Mówi pani o sondażach, prawda? Nie przykładałbym do nich zbyt dużej wagi, bo nie pomogły nam przed kilkoma poprzednimi wyborami... Zaś wracając do gospodarki: Amerykanie są bardzo niezadowoleni z cen, jakie muszą płacić za podstawowe usługi i artykuły. Cóż z tego, że inflacja spada, a ceny przestały rosnąć, jeśli konsument musi wydać o 20–25 proc. więcej niż przed kilku laty na te same produkty. Kryzys inflacyjny uderzył za rządów Bidena, więc w powszechnym mniemaniu to on jest wszystkiemu winny, to on ponosi odpowiedzialność. Z tego powodu Harris dostaje rykoszetem, bo jest częścią rządu Bidena. Wyborcy zadają pytanie: czy pod jej rządami koszty życia będą dalej rosnąć? Te obawy nie są zakorzenione w konkretach, w dużej mierze są dyktowane emocjami.
Nie było źle, lecz cudu na pewno nie było. Po pierwsze, Trump zaczął rządy w bardzo dobrym momencie, bo odziedziczył silną gospodarkę. Inflacja za Baracka Obamy była niska, poprawiły się zarobki, był to okres najdłuższego od czasów II wojny światowej nieprzerwanego wzrostu miejsc pracy. Gdy Trump zaaplikował gospodarce zastrzyk pobudzający w postaci cięć podatkowych, to, oczywiście, pojawiło się spodziewane dodatkowe ożywienie. Nie mamy jednak dobrego obrazu tego, jaka faktycznie była ekonomiczna spuścizna Trumpa, bo w czwartym roku jego prezydentury uderzyła pandemia. Wiemy, że mimo reformy podatkowej gospodarka już przed COVID-19 zaczynała mieć problemy. Wynikało to z chaosu spowodowanego wojnami celnymi, które szczególnie mocno uderzyły w sektor wytwórczy i transportowy. W rolnictwie karne taryfy zaczęły siać spustoszenie, bo w ramach odwetu Chińczycy, główny odbiorca naszej soi, obrali za cel właśnie ten segment naszej gospodarki. Eksport soi do Państwa Środka spadł o ponad 90 proc., rolnicy byli więc gotowi wziąć Trumpa na widły. Musiał im wysyłać czeki z dotacjami, kosztowało go to kilkanaście miliardów dolarów. Fed zaś, pełen złych przeczuć, zaczął odpowiadać na te zawirowania obniżaniem stóp procentowych.
Bo tak było. Nie trzeba być geniuszem, żeby wiedzieć, że kroplówka z gotówką ożywi gospodarkę. Ale jakim kosztem? Przecież reformę podatkową Trumpa sfinansował dług publiczny. Gdyby chociaż była to inwestycja w klasę średnią i pracującą, ale nie, skorzystali przede wszystkim ci, którzy nie narzekają na brak pieniędzy – najbogatsi oraz korporacje. Od rządów Trumpa minęło już trochę czasu, po drodze mieliśmy do czynienia z bezprecedensową sytuacją globalnego załamania na skutek pandemii – to też wpływa na ludzkie postawy. Wiadomo, że to, co naprawdę się wydarzyło nie musi się pokrywać z tym, co zapamiętano. Wśród ekonomistów ocena „trumponomiki” pozostaje niejednoznaczna. Od początku mieliśmy trudności z wykazaniem, że, jak przekonywał Trump, dług spłaci się sam, bo równie ogromne będą zyski generowane przez wzrost aktywności gospodarczej. W styczniu 2020 r., a więc jeszcze przed pandemią, stosunek zadłużenia do PKB wynosił niemal 100 proc. – najgorszy wynik od czasów II wojny.
Skądże, to samo, tylko w wersji turbo. Jest zafiksowany na polityce celnej, tym razem chce podnieść karne taryfy nie tylko strategicznym rywalom USA, lecz także wszystkim pozostałym eksporterom do USA – o 10–20 proc. Szykuje nowe cięcia podatków, mają być jeszcze większe niż poprzednio, oraz największą akcję deportacyjną nielegalnych migrantów w historii USA. Gdyby do deportacji faktycznie doszło, uderzyłoby to w gospodarkę jak huragan, ale Trump znów przekonuje, że wszystko sfinansują wyższe cła, kryptowaluty i nowy gospodarczy cud.
Generalnie podpisuje się pod propozycjami, które już zostały wpisane do budżetu jako wytyczne dla gospodarki na rok 2025. Można się więc spodziewać, że zechce scementować wizję gospodarczą Bidena wyrażoną w jego flagowych inicjatywach: ustawie o zmniejszeniu inflacji (Inflation Reduction Act), ustawie o nauce i półprzewodnikach (Chips and Science Act) czy ustawie o inwestycjach w infrastrukturę i miejsca pracy (Infrastructure Investment and Jobs Act). Choć deklaruje, że nie zakaże szczelinowania hydraulicznego, chce dalej rozwijać branżę czystej energii i odchodzić od paliw kopalnych. W jej planach też jest miejsce na obniżenie podatków, ale tylko osobom o niższych dochodach oraz drobnym przedsiębiorcom. Klasa wyższa z zarobkami powyżej 400 tys. dol. rocznie i korporacje będą natomiast płacić więcej i w ten sposób sfinansują obniżki dla reszty. Generalnie plan Harris oscyluje wokół przedsięwzięć mających przynieść ulgę obywatelom o średnich i niższych dochodach, stąd zapowiedzi inwestycji w budownictwo, dotacji mieszkaniowych, niższych cen leków, stąd zapowiedź kontroli cen żywności, jeśli inflacja znów by się podniosła. Do tego propozycja zniesienia podatków od napiwków, co zresztą proponuje również Trump. Ostatnie dwa pomysły dzielą ekonomistów i są raczej krytykowane. Osobiście nie sądzę, że demokratka pójdzie w tym kierunku, wygląda to raczej na wyborczą retorykę mającą uspokoić wyborców. Pamiętajmy również, że każdy z kandydatów, jeśli uda mu się wygrać, będzie miał jako prezydent tylko tyle przestrzeni na wdrażanie wyborczych obietnic w życie, na ile pozwoli mu Kongres.
Przyjrzeliśmy się czterem scenariuszom: Harris wygrywa, lecz Kongres pozostaje pod kontrolą republikanów; Harris wygrywa, a w Kongresie dominują demokraci; Trump wygrywa, a większość w Kongresie biorą demokraci; Trump zwycięża i cały Kongres jest w rękach republikanów. Nasze analizy wykazały, że Amerykaninowi o przeciętnych dochodach będzie się żyło najlepiej, jeśli zwycięży Harris, a większość w Kongresie odzyskają demokraci, a nieco gorzej, jeśli Harris będzie rządziła wespół z podzielonym Kongresem. Najgorzej, jeśli i Biały Dom, i Kongres przejmą republikanie. W gospodarce demokratów, nazwijmy to tak, obywatel zapłaci niższe podatki i zatankuje tańszą benzynę, silniejszy i stabilniejszy będzie rynek pracy, niższa inflacja i mniejszy wzrost zadłużenia. Najgorzej będzie się obywatelowi żyło w gospodarce w całości pod rządami republikanów. Chociaż klasy niższe będą płaciły nieco mniejsze podatki, to nowe wojny celne storpedują wzrost, jaki pojawi się w gospodarce po nowej reformie podatkowej, a koszty życia wzrosną również dlatego, że to klasa pracująca i średnia będzie finansować obniżki podatków dla najbogatszych. Poniesie te koszty w postaci cięć w rządowych wydatkach na zapomogi socjalne i inwestycje publiczne.
Mówiłbym o kosztach życia i o tym, że obniżę podatki, ale tylko tym, którzy tego faktycznie potrzebują. Oraz mówił o długu. W planie Harris mamy wiarygodne, „domowe” źródło, które będzie finansować reformę podatkową, podczas gdy Trump nie może przewidzieć, jak odpowiedzą na jego działania państwa, z którymi chce pójść na celne wojny. W dodatku już raz przyczynił się tą polityką zarówno do zwiększenia deficytu handlowego, jak i zadłużenia państwa. I zrobi to ponownie, co też wykazują nasze analizy. Można, oczywiście, przez cały czas zwiększać zadłużenie, i mamy jeszcze w tym obszarze pole manewru, ale to nie jest dobra polityka fiskalna na dłuższą metę.
To nie jest tak skomplikowane. Im większe dług publiczny i deficyt budżetowy, tym większa nerwowość inwestorów, którzy będą się domagać podnoszenia stóp procentowych, żeby im kompensowały podejmowane ryzyko. Społeczny koszt wysokich stóp procentowych rozumieją wszyscy. A co się stanie, gdy zajrzy nam w oczy krach finansowy na podobieństwo tego sprzed 14 lat lub nowa pandemia? Im wyższy dług, tym mniej przestrzeni fiskalnej, żeby stawić takim wyzwaniom czoła. Mniej środków na ratowanie przedsiębiorców, miejsc pracy, szkół, szpitali, wyliczać można długo. To też wszyscy rozumieją. Nasze modele pokazują, że pod kolejnymi rządami Trumpa dług sięgnie 110 proc. PKB, zaś deficyt będzie się utrzymywał na poziomie co najmniej 6 proc. PKB. Pod rządami Harris dług będzie o ok. 10 proc., niższy, a deficyt o ok. 2 proc. niższy.
Najważniejsza rzecz, którą każdy wyborca w USA powinien przyjąć do wiadomości: nasza gospodarka nie może się obyć bez imigrantów, zarówno legalnych, jak i nielegalnych. W tych wyborach oboje kandydaci zapowiadają restrykcje migracyjne, zamykanie granicy. Ostatni dekret Bidena o limicie dziennych przekroczeń w istocie bardzo przypomina program, który onegdaj wprowadził Trump. Harris pewnie go utrzyma. Zasadnicza różnica między nią a Trumpem dotyczy pomysłu na to, co zrobić z ludźmi, którzy już w USA są. I w większości przypadków zapewne pracują. Szacunkowo mówimy tu o 10–15 mln takich osób. To gigantyczna siła, która odciska na naszej ekonomii ślad, tym bardziej że zatrudnia się w branżach, w których brakuje pracowników. A więc w rolnictwie, budownictwie, transporcie, przemyśle wytwórczym, branży opiekuńczej. Jeśli wyrzucimy z kraju setki tysięcy, a nawet miliony osób, to koszty i ceny dóbr i usług natychmiast zaczną rosnąć. Nie mówiąc o tym, że w ogóle może tych usług i dóbr zabraknąć, bo nie znajdą się pracownicy, żeby te wakaty wypełnić.
Oczywiście, a my to odczujemy, gdy będziemy sięgać do portfela. Mądra polityka migracyjna jest konieczna, a jednocześnie jest wielkim wyzwaniem. Nie tylko dla USA, lecz także dla większości krajów rozwiniętych. Wszędzie tam, gdzie migranci pojawiają się w większych liczbach, ludzie się burzą, bo mamy do czynienia ze specyficzną percepcją. W powszechnym mniemaniu stają się oni rywalami o miejsca pracy i negatywnie wpływają na nasze zarobki. Zmieniają wygląd i dynamikę lokalnych społeczności, w skrajnych przypadkach dochodzi do starć między grupami migrantów a „starymi” mieszkańcami danego osiedla, miejscowości. Ludzkie obawy i reakcje na zmiany w ich najbliższym otoczeniu są uzasadnione. Tylko że my jako ekonomiści widzimy czarno na białym: bez migrantów amerykańska gospodarka upadnie. To fakt. Znaczy to, że przyszły prezydent powinien o tym wyborcom mówić. Powinien też planować to, jak doprowadzić do reformy migracyjnej, która będzie działała na korzyść obu stron. Wyznaczy nowe, legalne ścieżki strukturalnego pozyskiwania pracowników wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych w liczbach odpowiadających zapotrzebowaniom pracodawców. Praktyczna polityka migracyjna to najlepszy sposób na zapewnienie gospodarce długoterminowego wzrostu w sytuacji, gdy kryzys demograficzny nie daje nadziei na to, że można to osiągnąć wyłącznie pracą rąk własnych obywateli. Ten kryzys dotyka dziś wielu krajów i doskonale widać, które zmieniają przepisy migracyjne i dzięki temu dają sobie radę, a które zostają w tyle. Reforma potrzebna jest nam również dlatego, że zaostrza się globalna rywalizacja o talenty, tak samo jak walka o prymat ekonomicznego lidera, a nasz obecny system migracyjny tego nie uwzględnia.
Strategicznie jak najbardziej. Ale trzeba to robić z wyczuciem, by nie wylać dziecka z kąpielą. Z Chinami mamy ogromny problem, bo gdy w 2001 r. zapadła decyzja o ich przyjęciu do Światowej Organizacji Handlu, panowało przekonanie, że dostosują się do reguł. A tak się nie stało. Sęk w tym, że gospodarka Chin jest tak ogromna, że nie da rady jej lekceważyć. Obama odpowiedział propozycją utworzenia Partnerstwa Transpacyficznego (Trans-Pacific Partnership) z 12 krajami regionu, celowo wykluczając Chiny. A więc kij, a marchewka wtedy, jeśli to zmobilizowałoby Chiny do gry fair. Trump jednak wycofał USA z układu, zrobił to zresztą w pierwszych dniach prezydentury. Zrezygnował więc z szansy zyskania kontroli nad Pekinem, nie mówiąc o korzyściach geopolitycznych i handlowych. Nieskrępowane Chiny dalej więc robią swoje i oto dziś stoimy przed wyzwaniem rosnącej konkurencyjności ich produktów już nie tylko takich, jak ubrania, bo to są elektryczne pojazdy, ogniwa, panele fotowoltaiczne. Chiny agresywnie wdzierają się na rynki, które należały do firm amerykańskich nie tylko na świecie, lecz także w samej Ameryce. Powiedziałbym, że polityka taryfowa jest nieodzowna, tylko nie można jej prowadzić za pomocą kija bejsbolowego, jak chce to robić Trump.
Grać strategicznie na globalnym rynku, a to oznacza, że nie tylko rosnąć, ale i mądrze się bronić. Na szczęście już zaczęliśmy to robić. Ustawa o półprzewodnikach pomaga amerykańskim firmom lepiej walczyć z chińskim szpiegostwem przemysłowym oraz pozwala ściągać do USA produkcję elektroniki, zwiększa także środki na R&D. Rzecz druga to kontynuować walkę ze zmianami klimatycznymi – tu winniśmy przewodzić światu, zwłaszcza że Ameryka pozostaje największym producentem gazów cieplarnianych. Inwestycja w zieloną rewolucję zwróci się nam zresztą z nawiązką, bo wzmocni gospodarkę, dzięki niej staniemy się samowystarczalni. Choć wydobywamy wielkie ilości ropy i gazu, to wciąż przecież pozostajemy uzależnieni od zewnętrznych dostawców i rynku szybko zmieniających się cen. Mam nadzieję, że ktokolwiek zostanie nowym prezydentem USA, mimo wszystko nie zawróci nas z tej drogi. ©Ⓟ