Miliarderzy zaangażowani w wyścig kosmiczny twierdzą, że chcą badać to, co nieznane. Tak naprawdę chodzi im o eksploatację zasobów. Robią w kosmosie prawie wszystko, na co mają ochotę.
Tak, w sposób oczywisty. I to od zawsze.
Idea eksploracji kosmosu rozwinęła się po II wojnie światowej, gdy Ziemia podzieliła się na dwa wielkie bloki polityczne skupione wokół USA i Związku Radzieckiego. Te dwa supermocarstwa konkurowały ze sobą na wielu poziomach: gospodarczym, społecznym, militarnym. Przestrzeń kosmiczna stała się kolejnym polem tej rywalizacji wraz z powstaniem technologii pozwalających na używanie sztucznych satelitów do obserwacji, a nawet atakowania państw.
Owszem. Te same rakiety, których używano do wysyłania na orbitę astronautów, były wykorzystywane także do przenoszenia broni nuklearnej. Te same instrumenty, które pozwalały nam docierać na orbitę okołoziemską, mogły służyć do walki. Jednocześnie ludzkości opowiadano piękne, epickie historie o odkrywaniu nowych światów. De facto była to kurtyna, za którą kryła się rywalizacja wielkich mocarstw. Ja sam zafascynowałem się kosmosem jako dziecko, gdy 20 lipca 1969 r. obejrzałem wraz z rodzicami lądowanie Apollo 11 na Księżycu.
Pamiętajmy, że rakiety wynaleziono w Niemczech. Były to pociski V-2 skonstruowane przez zespół inżynierów pod kierownictwem Wernhera von Brauna. Hitler zrzucał je na Londyn. Braun chciał wymienić w rakietach silniki na takie, które pozwalałyby wznosić je w przestrzeń kosmiczną. Po co? Celem było zbombardowanie Waszyngtonu lub Nowego Jorku. Po wojnie większość niemieckich inżynierów wyjechała do USA, niektórzy do Francji, a garstka do ZSRR. W tamtym okresie Moskwa miała swoich specjalistów, bardzo wykwalifikowanych, którzy z początku wypracowali przewagę techniczną.
Sowieci skoncentrowali się na stworzeniu jednego typu rakiety, zarówno do użytku wojskowego, jak i kosmicznego. Dzięki temu w 1957 r. jako pierwsi umieścili na orbicie satelitę – Sputnika. Potem w 1961 r. – jako pierwsi – wysłali w kosmos człowieka – Gagarina. Armia inżynierów, która wyemigrowała do USA, pracowała przy wielu projektach rozwijanych przez różne instytucje. Swoje rakiety konstruowały jednocześnie marynarka wojenna, piechota, siły powietrzne. Dywersyfikowało to bazę przemysłową, co być może w dłuższej perspektywie dawało szansę na lepsze osiągnięcia, ale prace toczyły się wolno. Momentem, w którym USA postanowiły mocniej zaangażować się w kosmiczny wyścig, było przemówienie wygłoszone w 1962 r. przez prezydenta Johna F. Kennedy’ego na Uniwersytecie Rice’a w Houston rok po tym, gdy świat dowiedział się o Gagarinie. Kennedy wypowiedział wówczas słynne słowa o tym, że Ameryka zdecydowała się lecieć na Księżyc nie dlatego, że to łatwe zadanie, lecz właśnie dlatego, że to trudne zadanie. Wyznaczył w ten sposób cel i ambicje USA na kolejną dekadę.
Tak, ale mieli kilka problemów. Zmarł wybitny inżynier Siergiej Korolow, co ich bardzo osłabiło. Wydarzyły się także dwa poważne wypadki. Jeden to awaria kapsuły Sojuza w trakcie pierwszego przelotu. Jego dowódca Komarow zginął podczas próby lądowania, bo zawiodły spadochrony. Drugi wypadek to eksplozja rakiety R-16 na kosmodromie Bajkonur w 1960 r., w której zginęło ok. 100 osób. Te wydarzenia sprawiły, że Rosjanie porzucili marzenia o Księżycu i skupili się na budowie stacji kosmicznej na orbicie okołoziemskiej. Gdy w 1961 r. Amerykanie wylądowali na Księżycu, sytuacja była paradoksalna. Dotarli w przestrzeni kosmicznej najdalej, ale to Rosjanie krążyli wokół Ziemi. USA uznały, że strategicznie właśnie ta druga kwestia stanowi o przewadze w kosmosie. Dlatego prezydent Richard Nixon w końcu odwołał kolejne misje księżycowe. Loty zakończyły się na misji Apollo 17.
Trzeba bardzo jasno powiedzieć, że wyścig kosmiczny był w swojej istocie wyścigiem wojennym, a nie próbą poznania wszechświata. Nawiasem mówiąc, relatywnie wcześnie dołączyły do niego również Chiny, gdy w 1957 r. Mao stwierdził, że „muszą być potęgą kosmiczną, w przeciwnym razie nie są supermocarstwem”. Unia Europejska powołała swoją agencję kosmiczną dopiero w 1975 r., a więc prawie 20 lat później. Ten wyścig był rywalizacją o możliwie najlepsze miejsce do obserwacji ziemskich przeciwników i przewagę komunikacyjną. Chodziło o kontrolę i dominację. Oczywiście było to ekscytujące, ale cel był ograniczony.
Tego nie można powiedzieć. Pewne technologie rozwinięte w trakcie kosmicznego wyścigu miały potem zastosowanie w gospodarce cywilnej. Weźmy np. GPS. Traktujemy dzisiaj swoje smartfony i ich funkcje jak oczywistość, a to właśnie zimnowojenna walka o dominację w kosmosie dostarczyła nam systemu nawigacji satelitarnej. Pierwotnie siły zbrojne USA używały go do lokalizowania łodzi podwodnych, bombowców czy baz rakietowych.
Myślę, że to nie do oszacowania. Jak wyliczyć korzyści z rozwoju branży logistycznej dzięki wprowadzeniu GPS? Albo Ubera i Amazona? Gdy w latach 90. XX w. prezydent Bill Clinton zezwolił na wykorzystanie satelitów wojskowych do celów cywilnych, gospodarka zaczęła się rozwijać na niespotykaną skalę. Powstały sektory, które w innym wypadku pewnie by się nie narodziły.
W wyścigu mocniej zaznaczyły się inne kraje: Chiny, Indie, Unia Europejska, a w końcu dołączyły do nich prywatne podmioty współpracujące z agencjami kosmicznymi. Po upadku ZSRR wiele państw, w tym europejskich, próbowało położyć ręce na sowieckich technologiach. Jednocześnie Amerykanie zaczęli dążyć do stworzenia czegoś na wzór „nowej dyplomacji kosmicznej”, która miałaby służyć rozwojowi nauki i dobru całej ludzkości. Wyrazem tych wysiłków było utworzenie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej w 1998 r. W kosmiczny sojusz Stany Zjednoczone weszły z Rosją, Kanadą, Unią Europejską, Japonią i wieloma innymi krajami. MSK była novum w geopolityce. Jeszcze dekadę wcześniej jej powstanie było nie do wyobrażenia.
Jest także Jeff Bezos, założyciel Amazona, który stworzył firmę Blue Origin w tym samym czasie, co Musk swoją. Jest też Peter Thiel, współzałożyciel PayPala i Palantiru, spółki, która zajmuje się analityką danych, ale ma też departament kosmiczny i wiele satelitów dokoła planety. To pierwsze pokolenie miliarderów zaangażowanych w wyścig kosmiczny. Czego można się po nich spodziewać? Eksploatacji kosmosu.
Nie, eksploatacji. Mówię tu o zasobach kosmicznych. Oni tylko twierdzą, że chodzi o badanie tego, co nieznane, a tak naprawdę eksploatują zasoby, orbity, widmo elektromagnetyczne. Mogę sobie wyobrazić, że za 10–20 lat w pobliżu orbity okołoziemskiej będą budować nowego typu infrastrukturę, np. kolektory energii słonecznej, serwery, ale też elementy infrastruktury transportowej służącej do przewożenia minerałów z Księżyca. Skończy się epoka prostych satelitów, a zacznie kolektorów, chmur serwerowych, kosmicznych stacji paliw i zaopatrzenia. Oznacza to upadek koncepcji promowanej w latach 90. XX w., zgodnie z którą świat staje się jednobiegunowy i państwa będą już zawsze ze sobą współpracowały pod przywództwem USA. Rosja była krótko elementem tego wielkiego projektu. Cały układ szybko się okazał nierealistyczny i nietrwały. Dziś mamy wielobiegunowy świat, w którym Rosja ponownie jest potęgą w przestrzeni kosmicznej, a Chiny superpotęgą, która być może wkrótce sama wyśle człowieka na Księżyc. Oprócz nich mamy rozmaitych Musków, którzy robią w kosmosie prawie wszystko, na co mają ochotę.
Tak, bo muszą uzgadniać swoje działania z Pentagonem. Wszyscy pamiętamy, że Musk jako pierwszy zapewnił Ukrainie łączność podczas wojny, a potem się od niej odciął, zmniejszając moc sygnałów satelitów Starlink, gdy Kijów chciał zaatakować Krym w sposób, którego nie akceptował Waszyngton. Od tamtego momentu za każdym razem, gdy w stronę Krymu leci ukraiński dron, sygnał Starlinka słabnie. Aspekt militarny działań Muska jest podporządkowany interesom USA – nieważne, czy rządzą republikanie, czy demokraci. Dzięki kosmicznej karcie przetargowej w postaci Starlinka Musk jest kimś, kto może swobodnie rozmawiać z Xi Jinpingiem, Zełenskim i innymi głowami państw. A ponieważ jego działania są sprzężone z polityką rządu USA, może rozbudowywać i skalować swój biznes. To niepisana umowa między nim a administracją: rób, co chcesz, biznesowo, ale to my decydujemy o kwestiach bezpieczeństwa. Ciekawe, że jeśli chodzi o kosmos, to Trump i Biden działali jednomyślnie i ponad podziałami. Ten pierwszy w 2019 r. podpisał rozporządzenie, które pozwoliło prywatnym przedsiębiorcom swobodnie eksploatować kosmos, ten drugi je potwierdził. To ponadpartyjna idea.
To złożona kwestia. W Azji mamy wielu bogatych przedsiębiorców, którzy pod kontrolą rządów byliby skłonni inwestować w podbój kosmosu. W Europie nie. Odkąd 50 lat temu powstała Europejska Agencja Kosmiczna, dominuje u nas idea, że kosmos to wyłączna domena rządów i instytucji państwowych. Ekosystem przemysłowy stworzony wokół niej jest więc dość ociężały. Jeśli masz innowacyjny start-up kosmiczny, to będziesz miał problem z jego finansowaniem, gdyż Unia nie dorobiła się tak rozwiniętego rynku kapitałowego, by inwestować w przedsięwzięcia wysokiego ryzyka. Dlatego Europejczycy kosmosu nie podbijają, a Amerykanie i Chińczycy – tak. Dzięki współpracy z prywatnym biznesem tym ostatnim udało się wyraźnie obniżyć koszty podróży kosmicznych.
To prawda. Rakieta Ariane 6, wystrzelona 9 lipca tego roku, miała polecieć już w 2020 r., ale projekt miał opóźnienie, przekroczył budżet itd. W międzyczasie Europa musiała kupować rakiety od Elona Muska, bo chciała umieścić na orbicie satelity nawigacyjne. Niestety w Brukseli dominuje skostniałe myślenie, które trudno przełamać. Ale to konieczność. Europejski model kosmiczny po prostu upada. Musimy fundamentalnie przekształcić to, jak zarządzamy tą dziedziną, żeby wejść na ścieżkę innowacji, o której tak wiele opowiadają unijni politycy. Biurokracja zabija innowacyjność.
Jako inżynier i jako osoba starająca się patrzeć na świat z perspektywy geopolitycznej jestem z natury realistą. Nie mamy obecnie technologii, która umożliwiałaby długą podróż i przebywanie w przestrzeni kosmicznej, nawet na Księżycu. Nie jesteśmy w stanie zapewnić ludziom skutecznej ochrony przed promieniowaniem kosmicznym, mikrometeorytami itd. Kolonizacja kosmosu wymaga przełomu technologicznego, który dotąd nie nastąpił. Nie widać choćby jaskółki, która by go zapowiadała. Ale nie powinniśmy tej wizji tracić z oczu. Podkreślę raz jeszcze: to, co będzie obiektem kolonizacji w przewidywalnej perspektywie, to bliska i daleka orbita okołoziemska. Z kolei wyścig na Księżyc to rywalizacja o lokalizacje do tankowania i serwisowania nowej gospodarki kosmicznej. Wyobraźmy sobie astronautów albo roboty, które podróżują z Ziemi na Księżyc, pracują tam przez tydzień i wracają. Muszą mieć m.in. stacje ładowania i aprowizacji, aby to było możliwe.
Tak, np. hel-3, izotop, który może służyć do fuzji jądrowej. Do tego uran, tor, a także metale – od żelaza po tytan.
Owszem, choć będzie to skomplikowany i wielofazowy system, w którym maszyny i roboty będą działać na równi z ludźmi. Na jego stworzenie potrzeba od 20 do 50 lat. W przypadku kolonizacji orbity okres ten będzie odrobinę krótszy. Rządy będą chciały przejąć strategiczne punkty w przestrzeni zwane punktami Lagrange’a. Jeśli umieścisz w tych miejscach statek lub stację kosmiczną, to będziesz mógł jednocześnie obserwować Księżyc i Ziemię, co da ci przewagę nad innymi.
Oto jest pytanie! Jeśli chcesz być kosmiczną potęgą, musisz posiadać flotę rakiet zdolną dosięgnąć Księżyca. USA, Chiny i Rosja pracują nad jej budową. Oznacza to, że chcą uczestniczyć w wyścigu. Żeby wysłać taką flotę na Księżyc, trzeba kontrolować orbitę, zajmując wcześniej punkty strategiczne. W pierwszej kolejności państwa i firmy będą konkurować o niską orbitę okołoziemską, która znajduje się 160 km nad powierzchnią Ziemi. Musk chce, by jego Starlink miał tam monopol, i wiele wskazuje na to, że może mu się to udać.
Tak. Gdy już masz monopol na obserwację i komunikację, na umieszczanie satelitów, stacji i czegokolwiek chcesz, to uzyskujesz nowe przewagi ekonomiczne i polityczne. Cały ten wyścig to wieloetapowy proces. Pytał pan o własność w kosmosie, to wyjątkowo ciekawe zagadnienie. Gdy już tam jesteś, pojawia się pytanie o instancję zarządzającą i rozstrzygającą. Kto jest sędzią, kto jest ławą przysięgłych? Co możesz, a czego nie możesz zrobić? Jakie są granice twoich działań? Czy jest w ogóle coś, co cię ogranicza? A może tam, w kosmosie, jesteś całkowicie wolny? Teoretycznie mamy Organizację Narodów Zjednoczonych, w ramach której opracowano w 1967 r. i 1975 r. dwa dokumenty dotyczące kosmosu. Pierwszy to układ mówiący, że kosmos jest własnością całej ludzkości, nie można tam umieszczać broni nuklearnej ani żadnej innej. Jednak rządy zdążyły go naruszyć – a przynajmniej zignorować. I to kilkakrotnie.
Ot, choćby wspomnianym już rozporządzeniem prezydenta USA o swobodzie prywatnej eksploatacji kosmosu. Drugi dokument to konwencja stanowiąca, że Księżyc należy do wszystkich. Nie podpisały jej jednak ani USA, ani Chiny, ani Rosja. Traktat nie ma więc realnej mocy. Gdyby Donald Trump wysłał misję na Księżyc i ogłosił, że od teraz jest on własnością Stanów Zjednoczonych, nie można by z tym niczego zrobić. Administrator NASA Bill Nelson powtarza w wywiadach, że my, Amerykanie, musimy polecieć na Księżyc przed Chińczykami, bo musimy uniknąć sytuacji, w której to oni ogłosiliby go swoim jako pierwsi.
To bardzo możliwe. Ale najciekawsze wydarzenia prawdopodobnie nie nastąpią wcześniej niż za 20–30 lat. ©Ⓟ