistego przebiegu rozmów w Ponthion obie strony zadbały o rozpowszechnianie swojej wersji wydarzeń. Rytuały jako komunikaty siły miały działać długo po fakcie. ©Ⓟ

Sceny, które możemy oglądać podczas spotkań prezydentów czy premierów różnych państw, są przecież niczym więcej jak szczegółowo odgrywanymi spektaklami. Niezależnie od epoki polityka nie zostawia przestrzeni na gesty, których konsekwencje nie zostały wcześniej przemyślane