Gdy w 2020 r. przez Europę przetaczała się pandemia koronawirusa, polski rząd, jako jeden z pierwszych, uruchomił liczone w setkach miliardów złotych fundusze antykryzysowe. Sama tarcza finansowa Polskiego Funduszu Rozwoju była warta ok. 100 mld zł. Pieniądze w ramach tarczy finansowej były przekazywane jako pożyczki, jednak finalnie większość została umorzona. Ponad 200 mld zł były warte tarcze antykryzysowe, z których finansowano działania osłonowe dla ludności i przedsiębiorstw. Wypłacano postojowe dla pracowników, zasiłki dla zatrudnionych na umowach cywilnoprawnych czy trzymiesięczne składki osób prowadzących działalność gospodarczą.
Oczywiście pandemia miała zdecydowanie bardziej dalekosiężne skutki niż tegoroczna powódź. Lockdowny trwały miesiącami i obejmowały cały kraj. Przedsiębiorcy nie musieli wprawdzie odbudowywać swoich lokali, jednak nie mogli prowadzić w nich działalności. Różnica skali jest oczywista, jednak trudno nie dostrzec także różnicy w reakcji rządu. W 2020 r. polskie władze nie zgłaszały się po pomoc do Unii Europejskiej, nie poszukiwały wolnych środków w budżecie i nie liczyły na wsparcie organizacji charytatywnych. Przedstawiciele rządu na czele z premierem zwyczajnie występowali na konferencjach prasowych, gdzie informowali o łącznych kwotach wsparcia, sposobach wnioskowania o pomoc i mechanizmach finansowania uruchamianych instrumentów. Przykładowo pieniądze na tarczę finansową pochodziły z obligacji wyemitowanych przez PFR, dzięki czemu koszty, formalnie rzecz biorąc, nie obciążyły budżetu.
Polska walczy z budżetem
Reakcja na powódź, która zdemolowała południową Polskę, jest zgoła odmienna. Polskie państwo nieustannie sprawia wrażenie, jakby walczyło nie tylko z wodą, lecz także z ograniczeniami finansowymi.
Jeśli te ostatnie faktycznie istnieją, to przede wszystkim w głowach rządzących. Czego ci zresztą regularnie dowodzą. Premier Tusk wystąpił we Wrocławiu z szefem Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy Jerzym Owsiakiem, którego określił jako „najwybitniejszego specjalistę od szybkiej, dobrej pomocy dla ludzi”. Wydawałoby się, że działacze charytatywni odgrywają znaczącą rolę w krajach biednych, a nie w państwie, które osiągnęło 80 proc. średniego poziomu rozwoju Unii Europejskiej. Z całym szacunkiem dla dorobku WOŚP, jej rolę trudno w ogóle porównać z tą, jaką odgrywają publiczny system ochrony zdrowia czy służby ratownicze i porządkowe.
Podczas konferencji z premierem kraju Owsiak poinformował, że przeznaczy 40 mln zł z rezerwy WOŚP na pomoc dla powodzian i uruchomi zbiórkę, z której sfinansowane zostaną ewentualne dodatkowe wydatki. Krótko mówiąc, każda pomoc zapewne się przyda, ale wspólna konferencja aktywisty z premierem sprawiła wrażenie, jakby szef rządu zgłosił się do Owsiaka po pomoc. A przypomnijmy, że roczny budżet państwa sięga już 900 mld zł. Zadeklarowana przez Owsiaka kwota nie wystarczyłaby na utrzymanie przez ten czas nawet jednej komendy Państwowej Straży Pożarnej w dużym mieście.
Prośba w Brukseli
Donald Tusk symbolicznie chodzi po prośbie również do Brukseli. „Będę oczekiwał od Europy, żeby bardzo poważnie przejęli się potrzebą budowania infrastruktury przeciwpowodziowej w tych krajach, które są coraz częściej zalewane, oczywiście w tym Polska. W czwartek będziemy rozmawiali o tym bardziej szczegółowo z szefową komisji” – stwierdził premier we wtorek. Trudno powiedzieć, do czego jest to „przejęcie się” ze strony UE w ogóle potrzebne. Infrastruktura przeciwpowodziowa to nie są szczególnie kosztowne inwestycje, więc państwo wielkości i zamożności Polski powinno je realizować we własnym zakresie, bez oglądania się na życzliwość UE. Jedynym kryterium powinny być tutaj realne potrzeby.
Budowa ogromnego zbiornika Racibórz Dolny kosztowała 2 mld zł, jednak trwała siedem lat. Rocznie mowa więc o koszcie niespełna 300 mln zł. Inwestycje hydrologiczne nie dochodzą do skutku nie przez brak pieniędzy, tylko z powodu oporu społecznego i politycznego. Tak jak było w przypadku zaniechania przez poprzednią władzę budowy zbiorników w Kotlinie Kłodzkiej.
Równie niepoważnie wyglądał występ minister klimatu Pauliny Hennig-Kloski, która zaoferowała samorządom nisko oprocentowane pożyczki (1,5–2 proc.) na usuwanie skutków powodzi, w tym odbudowę podstawowej infrastruktury (wodociągi, drogi) oraz usuwanie zagrożeń dla środowiska. Nie spotkało się to z dobrym przyjęciem opinii publicznej, więc pomysł został zdementowany przez premiera, a lider ugrupowania minister Hennig-Kloski Szymon Hołownia wprost skrytykował jej słowa. Pytanie jednak, dlaczego w ogóle komukolwiek z rządu taki pomysł przyszedł do głowy. Trudno w tym przypadku mówić o przejęzyczeniu czy pomyłce – tego typu tłumaczenie byłoby sensowne, gdyby minister pomyliła się w podanych stawkach oprocentowania. Sama koncepcja nie wzięła się przecież znikąd. Musiała być poważnie rozważana w kręgach rządowych.
W ciągu kilku lat przeszliśmy więc drogę od rozdawania lekką ręką miliardów złotych nawet firmom, które w ogóle nie potrzebowały wsparcia, do rozważania udzielania pożyczek na – na szczęście niski – procent poszkodowanym przez powódź samorządom. Od uruchamiania w kilka dni wartych setki miliardów złotych tarcz antykryzysowych do tworzenia „dodatkowej rezerwy w kwocie 1 mld zł na zwalczanie skutków powodzi”, o której w poniedziałek poinformował minister finansów. Obecnie priorytetem nie jest uspokojenie nastrojów społecznych czy pokrycie poniesionych przez ludzi strat, lecz uniknięcie nowelizacji budżetu i podniesienia deficytu.
Rezerwa budżetowa
Ogłoszenie miliardowej rezerwy jeszcze nastroje społeczne podgrzało, gdyż nawet na oko widać, że to środki kompletnie nieadekwatne do skali dramatu. Użytkownicy platformy X szybko zaczęli je porównywać z niespełna 2 mld zł, które w przyszłym roku miałby nas kosztować kredyt 0 proc., jeśli wejdzie w życie.
Dodatkowa rezerwa budżetowa zostanie spożytkowana m.in. na jednorazowe wsparcie dla powodzian w wysokości 10 tys. zł na gospodarstwo domowe. Poza tym poszkodowani będą mogli się ubiegać o dotację w kwocie 200 tys. zł na odbudowę domu lub mieszkania oraz 100 tys. zł na remont lub odbudowę budynków gospodarczych. Ponadto właściciele zalanych domów i mieszkań, które zostały zakupione na niespłacony jeszcze kredyt hipoteczny, przez rok nie będą musieli płacić rat, gdyż zrobi to za nich państwo. Poszkodowani przedsiębiorcy będą mogli odroczyć płatności podatków VAT, PIT i CIT do początku przyszłego roku, co jest umiarkowanym ukłonem w ich stronę, gdyż zasadniczo o odroczenie płatności podatków można się ubiegać także bez katastrofy. Zupełnie już nieistotne na tle ogromu wyzwań jest zwolnienie z VAT darowanych powodzianom towarów i części usług. Rząd podniósł też kwotę zabezpieczonych środków budżetowych do 2 mld zł, co wciąż wygląda dosyć niepoważnie.
Oczywiście dokładne koszty tegorocznej powodzi będzie można określić najwcześniej wtedy, gdy wszystkie fale przejdą przez Polskę. Już teraz można jednak powiedzieć, że będzie ona liczona przynajmniej w dziesiątkach miliardów złotych. Powódź z 1997 r. przyniosła straty rzędu rzędu 35 mld zł, licząc w cenach aktualnych (12 mld ówczesnych złotych). Powódź z 2010 r. była równie kosztowna. Od tamtej pory Polska znacznie się jednak wzbogaciła, więc ludzie, przedsiębiorstwa i samorządy mieli więcej do stracenia. 30–40 mld zł to oczywiście bardzo duży wydatek, jednak nieprzekraczający możliwości polskiego państwa. Mowa o ok. 1 proc. PKB. W zeszłym roku łączne wydatki sektora finansów publicznych wyniosły niespełna 47 proc. PKB przy średniej unijnej rzędu ponad 49 proc. Polska może więc zwiększyć wydatki o kilkadziesiąt miliardów złotych bez przekroczenia średniej unijnej.
Rząd ma w dodatku szerokie pole do popisu, jeśli chodzi o zwiększanie wpływów budżetowych. Dochody polskiego sektora finansów publicznych wyniosły w zeszłym roku 41,6 proc. PKB, co było ósmym najniższym wynikiem w UE. Za nami były tylko raje podatkowe (Irlandia, Malta), niewielkie państwa bałtyckie oraz tradycyjnie Bułgaria i Rumunia. Średnia unijna wyniosła 46 proc. PKB, czyli była o ponad 4 pkt proc. wyższa. Dobicie do przeciętnej zapewniłoby środki wystarczające na pokrycie kosztów nawet czterech powodzi. Problem w tym, że to wymaga czasu, którego obecnie brakuje.
Wsparcie z UE
Premier Tusk zapowiedział, że rząd „wyciągnie, ile się da” z Unii Europejskiej. Abstrahując od niefortunnego doboru słów, UE w obecnym kształcie nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Tak naprawdę można liczyć jedynie na wsparcie z Funduszu Solidarności, który łącznie opiewa na zaledwie 1,5 mld euro. To jednak kwota przypadająca na rok na wszystkie państwa członkowskie, więc kilkaset milionów euro to maksimum, na które możemy liczyć. A poszkodowane są również: Czechy, Austria, Słowacja i Rumunia. Z UE rząd zdobędzie być może ok. 2 mld zł, co niewątpliwie nie wystarczy na odbudowę. Niestety, dopóki UE nie zwiększy swojego budżetu, który obecnie opiewa na ledwie jedną setną PKB Wspólnoty, to jej znaczenie w kontekście nieprzewidzianych zdarzeń nie będzie istotne.
Co gorsza, rząd sam sobie wybił zęby, krytykując pozabudżetowe fundusze emitujące obligacje, którymi poprzednicy finansowali wydatki najpierw na przeciwdziałanie pandemii, a potem na zbrojenia i łagodzenie skutków kryzysu energetycznego. Projekt przyszłorocznego budżetu zakłada, że obsługa pozabudżetowego długu zostanie włączona do finansów państwa, to zaś spowoduje niebezpieczne zbliżenie się do konstytucyjnego limitu zadłużenia (60 proc. PKB). Tymczasem właśnie w takich sytuacjach finansowanie pozabudżetowe byłoby idealnym rozwiązaniem. Stworzenie funduszu powodziowego w ramach Banku Gospodarstwa Krajowego, opiewającego na 20–30 mld zł, uspokoiłoby nastroje społeczne i zapewniłoby pieniądze niezbędne do odbudowy.
Pole do zadłużania się jest ograniczone przez nałożenie na Polskę procedury nadmiernego deficytu. W tym właśnie punkcie rząd mógłby jednak wykorzystać swoje dobre relacje z Komisją Europejską, wyłączając z bilansu dług zaciągnięty w związku z likwidacją skutków powodzi – tak jak stało się z wydatkami na zbrojenia oraz nakładami inwestycyjnymi powiązanymi z wykorzystaniem funduszy unijnych. Możliwości sfinansowania odbudowy po powodzi wciąż są spore, chociaż rząd częściowo sam sobie je ograniczył – m.in. krytyką całkiem sensownej inżynierii finansowej uruchomionej przez poprzedników. Ale skoro z UE nie można się spodziewać wystarczających kwot, to warto byłoby przynajmniej załatwić w Brukseli, by pozwolono nam się bardziej zadłużyć.
Polska nie musi się miotać od ściany do ściany – od przesadnej hojności PiS do taniego państwa PO. Skandalicznie rozbuchane wydatki budżetowe poprzedniego rządu, w ubiegłym roku ewidentnie napompowane przed wyborami, nie mogą być usprawiedliwieniem dla bezczynności obecnej koalicji rządzącej. ©Ⓟ
W ciągu kilku lat przeszliśmy więc drogę od rozdawania lekką ręką miliardów złotych nawet firmom, które w ogóle nie potrzebowały wsparcia, do rozważania udzielania pożyczek na – na szczęście niski – procent poszkodowanym przez powódź samorządom