W mediach społecznościowych fałsz jest dziś ustawieniem domyślnym, a wszystko stało się infotainmentem. I powoli mamy tego dość.
Donald Trump przechadzający się po plaży za rękę z Kamalą Harris? Para wyborczych rywali uchwycona w płomiennym pocałunku? Kandydat republikanów głaszczący ciążowy brzuch swojej przeciwniczki? Nawet jeśli nie widzieli Państwo tych krótkich ujęć, to pewnie spotkaliście się w mediach społecznościowych z innymi obrazami, na których osoby publiczne robią i mówią rzeczy, o które byście ich nie podejrzewali. Czasami na potrzeby prowokacji – jak Krzysztof Stanowski, który sfabrykował nagranie z kolegium redakcyjnego Kanału Zero, opublikowane później przez Zbigniewa Stonogę. Wielu dziennikarzy szybko podało w wątpliwość wiarygodność wideo (choć nie wszyscy), ale równie dobrze sztuczna inteligencja (AI) mogłaby je udoskonalić w taki sposób, aby nikt nie był w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy jest ono prawdziwe, czy fałszywe.
Niektórzy traktują wykorzystanie AI w mediach jako źródło zabawnego infotainmentu (rozrywki informacyjnej). Można tu jednak dostrzec fundamentalne pytanie o przyszłość polityki i debaty publicznej. Jak słusznie zauważa Jacek Dukaj, weszliśmy właśnie w epokę po piśmie. Kiedyś ludzie przekazywali rozmówcom swoje myśli wyłącznie głosem i słowem mówionym. Kolejnym medium było pismo – nie musieliśmy już spotykać się z odbiorcą naszego komunikatu. Wystarczyło, że dotrze do niego przygotowany przez nas tekst. Teraz mamy epokę, w której komunikacja w coraz większym stopniu polega na „bezpośrednim transferze przeżyć”. Zaczęło się od fotografii i radia, później doszły telewizja i kino, aż w końcu pojawił się internet. Niewykluczone, że w perspektywie kilkunastu lat będziemy mogli transferować zapach, smak, a nawet dotyk.
Czy to nie bot
Nasz podstawowy dylemat pozostaje ten sam. Jak odróżnić komunikat prawdziwy od fałszywego? Już w epoce słowa mówionego można było przecież zmyślać i wprowadzać w błąd. Tyle że w rozmowie nie jest aż tak ciężko wychwycić kłamstwo. Rodzi ono emocje, które druga strona jest w stanie dostrzec albo choćby intuicyjnie wyczuć. W momencie przejścia od ery oralnej do ery pisma, wraz z rozszerzeniem zasięgu naszego komunikatu, weryfikacja jego prawdziwości stała się jeszcze trudniejsza. Trzeba jednak zauważyć, że publikacja tekstu wiązała się z dużą barierą wejścia – nie każdy mógł ją pokonać. W interesie wydawców leżała zaś troska o wiarygodność publikowanych materiałów. To zapewniało pewną obronę – może niewystarczającą – przed fałszem.
Demokratyzacja debaty, którą obiecywali twórcy mediów społecznościowych, jest największą iluzją pierwszego 25-lecia XXI w.
Era bezpośredniego transferu przeżyć, której towarzyszy w ostatnich latach eksplozja popularności mediów społecznościowych, to rewolucja na skalę cywilizacyjną. Dziś niemal każdy może nadać publiczny komunikat, wykorzystując do tego zaawansowane techniki manipulacyjne. W teorii osiągnęliśmy pełną demokratyzację. Jerzy Pilch żartował kiedyś, że największym błędem komunistów po II wojnie światowej w Polsce było wyeliminowanie analfabetyzmu, bo dla nich samych byłoby lepiej, gdyby masy dalej nie umiały czytać i pisać. Kiedy dzisiaj śledzę media społecznościowe, odnoszę podobne wrażenie co do niektórych użytkowników.
Nie mam już nawet żadnej gwarancji, że za konkretnym awatarem kryje się realny, choć może niezbyt mądry człowiek. Skąd mam wiedzieć, że nie jest to bot, który celowo prowokuje i podkręca emocje? Nie jestem również pewien, czy manipulacja obrazu i dźwięku jest dziełem jakiejś osoby, czy samej sztucznej inteligencji. A zatem nie tylko nie mam przekonania, że to, co widzę i słyszę (a niedługo pewnie również to, co czuję), jest prawdziwe, lecz także czy komunikuję się z prawdziwą osobą. Paradoksalnie rozwój metod komunikacji cofa mnie do platońskiej jaskini, w której widzę jedynie cienie i niczego już nie mogę być pewny. O ile dotąd trzeba było udowadniać, że dany komunikat nie jest zgodny z faktami, o tyle teraz przechodzimy do rzeczywistości, w której ustawieniem domyślnym jest fałsz, a nasze zadanie polega na sprawdzeniu, czy w przekazie jest ziarno prawdy. Musimy się nauczyć żyć w kulturze radykalnej nieufności. Będzie to miało daleko idące skutki dla funkcjonowania całego społeczeństwa: osłabianie relacji oraz coraz szybciej postępująca alienacja.
Rozbawieni na śmierć z nudów
Słynne zdanie Stanisława Cata-Mackiewicza, że tylko prawda jest ciekawa, nie jest prawdziwe. Fałsz bywa znacznie ciekawszy. Na tym bazuje cała rewolucja infotainmentu. Ale czy nasze życie – a przecież komunikacja stanowi jego fundamentalną część – da się sprowadzić wyłącznie do rozrywki? Czy jej natężenie nie zacznie nas męczyć? Tak jak mecze piłkarskie, które można już oglądać codziennie. Jeden z moich znajomych, który zajmuje się zawodowo nowymi technologiami, pewną część roku spędza na Dalekim Wschodzie, gdzie ekspansja infotainmentu posunęła się jeszcze dalej niż w Europie. W jednej z rozmów postawił hipotezę, że to szaleństwo trzeba przeczekać, bo długo już nie potrwa. Każda kolejna platforma społecznościowa żyje bowiem krócej, w domyśle – szybciej się nudzi. To oczywiście nie oznacza, że automatycznie nadchodzi kres procesu, który obserwujemy od dłuższego czasu. Chodzi bardziej o to, że rosnąca świadomość wyzwań związanych z infotainmentem oraz społeczne ograniczenia prędzej czy później doprowadzą do korekty. Uważam, że na dłuższą metę nie jesteśmy w stanie funkcjonować w rzeczywistości radykalnej nieufności. Istnieją granice odporności na bodźce – inaczej wszyscy ludzie borykaliby się z jakimiś uzależnieniami.
Na czym opieram takie przekonanie? Widzę coraz więcej oznak tego, że używanie mediów społecznościowych, np. po zmianach wprowadzonych przez Elona Muska, staje się dla ludzi nieznośne. Korekta pewnie nie przyjdzie tak prędko, bo kultura infotainmentu jest atrakcyjna i ma niski próg wejścia. Zwłaszcza dla osób, którym brakuje zasobów finansowych i czasowych, żeby pozwolić sobie na inny rodzaj rozrywki. Odnoszę jednak wrażenie, że zmiana powoli wyłania się na horyzoncie – pośrednio pokazują to choćby prognozy dotyczące liczby użytkowników mediów społecznościowych. Warto więc się do niej przygotowywać.
Kontrrewolucja medialna
Jak? Na pewno nie poprzez branie udziału w infotainmentowym wyścigu. Już teraz coraz więcej ludzi mediów ucieka z tradycyjnych redakcji do społecznościówek z krótkimi videoblogami lub tworzy podcasty. Kontentu jest już tyle, że o publikę coraz trudniej. Co więcej, algorytmy wymuszają na twórcach regularne dostarczanie świeżego materiału, co jeszcze mocniej zaśmieca infosferę. To droga donikąd. Potrzebujemy zupełnie nowych mediów – i paradoksalnie w swej naturze mogą być one brutalnie tradycyjne. Nie chodzi tu wyłącznie o typowe gazety. Choć jako publicysta im kibicuję, to nie robię sobie specjalnie nadziei na ich odrodzenie. Chyba że zaczniemy finansować media z pieniędzy publicznych – inaczej pochłonie je logika kapitalistycznego infotainmentu.
Moim zdaniem ważniejsza jest odbudowa mediów w szerokim tego słowa znaczeniu –przestrzeni, w której można tworzyć kulturę radykalnego zaufania – w kontrze do kultury radykalnej nieufności. Wymaga to przesunięcia akcentu z bezpośredniego transferu przeżyć na bezpośrednią relację. Takimi mediami mogą i powinny być szkoła i uniwersytet. Ale równie dobrze taką rolę może odgrywać sklep, lokalna giełda owocowo-warzywna, dom kultury, parafia i każde inne miejsce, które stworzy alternatywę dla rzeczywistości wirtualnej. Nie twierdzę oczywiście, że całkowity odwrót od wirtualu jest możliwy, ale warto zadbać o alternatywę na wypadek, gdyby nastąpiło społeczne przewartościowanie. Pewną szansę otwiera tu kryzys demograficzny, który uwolni dużą część publicznej infrastruktury (choćby szkoły, w których nie będzie już tyle dzieci).
Mam świadomość, że taka alternatywa jest elitarystyczna, gdyż zakłada zdolność do poświęcenia czasu będącego przywilejem osób lepiej sytuowanych, które nie muszą aż tyle pracować, żeby związać koniec z końcem. Dziś to właśnie prowincjonalna klasa ludowa – jak pokazuje w swoich badaniach Bartosz Rydliński – jest najbardziej uzależniona od społecznościówkowego infotainmentu. Jeśli zależy nam na prawdziwej równości szans, nie możemy pozwolić na wepchnięcie tej grupy w objęcia technologicznych gigantów, którzy obiecując każdemu głos, tak naprawdę „uwłaszczają się” na skromnych zasobach milionów użytkowników. Demokratyzacja debaty publicznej, którą 15–20 lat temu obiecywali nam twórcy mediów społecznościowych, jest największą iluzją pierwszego 25-lecia XXI w. Zamiast tego mamy publikę podatną na manipulację, dezinformację i zewnętrzne wpływy. Popularność radykalnych partii protestu o niejasnym pochodzeniu i źródłach finansowania to bodaj najlepsza ilustracja tego, że nie o taką demokrację walczyliśmy.
Zamiast utyskiwać na rosnącą polaryzację i radykalizację życia publicznego, które podkręca infotainmentowa rewolucja, warto tworzyć przestrzenie realnego spotkania i dialogu – od poziomu lokalnego do poziomu krajowego (a może i międzynarodowego, choćby UE). Mam na myśli budowanie struktur, które zachęcą ludzi do nawiązywania i utrzymywania prawdziwych relacji społecznych. Możliwe, że to jedno z najważniejszych zadań, które stoją przed współczesną polityką publiczną. Naiwne i utopijne? Pewnie trudno nie odnieść takiego wrażenia. Pytanie tylko, czy mamy coś do stracenia. ©Ⓟ