Klimat jest inny niż 20 czy 50 lat temu. Nie możemy cały czas tak samo przygotowywać się do powodzi i liczyć na inne skutki niż poprzednio.
Z Iwoną Wagner rozmawia Anita Dmitruczuk
ikona lupy />
Iwona Wagner hydrolog, profesor Uniwersytetu Łódzkiego, Katedra UNESCO Ekohydrologii i Ekologii Stosowanej Wydziału Biologii i Ochrony Środowiska UŁ / Materiały prasowe / Fot. Materiały prasowe
Jak się odbudować mądrzej po wielkiej wodzie?

Dzisiaj trudno sobie wyobrazić odbudowę po takiej katastrofie, ale ona będzie musiała się wydarzyć. I chciałabym, żebyśmy – inaczej niż dotychczas – brali wtedy pod uwagę, że system przyrodniczy nie jest wyłącznie ozdobnym dodatkiem do naszego krajobrazu, tylko bardzo konkretną strukturą, która pełni określone funkcje. Między innymi pochłania wodę opadową, reguluje jej obieg w przyrodzie i może łagodzić zarówno powodzie, jak i susze. Odbudowa powinna uwzględniać sieć połączeń różnych elementów systemu naturalnego w całej zlewni, nie tylko w miejscach, gdzie wydarzyła się tragedia. Z kolei w samej dolinie rzeki, gdzie ludzie ucierpieli najbardziej, potrzebne są analiza i wyznaczenie obszarów, które powinny być po prostu odzyskane na tereny zalewowe. Mówię to z pełną świadomością tego, jak trudny jest to proces, bo doliny zabudowaliśmy i w grę wchodzą prawa własności. Ale to, co na pewno powinniśmy zrobić, to zablokować możliwość dalszej zabudowy terenów, które są szlakiem przepływu wody. Przecież wiemy, że powódź znów się zdarzy, i kiedy do tego dojdzie, woda będzie niszczyć infrastrukturę, która będzie się znajdować na jej drodze. Znowu. Doliny rzek powinny być święte, jeśli mówimy o błękitno-zielonej infrastrukturze, to właśnie doliny są jej najważniejszą arterią. Powinny być wolne, otwarte, szerokie i niezabudowane.

Udało się gdzieś tego dokonać?

Dwa lata temu skończył się projekt LIFE w Radomiu. To było pierwsze miasto, w którym zrobiliśmy analizę podatności na zmianę klimatu, czyli oceniliśmy, w jaki sposób to konkretne miasto jest narażone na ryzyka klimatyczne, i zaplanowaliśmy działania naprawcze, oczywiście tylko na skalę demonstracyjną. Ale przy tej okazji zajęliśmy się też rzekami. Rzeka Mleczna, która wcześniej była po prostu nieatrakcyjnym kanałem, nie była zachęcająca dla ludzi ani przyjazna przyrodzie, oczywiście przepełniała się przy każdym większym opadzie. Została zremeandryzowana, powróciła łączność z doliną rzeczną. Renaturyzacja była trudna z uwagi na obecność infrastruktury kanalizacji deszczowej i prawa właścicielskie. Ale teraz rzeka ma znacznie większą pojemność przeciwpowodziową, jest bardziej przyjazna naturze, poprawiła się jakość wody i pojawiły się nowe gatunki zwierząt. I Mleczna stała się atrakcyjna dla ludzi. Obszar wokół innej rzeki, na której podjęto działania przeciwpowodziowe, Cerekwianki, był potrzebny do projektu, ale znajdował się w rękach prywatnych właścicieli. Działki zostały wykupione na podstawie specustawy przeciwpowodziowej. Dokonano tego w procedurze wywłaszczenia, co może brzmieć nieprzyjaźnie, ale okazało się, że właściciele byli z tej możliwości zadowoleni. Na działkach nie mogli się pobudować, bo były one terenami podmokłymi. Z tego samego powodu nie mogli ich też nikomu sprzedać. Na wywłaszczeniu skorzystały więc obie strony – urząd miasta zyskał przestrzeń, na którą mogą się wylewać wody opadowe, a właściciele odzyskali pieniądze, co w inny sposób im się nie udało.

Skala takiego projektu jest jednak bardzo mała.

Mamy dużo pieniędzy z KPO, a wszystkie działania, które w tej chwili się wdraża, muszą mieć aspekt klimatyczny. Są też pieniądze przeznaczone wyłącznie na adaptację do zmiany klimatu, więc postawienie pytania o to, czy ta część błękitno-zielonej infrastruktury, która jest krytyczna dla bezpieczeństwa mieszkańców, powinna być wykupiona, jest moim zdaniem zasadne. Przede wszystkim musimy zintegrować gospodarkę wodną z planowaniem przestrzennym. Zablokować na poziomie krajowym degradację terenów zielonych, lasów, mokradeł, zwłaszcza w zlewniach górskich i podgórskich, tak aby chłonęły one wodę, a nie pozwalały jej płynąć w dół, do koryt rzecznych. Doliny rzeczne muszą zaś być całkowicie zablokowane dla zabudowy.

Nie wykupimy przecież całego Stronia, a całe jest zniszczone.

Nie twierdzę, że wszędzie się da, ale chciałabym posłużyć się przykładem inwestycji powyżej Wrocławia po powodzi z roku 1997, czyli zbiornika Racibórz. Jestem przeciwniczką budowania zbiorników na dużych rzekach na terenach nizinnych, bo tak naprawdę nie zabezpieczają przed powodzią ani przed suszą, a przy okazji degradują ekosystem. Jednak łapanie gwałtownego spływu wody w górach w system suchych polderów, które na co dzień w zasadzie funkcjonują jak tereny rekreacyjne, to coś zdecydowanie innego. Chcę, żebyśmy zawsze pamiętali, że rzeka, dolina i zbiornik to jest ostatnia linia obrony, a myślenie o powodzi trzeba zacząć dużo wyżej. Zacząć od zlewni. Kiedy powódź jest w dolinie rzecznej, to można założyć, że już sobie z nią nie poradziliśmy, bo ona zaczyna się w zlewni, czyli na obszarze, z którego woda spływa do rzeki. I najważniejsze dzisiaj jest to, żeby się przyjrzeć zagospodarowaniu terenu. W Kotlinie Kłodzkiej są ogromne połacie leśne, dziś intensywnie wykorzystywane dla pozyskania drewna, a przy okazji tych prac powstają też szlaki zrywkowe, będące dla wody jak rynna, która ekspresowo odprowadza opad w stronę miasta, zamiast zatrzymać go jak najdłużej w górach. Moim zdaniem w obszarach leśnych znajdujących się ponad miastami górskimi należałoby zrezygnować z gospodarczej funkcji lasów, a postawić na ich funkcję ochronną. Priorytetami powinny być retencja wody i ochrona gleby. Lasy Państwowe mają doświadczenie w programach małej retencji, jeśli nie w tych konkretnych nadleśnictwach, to z pewnością ta wiedza jest w innych jednostkach. Trzeba też wprowadzić konkretne regulacje odnośnie do zabudowy stoków gór.

Jeżeli przez zadbanie o zlewnię uda nam się zagospodarować, powiedzmy, 30 proc. wody, która spada w górach, to proszę zobaczyć, jak duża jest różnica w tym, z czym musimy sobie poradzić w dolinie. Im częściej rzeki mają możliwość punktowego rozlania się, tym lepiej i właśnie dlatego musimy teraz poszukać obszarów, które da się odzyskać dla rzeki. Wbrew intuicji w przypadku powodzi chodzi o to, żeby wodę jak najbardziej spowolnić, zatrzymać w miejscu opadu, a nie o to, by przepłynęła jak najszybciej. Wtedy stwarza się coraz większy problem, który przesuwa się coraz niżej, aż w końcu zatrzymuje się w miastach, których nie da się odsunąć od rzek, za to koryta są w nich wąskie i szybko się przepełniają. W najgorszej sytuacji są miasta, przez które przepływa – często zresztą przez centrum – duża rzeka. Ale właśnie cała gra polega na tym, żeby powyżej tych miast znajdować miejsca, gdzie woda może się rozlewać, zamiast kumulować się w miastach.

Podstawą dla krajowego planu zagospodarowania przestrzennego powinna być dobra analiza hydrologiczna. Te obszary, gdzie rzeka może się wylewać, powinny zostać – w trudnym społecznym procesie – uwolnione.

To mogą być długie poszukiwania, bo duże rzeki w Polsce często nie mają wolnych dolin.

Wszyscy jesteśmy ofiarami wieloletniego, hydrotechnicznego myślenia o ujarzmianiu środowiska. Panuje przekonanie, że jeśli rzeka będzie uregulowana, to nie będzie powodzi. Jest wręcz przeciwnie. Meandrująca rzeka połączona z doliną zalewową oznacza, że woda wytraca impet, fala powodziowa jest dłuższa, ale nie tak gwałtowna, można ją pomieścić. To wszystko są naturalne procesy, od których odeszliśmy przez twarde inżynieryjne podejście. Już czas, żeby te duże kompetencje inżynieryjne wykorzystać do tego, by tę degradację odwracać dla naszego bezpieczeństwa. Przecież umiemy liczyć, widzimy, co się dzieje.

Połowa Polski ma powódź, połowa suszę.

Powódź i susza to dwie strony tego samego medalu. Patrząc na tragiczne obrazy powodzi, nie mogę jednocześnie pozbyć się myśli, że cała ta woda, która w tej chwili powoduje tak ogromne zniszczenia i cierpienie ludzi, to jest zasób, którego nam za chwilę zabraknie. Trudno być optymistą i wierzyć, że zima przyniesie dostatecznie dużą pokrywę śnieżną, by odtwarzały się zasoby wody gruntowej. Tym bardziej musimy przechwytywać wodę w bezpiecznych miejscach, bo kiedy powódź minie, woda będzie potrzebna ze względu na suszę. To, z czym mieliśmy do czynienia, to ekstremum, ale nie możemy wykluczyć, że powtórzy się za jakiś czas. Nie ma infrastruktury, która nas przed tym ochroni. Podstawą muszą być stabilne systemy przyrodnicze, czyli infrastruktura błękitno-zielona, wsparte działaniami inżynierskimi tam, gdzie jest to potrzebne. Klimat zmienia się w gwałtowny sposób, więc warunki brzegowe, w których funkcjonujemy, są inne niż jeszcze 20 czy 50 lat temu. Nie możemy więc cały czas tak samo przygotowywać się do powodzi i liczyć na inne skutki niż poprzednio.

Jak powiedzieć ludziom, że nie mogą odbudować się w miejscu, w którym mieszkali przed powodzią?

Wiemy, gdzie jest dolina rzeczna, mamy modele hydrologiczne. W pierwszym rzędzie każdy samorządowiec, mieszkaniec, polityk i urzędnik musi wiedzieć, z których terenów należałoby się wycofać. Dopiero wtedy możemy świadomie planować ochronę przeciwpowodziową na przyszłość i podejmować ryzyko. Nie jestem specjalistką od projektowania tego typu procesów społecznych, ale jestem pewna, że musimy zacząć inaczej myśleć o powodzi. W przeciwnym razie historia będzie się powtarzać, a tego chcieliby przecież uniknąć sami mieszkańcy.

A co mają zrobić miasta z historyczną zabudową, rozbudowanymi osiedlami w dolinach rzek? Przecież nie da się tak łatwo ustąpić miejsca rzece.

Tam też chodzi o mądrą politykę adaptacji i rozszczelnianie ich terenu. Proszę zauważyć, że ponieważ mamy dość gęstą sieć kanalizacji deszczowej, często przy opadzie szybko odprowadzamy tę wodę do rzeki i nawet nie zauważamy zagrożenia. Ale przy nawalnym deszczu sieć kanalizacyjna jest przeciążona, woda zalewa ulice, bo nie ma jak wsiąknąć. Szybko dopływa do rzeki i występuje z brzegów. Cały czas balansujemy więc między szybkim odwodnieniem a lokalnymi podtopieniami. Tymczasem powinniśmy szukać miejsca dla drzew, ogrodów deszczowych i zagospodarowanych zielenią niecek, które moglibyśmy włączyć w nasz system ochrony jednocześnie przed suszą i powodzią. Takie działania są podejmowane w miastach, ale wciąż zbyt rzadko.

Ludzie myślą, że jeśli pogłębimy koryto rzeki, to zmieści się w nim więcej wody. Brzmi logicznie…

Ale takie nie jest. Wszystkie systemy wodne są połączone. Wody, które spływają powierzchniowo, dopływy rzek i zasilające je wody podziemne są ze sobą połączone. Rzeka jest po prostu najniższym punktem zlewni, w którym te wody się gromadzą. Ich poziom w rzece, jeśli jej koryto nie jest uszczelnione, tak naprawdę odpowiada poziomowi wód gruntowych plus spływ powierzchniowy. Zawsze tłumaczę to ludziom tak: kiedy jesteśmy na plaży i zrobimy kreskę na mokrym piasku, to w tym zagłębieniu natychmiast zgromadzi się woda, a wokół powstanie sucha plama. Dokładnie tak samo jest z pogłębianiem rzeki, co natychmiastowo zwiększa nam drenaż wód gruntowych wokół, czyli pogłębiamy suszę.

Rzeka niesie osady, zaczyna się wypłycać, jest więc pokusa pogłębiania. Po pierwsze, to oznacza ciągłe nakłady na pracę, sprzęt. I degradację środowiska, bo to nie jest tak, że pogłębiając rzekę, wyjmujemy z niej tylko piasek. Usuwamy też rośliny, zwierzęta, bakterie, które prowadzą proces samooczyszczania rzeki. Po drugie, rzeka staje się przez to coraz słabsza, coraz mniej odporna, coraz bardziej zdegradowana. Suszy w tej sposób pomagamy, a powodzi nie zapobiegamy. Odwrotnością pogłębiania jest meandrowanie rzeki. Czyli nie szybciej i prościej, ale szerzej i spokojniej. Logiczne? ©Ⓟ