Rocznica 11 września tym razem minęła niemal bez echa – może poza samym Nowym Jorkiem. Donald Trump wraz z byłym burmistrzem Michaelem Bloombergiem wzięli udział w dość skromnej uroczystości, a prezydent Joe Biden w towarzystwie swej zastępczyni i kandydatki do Białego Domu Kamali Harris odwiedził wszystkie trzy miejsca, w których 23 lata temu rozbiły się samoloty porwane przez terrorystów Al-Kaidy. Te gesty przykryły jednak analizy debaty Trump–Harris, a przede wszystkim news o poparciu faworytki demokratów przez Taylor Swift. To naturalne: świat żyje dzisiaj innymi problemami i wyzwaniami. Warto jednak pamiętać, że zagrożenie terrorystyczne nie minęło – raczej zmieniło charakter i formy. Także nasze podejście do tego zjawiska musi się zmieniać.
Bilans wojny z terrorem
Koniec zimnej wojny i implozja ZSRR spowodowały, że USA i inne kraje Zachodu zaczęły redukować swój potencjał militarny i wywiadowczy, bo gdy wróg zniknął, podatnicy domagali się innych wydatków. Lukę tę stopniowo wykorzystały państwa, które chciały poprawić swoją sytuację na strategicznej szachownicy, a przede wszystkim liderzy struktur przestępczości transnarodowej oraz organizacji ideologiczno-politycznych. U schyłku lat 90. XX w. dżihadyści, wyhodowani w cieniu dwubiegunowej rywalizacji supermocarstw, doczekali się wreszcie szczytu koniunktury – i krwawo zaznaczyli swoje istnienie.
Na początku stulecia instytucje państwowe musiały więc stanąć przeciwko amorficznej sieci religijnych radykałów. Stare armie, przez dekady organizowane i szkolone do klasycznej wojny, nagle musiały się nauczyć walki z cieniem, z nieumundurowaną partyzantką, nierzadko z kobietami i dziećmi (to nie przenośnia – wróg celowo stawiał zachodnich żołnierzy przed takim wyzwaniem), działania wśród cywili i pełnienia funkcji policyjnych. Policje z kolei, przywykłe raczej do roli porządkowej, musiały stawić czoła napastnikowi uzbrojonemu w broń maszynową i bomby. Wywiady i kontrwywiady, które do tej pory miały znanych i nieźle rozpracowanych rywali państwowych, musiały się błyskawicznie nauczyć obsługi podmiotów działających zupełnie inaczej, ale czasami twórczo stosujących metody i narzędzia z arsenału „starych” służb specjalnych. Trudno się więc dziwić, że ta nowa wojna musiała potrwać – i że nie tylko przyniosła liczne porażki i rozczarowania, lecz także dała efekty, delikatnie mówiąc, niejednoznaczne.
Wizja neokalifatu, czyli wprowadzania w państwach (także zachodnich) prawa islamskiego, stała się nierealistyczna. Plan maksimum się nie powiódł. Co prawda talibowie odzyskali władzę nad Afganistanem, Państwo Islamskie i niedobitki Al-Kaidy walczą wciąż o przyczółki na Bliskim Wschodzie i w Afryce, a wspierane przez Iran grupy szyickie sieją w różnych miejscach zamęt, ale to wszystko. W USA i Europie odsunięto niebezpieczeństwo islamistycznej rewolty dzięki połączeniu dwóch wielkich strategii. Jedna to przeniesienie punktu ciężkości na terytorium wroga (czyli na Bliski Wschód), co zmusiło poszczególne grupy do zaangażowania tam większości sił i środków. Druga to destrukcja siatek terrorystycznych u siebie poprzez kontrolę przepływów finansowych i doskonalenie narzędzi nadzoru kontrwywiadowczego (zarówno metodami elektronicznymi, jak i starą dobrą agenturę osobową).
Przeciwnik został powstrzymany, ale nie zlikwidowany. Choć jest w defensywie, to poszukuje możliwości powrotu do gry. Sprzyjają mu przynajmniej trzy czynniki. Po pierwsze, narastające problemy społeczne i ekonomiczne, zarówno w krajach Zachodu, jak i globalnego Południa, czynią wielu ludzi podatnymi na radykalizację (zwłaszcza że islamscy radykałowie mają opanowane do perfekcji dostarczanie prostych odpowiedzi na trudne pytania). Po drugie, rozwój społeczeństwa informacyjnego, a także wzrost przewagi struktur sieciowych nad tradycyjnymi, hierarchicznymi instytucjami (mówiąc prościej: nielegalne organizacje lepiej sobie radzą w tym nowym świecie niż skrępowane tysiącem procedur podmioty publiczne, od szkół i sądów po służby specjalne). I po trzecie, mocarstwa, quasi-mocarstwa i mocarstwa in spe po okresie względnie dobrej współpracy wymuszonej wspólnym zagrożeniem ze strony rozmaitych bin Ladenów znów wzięły się za łby. To tworzy naturalną przestrzeń do odrodzenia się roli podmiotów niepaństwowych, w tym mafii i grup terrorystycznych. A także dla dyskretnego parasola roztoczonego nad nimi przez niektóre rządy (o ile uznają one, że taki pozapaństwowy kłusownik będzie skutecznie szkodził ich państwowym rywalom).
Pokusa powraca
Nihil novi sub sole. ZSRR z upodobaniem karmił – bronią, materiałami wybuchowymi, pieniędzmi, fachowym instruktażem, fałszywymi paszportami – przeróżne organizacje, zarówno lewicowe (np. Czerwone Brygady i Frakcja Czerwonej Armii), jak i separatystyczne czy narodowo-wyzwoleńcze (od Organizacji Wyzwolenia Palestyny po Irlandzką Armię Republikańską i baskijską ETA).
Byłoby wręcz dziwne, gdyby po taktyki terrorystyczne nie sięgnęły wreszcie same państwa. Już bezpośrednio, a nie tylko sponsorując istniejące organizacje i ruchy. Walcząc z prawdziwymi terrorystami albo po cichu ich wspierając, służby specjalne nauczyły się przecież, jak to działa. Nic – poza prawem i moralnością – nie stoi na przeszkodzie, by wykorzystać te kompetencje. Korzyść jest oczywista. Początek ery „znowu asertywnych państw” nauczył polityków, że bezpośrednia i jawna przemoc – czyli klasyczna wojna – to kij, który ma dwa końce. Model wyłania się nam dziś taki: jesteś wystarczająco silny i masz nieco szczęścia, uda ci się szybko dać łupnia ofierze, a wśród innych graczy są tacy, którzy przedłożą interesy z tobą nad wartości i prawo – wtedy otwarta agresja nawet się opłaca. To przykład Rosji z lat 2008 i 2014. Ale jeśli nieco osłabłeś (bo np. twoje surowce nie są już tak niezbędne innym jak kiedyś), a jako napastnik nie odniosłeś natychmiastowego sukcesu, to znacznie gorzej. Sankcje, izolacja… Koszty, zwłaszcza długofalowe, łatwo mogą przewyższyć zyski. Casus Rosji AD 2022–2024 też jest pouczający – i zapewne obserwowany w innych stolicach.
Wspieranie lub wręcz organizowanie ataków terrorystycznych to co innego. Byle nie dać się złapać za rękę. Tak naprawdę to też nic nowego. Blisko tego modelu jest obecnie Iran, który oprócz wspierania istniejących organizacji, jak Hezbollah czy ruch Hutich, stworzył (i niejednokrotnie wykorzystał) instrumenty terrorystyczne wewnątrz państwowej instytucji, czyli Korpusu Strażników Rewolucji. Gdy do klasycznych definicji włączymy oddziaływania cyber, to na liście pojawi się nam jeszcze Korea Północna. Za oboma krajami czekają w kolejce następne. Także te, które chcą uchodzić na arenie międzynarodowej za praworządne. Bo gdy w grę wchodzi nie tylko trochę więcej bogactwa i wpływu, lecz także przetrwanie, to cel uświęca środki. Gdy świat wchodzi w fazę gwałtownych turbulencji, będzie się tak zdarzało coraz częściej.
Cisza przed burzą
Do niedawna działania terrorystyczne wymagały nośnego celu (pozwalającego zorganizować siatkę zaangażowanych ludzi), pieniędzy i kanałów komunikacji. Według takiego schematu operowała choćby Al-Kaida. Dzisiaj jest prościej: cel jest w gruncie rzeczy drugorzędny, logistyka także. Dzięki internetowi łatwo znaleźć chętnego wykonawcę (lub grupkę) aktu przemocy, dostosować uzasadnienie ideologiczne do ich preferencji, zdalnie udzielić im instrukcji, a nawet umożliwić pozyskanie odpowiednich narzędzi. A przy tym pozostać anonimowym. To już się dzieje: islamscy fundamentaliści potrafią wysłać na ulice zachodnich miast „szaleńca z maczetą”, a rosyjski wywiad z powodzeniem werbuje ludzi, gdy trzeba np. pobić przebywającego za granicą opozycjonistę. Choć na razie to akty na dość małą skalę, to nie należy ich lekceważyć. Same w sobie mają efekt psychologiczny, który jest ważny w działaniach terrorystycznych: sieją niepokój, prowokują reakcje (także często oparte na przemocy), zwiększają niestabilność. Wciągają (nieproporcjonalnie do nakładu poniesionego przez agresora) siły policyjne, których potencjału może zabraknąć na innym odcinku. A przy tym testują system, pozwalając lepiej zaplanować następne akcje, z większym rozmachem.
Możliwe, że mamy więc do czynienia z okresem terrorystycznej pauzy. Trendy nieźle ilustrują statystyki: według ostatniego raportu Europolu w latach 2020–2022 na terenie Unii Europejskiej liczba aktów terrorystycznych (dokonanych, względnie udaremnionych w końcowej fazie) o charakterze „dżihadystycznym” spadła o połowę. Minimalnie przybyło aresztowań, co świadczy o tym, że służby coraz lepiej radzą sobie z prewencją, czyli coraz skuteczniej infiltrują środowiska generujące zagrożenie. Do zera zjechały akty terrorystyczne na tle „etnonacjonalistycznym i separatystycznym” (choć nie wszystkie kraje dokonują ich prawidłowej klasyfikacji). W 2021 r. mieliśmy jeden akt o podłożu skrajnie lewicowym lub anarchistycznym wobec 25 rok wcześniej, ale za to w 2022 r. było ich 18 (liczba aresztowań trzyma się na mniej więcej stałym poziomie, co powinno dawać do myślenia). Terroryzm prawicowy to średnio 4–6 aktów rocznie przy sinusoidalnie zmiennej liczbie zatrzymań (64 w 2021 r. i 45 rok później). Uwagę zwraca rosnąca liczba aresztowań z powodów klasyfikowanych jako „inne”. To odzwierciedla prognozy ekspertów, że w grę zaczynają wchodzić motywacje bardzo indywidualne (np. frustracje seksualne czy niepowodzenia zawodowe) albo ideologie spoza klasycznego spektrum.
Szeroko pojęty fundamentalizm islamski został więc w Unii zdetronizowany. W 2020 r. aktów motywowanych ideologią lewicową czy anarchistyczną było dwa razy więcej, a w 2022 r. trzy razy więcej niż tych „dżihadystycznych”. Różnica jest jeszcze większa, jeśli weźmiemy pod uwagę wyłącznie akty sfinalizowane.
Otchłań patrzy
Europol pracuje już nad kolejnym raportem, ale z nieoficjalnych informacji wynika, że potwierdzi on sygnalizowane tu trendy. Prawdopodobnie również ten, że coraz częściej nie da się zaklasyfikować motywacji sprawcy/sprawców do którejś z tradycyjnych kategorii – służby wielu państw stosują unik z wyborem kategorii „inne” np. w przypadku poważnego domniemania inspiracji obcego państwa, gdy nie chcą zaogniać sytuacji dyplomatycznej. Coraz częściej będziemy też mieć do czynienia ze zjawiskiem „samotnego wilka”, a więc terrorysty działającego indywidualnie, poza strukturami możliwymi do infiltracji, którego praktycznie nie da się powstrzymać. Można tylko niwelować skutki.
Należy się też spodziewać dalszego wykorzystywania do werbunku, radykalizacji i zadaniowania platform internetowych, w tym komunikatorów, forów i portali gier wideo. Do tego dochodzi dość dowolne sięganie przez ośrodki zewnętrzne przeróżnych „cudzych flag: ideologii, religii, motywacji quasi-patriotycznych (tymi chętnie posługują się Rosjanie, werbując Polaków do akcji antyukraińskich). Można się też spodziewać szerszego odwoływania się do najprostszej motywacji: finansowej. Szczególnie dotyczy to akcji wymierzonych w infrastrukturę, np. uszkodzenie instalacji energetycznych, zatrucie ujęcia wody itp.
To wszystko oznacza, że klasyczny terroryzm nie obumrze, lecz zostanie wzbogacony o nowe formy. Zapewne stanie się mieczem coraz bardziej obosiecznym. „Stara” działalność terrorystyczna, oparta na sianiu masowej paniki i wymuszaniu na władzach określonych zachowań, mogła być podejmowana niemal wyłącznie przez struktury autorytarne przeciwko państwom liberalnym i demokratycznym. „Nowa”, bardziej zdywersyfikowana, może tworzyć pokusę symetrycznej odpowiedzi. Zarówno w postaci akcji dywersyjnych (osłabiających potencjał ekonomiczny i wojskowy krajów autorytarnych), jak i zamachów na konkretnych ludzi aparatu władzy (co może wywołać chaos wśród elit atakowanego kraju).
To dla nas wiadomość i dobra, i zła. Z jednej strony Putina potencjalnie czekają kłopoty daleko wykraczające poza „podpalenie Kaukazu” przez grupy deklarujące związki z dżihadem, a Xi Jinpinga coraz częstsze ataki na chińskie inwestycje w Pakistanie. Z drugiej strony musimy pamiętać o przestrodze Friedricha Nietzschego, że „ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich”. I że gdy zbyt głęboko spoglądamy w otchłań, ona również patrzy na nas niepokojąco intensywnie. ©Ⓟ