Jeśli młodzi Amerykanie pójdą do wyborów, to zagłosują na Donalda Trumpa. Amerykanki pójdą na pewno i większość z nich wybierze Kamalę Harris.

„Mam nadzieję, że się mylę, ale jeśli przegramy w listopadzie, to głównym powodem będzie to, że wielu młodych mężczyzn, niezależnie od rasy, już nie głosuje na demokratów” – napisał na platformie X David Hogg, 24-letni aktywista związany z progresywnym skrzydłem lewicy. Hogg, absolwent liceum w Parkland na Florydzie, gdzie w 2018 r. doszło do masowej strzelaniny, był jednym z inicjatorów ogólnokrajowych protestów na rzecz ograniczenia dostępu do broni, które przetoczyły się wówczas przez całe Stany Zjednoczone. Doświadczenie to popchnęło go do polityki. W 2023 r., po ukończeniu Uniwersytetu Harvarda, założył organizację Leaders We Deserve, która pomaga w kampaniach wyborczych do Kongresu i legislatur stanowych młodym, lewicowym kandydatom, a jeszcze częściej kandydatkom. Bo jeśli chodzi o politykę, to pokolenie dzisiejszych dwudziestoparolatków – inaczej niż ich rówieśnicy z przeszłości – wyraźnie podzieliło się według płci.

Oba obozy dryfują w przeciwnych kierunkach od dwóch dekad, ale w ostatnich kilku latach dystans zamienił się w ideologiczną przepaść. O ile jeszcze w 2020 r. 52 proc. mężczyzn przed trzydziestką zagłosowało na Joego Bidena, o tyle według sondaży na krótko przed tym, jak 82-latek wycofał się z wyścigu, jego republikański rywal Donald Trump miał już w tej grupie przewagę 11 pkt proc. Inaczej było w przypadku młodych kobiet – w 2020 r. Biden zdobył prawie trzy czwarte ich głosów. Gdyby nie zrezygnował z kandydowania, w listopadzie uzyskałby prawdopodobnie nieco gorszy wynik – nie dlatego że wyborczynie zapałały nagłą sympatią do Trumpa, lecz dlatego, że sfrustrowane kolejnym pojedynkiem dwóch seniorów zostałyby w domach. Wejście do prezydenckiego wyścigu Kamali Harris wpuściło w ich szeregi nową falę entuzjazmu. Jak wynika z sierpniowego sondażu „New York Timesa” i Siena College, na Harris planuje zagłosować 67 proc. Amerykanek w wieku 18–29 lat. Na Trumpa – 29 proc. Ich koledzy zrobili tymczasem jeszcze ostrzejszy skręt na prawo – 53 proc. z nich trzyma stronę nominata republikanów, a 40 proc. jego oponentki. Jeśli te proporcje potwierdzą się przy urnach, to będzie to oznaczać, że od 2008 r., czyli wygranej Baracka Obamy, którego charyzma porwała milenialsów prawie tak, jak Taylor Swift podbiła serca ich córek, poparcie dla Partii Demokratycznej wśród mężczyzn przed trzydziestką spadnie o ponad 20 pkt proc. Z tego powodu nie da się wykluczyć, że większość młodego pokolenia, które w historii zazwyczaj przechylało się na stronę liberałów, w nadchodzących wyborach prezydenckich opowie się za kandydatem republikanów. Dlaczego?

Dwa światy

To odbicie trendów obserwowanych w niemal całym rozwiniętym świecie. Mówiąc najprościej: kobiety stają się coraz bardziej progresywne, a mężczyźni coraz bardziej identyfikują się z konserwatywnymi wartościami. Dobrze ilustruje to analiza przeprowadzona w maju przez tygodnik „The Economist” na podstawie danych z 20 bogatych krajów (m.in. USA, Polski, Niemiec i Korei). Jeszcze na początku XXI w. obie grupy wypadały na spektrum poglądów podobnie – mniej więcej taki sam odsetek młodych kobiet i mężczyzn sytuował się na skrajnym skrzydle lewicy i prawicy. Badacze tłumaczyli to zharmonizowanie przede wszystkim wspólnotą formacyjnych doświadczeń i rytuałów związanych z wejściem w dorosłość. Teraz nożyce ideologiczne są szeroko rozwarte – głównie za sprawą masowej ucieczki na lewo żeńskiej części pokolenia. Choć w każdym z analizowanych państw mężczyźni przed trzydziestką przesunęli się na prawo, nadal nieco więcej z nich uważa się za liberałów niż za konserwatystów. Różnica wynosi jednak jedynie 2 pkt proc., natomiast przewaga kobiet o lewicowych poglądach nad tymi, które głosują na prawicę, sięga aż 27 pkt proc. I nigdzie indziej wyrwa między płciami nie jest tak głęboka jak w Stanach Zjednoczonych – ani tak dokładnie udokumentowana badaniami.

Od prezydentury George’a W. Busha, zdominowanej przez sprawy bezpieczeństwa i wojnę z terroryzmem, odsetek Amerykanek przed trzydziestką podzielających socjaldemokratyczne wartości skoczył z 28 proc. do 40 proc. Ich ideową rewolucję widać szczególnie w stosunku do aborcji i klimatu. 20 lat temu za legalizacją przerywania ciąży w każdym (lub prawie każdym) przypadku opowiadało się 43 proc. młodych respondentek, teraz – 60 proc. 56 proc. z nich uważało, że rząd robi za mało dla ochrony środowiska, dzisiaj – 80 proc. Również w innych ważnych kwestiach – kary śmierci, roli państwa w ochronie zdrowia, podatków, praw pracowniczych czy rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego – Amerykanki przeszły na bardziej lewicowe pozycje.

Młodzi mężczyźni również nieco przesunęli się w niektórych sprawach na lewo, ale nie był to kolektywny zryw. I w przeciwieństwie do swoich rówieśniczek większość z nich popiera obniżki podatków dla najbogatszych wprowadzone za kadencji Trumpa i surową politykę imigracyjną. Odsetek tych, którzy sytuują siebie w progresywnym obozie mimo przejściowych wahnięć, utrzymuje się w tym stuleciu na poziomie ok. 25 proc. Największa część młodych Amerykanów (43 proc.) deklaruje poglądy umiarkowane.

Różnice między męską i żeńską częścią pokolenia Z zaznaczają się najjaskrawiej w poglądach na podział ról w życiu rodzinnym. Jak wynika z danych Survey Center of American Life, projektu konserwatywnego think tanku American Enterprise Institute, równościowe deklaracje młodych mężczyzn często zatrzymują się w pół kroku: z jednej strony zapewniają oni, że wspierają zawodową aktywność partnerek i nie migają się od obowiązków domowych, z drugiej – tylko nieco ponad jedna trzecia uważa, że więcej par, w których ojciec na pełen etat zajmuje się dziećmi, a matka zarabia na utrzymanie, jest dobre dla społeczeństwa (opinię tę podziela 56 proc. Amerykanek przed trzydziestką).

Gadki z męskiej szatni

Dane pokazują, że zmiany w politycznej tożsamości młodych kobiet wyraźnie przyspieszyły po zwycięstwie Donalda Trumpa w 2016 r. Preludium była już kampania wyborcza, w której dziennikarze wyciągnęli serię seksistowskich komentarzy kandydata republikanów i taśmę, na której przyznaje się do całowania i obmacywania kobiet bez ich zgody. Trump nie wyraził prawdziwej skruchy. Przeprosił tylko tych, „którzy poczuli się obrażeni”, i tłumaczył, że to taka „gadka z męskiej szatni”.

Punkt zwrotny przyszedł niespełna rok po wyborach w formie eksplozji ruchu #metoo, który obalał mity na temat przemocy seksualnej i piętnował jej sprawców, wciągając w feministyczną rewoltę rzesze Amerykanek. Zatwierdzenie przez Senat Bretta Kavanaugha, kandydata do Sądu Najwyższego, którego trzy koleżanki z młodości oskarżyły o występki seksualne, kobiety odczytały jako dowód na to, że jeszcze długa droga do tego, by były w swoim kraju traktowane podmiotowo. Trump, któremu gwałt i molestowanie zarzuciło od lat 70. co najmniej 26 kobiet, narzekał, że nadeszły „groźne czasy dla młodych mężczyzn”. „Możesz być ideałem przez całe życie, a ktoś nagle może cię o coś oskarżyć…” – lamentował.

Drugi moment przesilenia nastąpił w czerwcu 2022 r., kiedy Sąd Najwyższy uchylił konstytucyjne prawo do przerywania ciąży i oddał uregulowanie tej kwestii w ręce stanów. W praktyce skończyło się tym, że ponad połowa z nich wprowadziła jakieś restrykcje – od prawie całkowitego zakazu po ograniczenia uzależnione od fazy ciąży. Historie niedoszłych matek, które zmarły albo otarły się o śmierć, gdy lekarze odmówili usunięcia płodu pozbawionego szans na przeżycie, spowodowały, że nawet wyborczynie republikanów zaczęły mocniej oddzielać moralną ocenę aborcji od jej prawnej regulacji. Dla młodych Amerykanek wyrok SN był zaś kolejną lekcją, która utwierdziła je w przekonaniu, że państwo nie szanuje prawa kobiet do podejmowania samodzielnych decyzji, a społeczeństwo na to przyzwala.

Podczas kampanii Biden, a w szczególności jego następczyni w roli kandydatki przekuli te emocje w obietnicę uchwalenia na szczeblu federalnym ustawy gwarantującej prawo do przerywania ciąży. W realiach spolaryzowanego Kongresu nie ma szans, żeby taki projekt doczekał się choćby poważnej debaty, ale jako okrzyk mobilizacyjny wydaje się działać: młode kobiety najczęściej wymieniają aborcję jako najważniejszą kwestię w tych wyborach. Następne pozycje na ich liście to inflacja, zmiany klimatu, relacje rasowe i kontrola dostępu do broni. Mężczyźni na pierwszym miejscu zdecydowanie stawiają gospodarkę.

O rosnącym oddaleniu obu grup świadczy nie tyle to, że sprawy, które politycznie rozpalają dwudziestoletnie Amerykanki, ich rówieśnikom nie wydają się wyjątkowo ważne, lecz to, że mężczyzn z pokolenia Z te tematy w ogóle niespecjalnie interesują. Daniel A. Cox, ekspert American Enterprise Institute, zwraca uwagę, że nie mieli oni wspólnych doświadczeń, które ukształtowałyby ich światopogląd (tak jak #metoo i wyrok SN uformowały przekonania młodych kobiet i popchnęły je w aktywizm). Nie było wydarzenia, które zaszczepiłoby w nich poczucie, że ważne jest coś, co dzieje w życiu innych ludzi. „Efektem jest polityczna apatia” – kwituje Cox. Uderzająca zwłaszcza na tle zaprawionych w protestach koleżanek. Widać to także po frekwencji wyborczej – kobiety, niezależnie od wieku, chętniej chodzą do urn.

Gladiator polityki

– W swojej karierze walczyłem na ringu z największymi i najgroźniejszymi facetami na świecie. Donald Trump jest najtwardszym z nich wszystkich. Zrzucili na niego wszystko, wszystkie śledztwa, impeachmenty, sprawy sądowe, a on dalej kopie im tyłki – tak na lipcowej konwencji republikanów zachwycał się eksprezydentem Hulk Hogan, jeden z najpopularniejszych wrestlerów w historii. Mówił o nim: „lider”, „bohater”, gladiator”.

Trump kultywował wizerunek twardziela od początku kariery w polityce, ale w tej kampanii zbudował wokół niego przemyślaną strategię obliczoną na przyciągnięcie młodych mężczyzn tęskniących za czasami, kiedy „faceci brali sprawy w swoje ręce”. To dlatego tegoroczna konwencja przypominała bardziej galę MMA niż zjazd partyjny. Hogan był tylko jedną z gwiazd parady macho, choć pod względem wartości performerskiej raczej nikt nie mógł się z nim mierzyć. Nawet Kid Rock, który na cześć kandydata odśpiewał piosenkę „American Bad Ass” (Amerykański kozak). Już samo to, że przemowy nominacyjnej Trumpa nie zaanonsowała – jak do tej pory – jego córka Ivanka, lecz Dana White, prezes organizacji Ultimate Fighting Championship (UFC), mówi wiele o tym, pod kogo wyreżyserowano ten spektakl.

Zamiłowanie eksprezydenta do mieszanych sztuk walki sięga ponad dwie dekady wstecz. White opowiadał w „Wall Street Journal”, że był on jednym z pierwszych, którzy dostrzegli komercyjny potencjał UFC i zachęcali do rozwoju biznesu. Dzisiaj jest to potężne imperium sportowo-medialne – w 2023 r. zarobiło 1,3 mld dol., a jego wydarzenia obejrzało w telewizji ponad 32 mln widzów. To też bastion rozrywki męskich „zetek” (organizacja podaje, że 40 proc. fanów MMA to osoby w wieku 18–34 lat). Gdy w zeszłym roku Trump pojawił się jako gość specjalny na gali w nowojorskiej Madison Square Garden, wejście zainscenizowano mu tak, jakby był jednym z zawodników.

W ostatnich miesiącach kandydat republikanów zaliczył sporo sportowych imprez, które może nie zajmują mainstreamowych mediów, ale gromadzą tysiące zagorzałych fanów, jak np. turnieje uczelnianych drużyn futbolowych. Odbył długi tour po kanałach ultrapopularnych influencerów, którzy skrajnie prawicowe poglądy i obraźliwe wyzwiska osadzają w klimacie „dobrych ziomków”. Nagrywał tiktoki z kontrowersyjnym youtuberem i wrestlerem Loganem Paulem (23,6 mln subskrybentów). Zrobił livestream z Adinem Rossem, którego platforma Twitch w 2023 r. wykluczyła (a wcześniej parę razy zawieszała) za wyświetlanie nienawistnych komentarzy i symboli zamieszczanych przez followersów. Był gościem podkasterów uwielbianych za kontrariański styl: Lexa Fridmana i Theo Vona (męska część ich słuchaczy to odpowiednio 87 proc. i 75 proc.). Nie wspominając już o tym, że faworyt republikanów przez ponad dwie godziny paplał na X z Elonem Muskiem, który kreuje się na eksperta od „prawdziwej męskości” i proroka ostrzegającego przed depopulacją planety (przyznał nawet, że sam robi, co może, aby powstrzymać kryzys – ma podobno co najmniej 12 dzieci).

W sierpniu sojusznicy Trumpa wystartowali z wartą 20 mln dol. kampanią profrekwencyjną w stanach, w których rozstrzygną się losy rywalizacji o Biały Dom. Plan zakłada m.in. organizowanie punktów rejestracji na listach wyborców podczas dużych wydarzeń sportowych, takich jak gale UFC. W akcję zaangażowały się sławy MMA oraz grupka dwudziestoparoletnich influencerów znanych jako Nelk Boys, którzy szczycą się stylem życia kręcącym się wokół imprezowania, fitnessu, hazardu i pornografii. Dużo piją, jeszcze więcej przeklinają i rzucają wulgarnymi kawałami na tle chmary ubranych w skąpe bikini dziewczyn. Ich wyczyny nierzadko kończą się policyjnymi nalotami – jak w czasie pandemii, kiedy urządzali libacje na kampusie Uniwersytetu Stanu Illionois w sprzeciwie wobec zamknięcia siłowni. Na YouTubie zaistnieli dekadę temu za sprawą wiralowych pranków, ale wraz z rozszerzaniem wpływów na nowe platformy coraz mocniej stawiali na filmiki przesycone mizoginią, szowinizmem i ksenofobią, które rezonowały w online’owym obiegu skrajnej prawicy. W ich podcaście Full Send pojawiały się czołowe postaci manosfery – na czele z oskarżonym m.in. o handel ludźmi i gwałty Andrew Tate’em. U Nelk Boys regularnie występuje też Tucker Carlson, były gwiazdor Fox News i czołowy admirator Putina w Ameryce. Kilkakrotnie gościł u nich również Donald Trump – i zawsze wywoływał kontrowersje. Wywiad z 2022 r., w którym powtarzał kłamstwa o oszustwach wyborczych, został usunięty przez YouTube z powodu naruszenia polityki platformy. Eksprezydent porównał to działanie do cenzury, którą Rosja objęła wojnę w Ukrainie.

Zdemotywowani

„Głosowanie w 2024 r. miało być referendum w sprawie praw kobiet. Zamiast tego zamieniło się w debatę o potrzebach i pragnieniach mężczyzn. Pytanie, który model męskości wygra w listopadzie. Machoawanturniczość, którą reprezentują Donald Trump i J.D. Vance, czy przyjazna, prodziewczyńska ojcowskość, którą oferują Kamala Harris i Tim Walz?” – zastanawia się w eseju na łamach „Wall Street Journal” Richard Reeves, ekonomista i autor „Of Boys and Men” – głośnej książki o tym, dlaczego mężczyźni coraz gorzej radzą sobie w życiu. Jego zdaniem męska część pokolenia Z skręca na prawo, bo współczesna lewica nie ma jej nic do zaoferowania. „Demokraci skupili się na sprawach kobiet, często ignorując problemy, z którymi zmagają się mężczyźni” – pisze Reeves. Jako dowód wskazuje oficjalny program Partii Demokratycznej, który zawiera bogatą agendę dla kobiet, mniejszości rasowych i etnicznych czy osób LGBTQ, za to ani jednej propozycji skierowanej do mężczyzn. Nie ma nawet próby poznania przyczyn ich gniewu – zamiast tego niepokojącym zachowaniom chętnie przykleja się etykietę „toksyczna męskość”. Reeves uważa, że jeśli lewica chce odzyskać młodych Amerykanów – a przynajmniej powstrzymać ich odpływ – to musi zacząć od uznania, że nierówność płci działa w obie strony.

Dowodów nie brakuje. W ciągu ostatnich 50 lat odsetek aktywnych zawodowo mężczyzn zmalał z 80 do 69 proc., a największy ubytek zanotowano w grupie 25-, 34-latków. Powody do wpadania w marazm mają zwłaszcza Amerykanie z klasy pracującej, których realne płace kurczą się nieprzerwanie od lat 70. U podłoża tych trendów leżą przemiany strukturalne w gospodarce, takie jak redukcja zatrudnienia w przemyśle i automatyzacja. Procesy te nie tylko wykruszyły przewagi, którymi mężczyźni tradycyjnie cieszyli się na rynku pracy, lecz także podmyły ich pozycję jako żywicieli rodziny. W tym samym okresie w oczach wielu wyższe wykształcenie przestało być przedmiotem aspiracji. Mężczyźni stanowią obecnie 42 proc. absolwentów – mniej więcej taki sam odsetek dyplomów licencjackich przypadał na kobiety w latach 70. Żeńska część pokolenia Z nie tylko dominuje w społeczności studenckiej, lecz także rzadziej rezygnuje z nauki, częściej zdobywa stypendia i wyróżnienia. Różnice między płciami zaczynają się na najniższych szczeblach edukacji i po każdym kolejnym tylko rosną: w przedszkolu dziewczynki szybciej uczą się rozpoznawać litery i liczby, w podstawówce dużo lepiej czytają, a w liceum królują pod względem średniej ocen (jest ich dwa razy więcej niż chłopców w gronie 10 proc. najlepszych uczniów). W dorosłości te dysproporcje przekładają się na szanse zawodowe, ambicje i relacje osobiste. W praktyce oznacza to rozjeżdżanie się trajektorii doświadczeń obu płci. Reeves dowodzi, że wielu młodych mężczyzn ma dziś kłopot z motywacją i samozaparciem. O ile ich rówieśniczki chwytają okazje i stawiają sobie nowe cele, o tyle oni coraz częściej dryfują przez życie, pogrążając się w społecznej izolacji. Niektórzy pielęgnują urazy wobec feminizmu, który obwiniają za niespełnione ambicje zawodowe i klęski randkowe. W skrajnym scenariuszu szukają zrozumienia w altprawicowych rejonach internetu takich jak manosfera. A w wyborach głosują na bitnych twardzieli. ©Ⓟ

Politycznie podzieleni

Katherine J. Cramer: W Wisconsin – stanie, w którym mieszkam – kilka lat temu przeprowadziliśmy badanie, które wykazało, że jedna trzecia respondentów przestała rozmawiać z bliską osobą z powodu różnic partyjnych. Ważne są tu dwie kwestie. Z jednej strony ludzie uważają istniejące podziały polityczne za tak znaczące, że nie chcą mieć kontaktu z „tymi drugimi” – np. rozmawiać z sąsiadami, którzy wbili przed domem tabliczkę wyborczą kandydata partii „przeciwników”. Z drugiej – jeśli mają powody, aby ze sobą rozmawiać, to znajdują sposoby na ominięcie tego, co ich dzieli.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Wściekłość i resentyment”, DGP Magazyn na Weekend nr 158/159 z 14–18 sierpnia 2024 r.