80 lat. pamiętamy
„Melduję, że obóz koncentracyjny w getcie warszawskim został utworzony i że 19 lipca 1943 umieszczono tam pierwszych 300 więźniów” – tak gen. Oswald Pohl, szef Głównego Urzędu Gospodarczo-Administracyjnego SS, rozpoczął meldunek do Reichsführera-SS Heinricha Himmlera. W dalszej części datowanego na 23 lipca pisma poinformował, że „zgodnie z rozkazem, więźniowie zostaną użyci do zabezpieczenia i gromadzenia uzyskanych materiałów”. Zapewniał również, że liczba więźniów robotników będzie stale rosła, co pozwoli na przyspieszenie prac.
Obietnicę spełnił. Do końca listopada 1943 r. do obozu położonego przy ul. Gęsiej, od której wzięła się nazwa „Gęsiówka”, przyjechały w czterech kolejnych transportach z Auschwitz łącznie 3683 osoby. Wszyscy byli Żydami, obcokrajowcami. Pochodzili z Grecji, Francji, Niemiec, Austrii, Belgii i Holandii. Razem z nimi pracowali polscy Żydzi. Wśród nich był Dawid Fogelman. Do getta trafił z obozu pracy położonego niedaleko Dworca Zachodniego. „Nadjeżdża auto, wysiada kilku oficerów SD i zaczynają wybierać. Szukają ślusarzy, mechaników samochodowych. Wybrali kilku. Pytają mnie, jaki mam zawód. Odpowiadam: tokarz. Każą mi wstać i stanąć z boku. Z grupy, która liczyła 300 osób, wybrali 15” – wspominał.
Na uprzątniętej przestrzeni terenu dawnej dzielnicy żydowskiej miał powstać ogromny park, 180 ha. To ponad połowa nowojorskiego Central Parku, niemal czterokrotność obszaru Watykanu i niewiele mniej niż powierzchnia Księstwa Monako. Otwarcie zaplanowano na 1 sierpnia 1944 r.
Przez kolejne miesiące dzień w dzień trwało usuwanie gruzów. Metr po metrze więźniowie mieli likwidować wspomnienie dawnych ulic i placów. Nie było to jednak zwyczajne sprzątanie – odzyskiwali również materiały budowlane. Jak podaje Jacek Leociak, Niemcy pozyskali w ten sposób 30 mln cegieł, 6 tys. t złomu żelaznego, ponad 800 t metali kolorowych – miedzi, cynku, cyny, ołowiu.
Napięcie
Ale to nie było jedyne, co więźniowie mieli wydobywać. Oskar Paserman ze Szczekocin wspominał, że ich „zadaniem było chodzenie do wszystkich domów i bunkrów getta w poszukiwaniu przedmiotów wartościowych”. Trzeba było niejednokrotnie przeszukiwać ciała pomordowanych. Pochodzący z Ostrowca Świętokrzyskiego Konrad Charmatz opowiadał, że „sporo tych ciał było już obrabowanych i oszpeconych przez jakieś bestie, które wyłamywały im złote zęby”.
Widok zwłok zalegających teren getta był stałym elementem codziennych wypraw więźniów. „Na niektórych balkonach widziałem martwych Żydów z pistoletami w dłoni, byli jeszcze w tej samej pozycji, w jakiej spotkała ich śmierć. W bunkrach widziałem mężczyzn, kobiety i dzieci, którzy zginęli z głodu i pragnienia” – mówił Paserman. Ciała te zbierali i układali w stosy. Charmatz zapamiętał, że budowali je m.in. na podwórkach przy ul. Gęsiej 43 i 46. Gdy makabryczna konstrukcja była odpowiednio wysoka, oblewali ją benzyną i podpalali. Po wszystkim miejsce po stosie zasypywali wapnem.
Te doświadczenia wraz z wyczerpującą pracą, głodowymi racjami żywnościowymi i brakiem opieki lekarskiej skutkowały regularnym zmniejszaniem się liczby więźniów. „Wielu spośród nas ukradkiem chodziło nocą do kubłów na śmieci, aby szukać tam odpadków. Takie jedzenie i zimno doprowadziło do tego, że wielu zachorowało i dostało biegunki. Był to pewien rodzaj epidemii – ludzie padali jak muchy, masowo umierali” – relacjonował Paserman. Zapamiętał również, jak w styczniu 1944 r. podczas apelu Niemcy stwierdzili, że w oddziale brakuje dwóch osób. Reszta stała więc na mrozie przez sześć godzin. W rezultacie zmarło 18 osób. Salvator Moshe, Żyd z Salonik, twierdził po latach, że warszawska Gęsiówka była najgorszym obozem, jakiego doświadczył. „Ludzie umierali codziennie; choroba, biegunka, śmierć były na porządku dziennym”.
Szansę na przeżycie zmniejszała nieznajomość przynajmniej jednego z trzech podstawowych języków w obozie – polskiego, jidysz i niemieckiego. Sprytniejsi i bardziej wytrzymali sobie jednak z tym radzili. Greccy Żydzi nauczyli się porozumiewać z Polakami za pomocą specjalnie stworzonego języka migowego. Ale nawet to nie ratowało przed wywózkami z Warszawy – często prosto do komór gazowych.
Z czasem plan uporządkowania i zagospodarowania terenu na nowo legł w gruzach. Prace – za ciężkie dla więźniów – się przedłużały, a sytuacja na froncie wschodnim z miesiąca na miesiąc stawała się coraz bardziej dramatyczna dla Niemców, co musiało skutkować u nich coraz mniejszym zainteresowaniem takimi pomysłami. W rezultacie w czerwcu 1944 r. Heinrich Himmler otrzymał z Warszawy informację, że realizację planu wstrzymano.
Atakujemy?
Obozu jednak nie zlikwidowano. Jeszcze w drugiej połowie lipca miało się w nim znajdować, tak twierdził Paserman, około 4 tys. ludzi. Tak jak inni mieszkańcy Warszawy wyczuwali, że niebawem w mieście „coś” się zacznie. Niektórzy sobie tylko znanymi sposobami zdobywali gazety, z których dowiadywali się o sytuacji na froncie, inni żywili się plotkami opowiadanymi przez współwięźniów.
W piątek, 28 lipca 1944 r., niemal wszyscy zostali z Warszawy wywiezieni. Na Gęsiówce zostało ok. 350 osób. Gdy cztery dni później usłyszeli pierwsze strzały i detonacje, zastanawiali się jedynie, czy to Polacy zaczęli powstanie, czy może Armia Czerwona wkroczyła. „Znalazłyśmy się jakby na linii frontu. Oczekiwałyśmy w napięciu wyniku walk” – wspominała Zofia Samsztejn-Kamieniecka, jednak z niewielu kobiet w obozie.
Ale nie tylko Żydzi nasłuchiwali odgłosów walczącego miasta. „Niemcy z załogi Gęsiówki przypuszczalnie od pierwszej chwili wiedzieli o wybuchu powstania” – mówił Bronisław Anlen. „Zdradzali się swoim zachowaniem. Niemcom więźniom (było ich kilkunastu), którzy pełnili różne funkcje w obozie, dano wówczas wojskowe mundury i broń. Zdawali sobie sprawę z sytuacji i nawiązali bliskie kontakty z więźniami, starając się o ich względy i szykując sobie biało-czerwone opaski”.
Ale wyzwolenie nie nadchodziło. Próba zajęcia obozu – wraz z pobliskim Pawiakiem – w pierwszych godzinach się nie powiodła. I choć Polacy złapali zastępcę komendanta obozu, od którego dowiedzieli się, że za murami przebywa kilkuset więźniów, to pomimo chęci szeregowych żołnierzy dowództwo nie paliło się do tego zadania.
Powód był praktyczny – Gęsiówka przypominała małą twierdzę. Wysokie mury, zabezpieczone dodatkowo drutem kolczastym oraz linią wysokiego napięcia, osłaniały bunkry oraz wieże strażnicze, na których była ustawiona broń maszynowa. Kamienno-ceglana pustynia, w którą zmieniono getto, po kilku miesiącach porządkowania straciła naturalne zasłony w postaci ruin domów. Bo choć teren ten ciągle pokrywały gruzy, to zostały one częściowo wyrównane. W efekcie bardzo trudne byłoby skryte podejście pod niemieckie stanowiska. Dodatkowo Polacy nie dysponowali na początku bronią zdolną do skruszenia murów.
Po kilku dniach sytuacja się zmieniła. Najpierw 2 sierpnia powstańcy zdobyli dwa czołgi, Panzerkampfwagen V Panther, zwane po prostu Panterami. Z nich formuje się pluton pancerny. Ale to przez cały czas nie przekonywało Jana „Radosława” Mazurkiewicza, dowódcy walczącego w rejonie obozu Zgrupowania „Radosław”, do ataku. Trzy dni później działy się jednak rzeczy, które zmusiły go do zmiany decyzji. Wczes nym rankiem od zachodu na polskie pozycje ustawione na linii ul. Wolskiej i Górczewskiej runęło potężne niemieckie natarcie. Najpierw samoloty zrzuciły bomby, a zaraz po nich ruszyła piechota wspierana bronią pancerną. Atakowi towarzyszyły masowe mordy na ludności cywilnej. Jak zła stała się sytuacja na Woli, widać w meldunku „Radosława” nadanym we wczesnych godzinach rannych 6 sierpnia: „Mam skupione na tym odcinku tysiące uchodźców z Woli, którzy demoralizują postawą żołnierzy. Brak zrzutów i amunicji wywołuje kolosalne rozgoryczenie. Bo jakże i czym [to] wytłumaczyć ludziom? Szykuje się olbrzymia tragedia, tak jak historyczna rzeź Pragi. Robię, co mogę, by tę tragedię zmniejszyć, przepycham ludzi przez Powązki – postaram się trochę na Stare Miasto, ale co robić z tą masą młodzieży bezbronnej? Jeśli możecie dziś pomóc – to szybko – godzin zostało niewiele, kijem nikogo nie obronię”.
Rowerem i czołgiem
Żeby jednak móc uratować cywilów i żołnierzy, Mazurkiewicz musiał oczyścić drogę z Woli na Stare Miasto. A ta prowadziła przez teren getta. Tam zaś jak cierń tkwiła Gęsiówka, z której załoga niemiecka mogła prowadzić ostrzał.
Nie ma wśród historyków pewności, czy za zgodą „Radosława” na akcję stały względy militarne, czy chęć uratowania Żydów. A może jedno i drugie? Faktem jest, że pierwotnie nie chciał słyszeć o szturmowaniu obozu. Mówił swoim oficerom, którzy namawiali go do tego, że „wojna to nie zabawa”. Wyliczał im trudności, jakie na nich czekają, podkreślał, że może się to skończyć wysokimi stratami. Jak relacjonował Wacław Micuta, mówił: „Stracicie dobry batalion, a Żydów nie uratujecie”.
W końcu jednak dał się przekonać. Argumentem decydującym był udział czołgu – jednego z dwóch, które posiadali. Opracowano szczegółowy plan. Zgodnie z nim część oddziału miała rozpocząć strzelaninę, ściągając na siebie uwagę wroga. Drugiej części wyznaczono zadanie skrytego podejścia pod mury obiektu. Ale kluczem do sukcesu było pojawienie się pantery.
Ruszyli przy pięknej pogodzie. Pojazd jechał uliczkami dawnego getta, nieniepokojony przez wrogów, którzy myśleli, że to ich czołg. Polacy tymczasem podjechali pod niemiecką barykadę. Dowódca plutonu Wacław „Wacek” Micuta wspominał później, że „czołg wspiął się na barykadę, zachwiał na jej szczycie i zwalił się na drugą stronę. Motor czołgu zachłysnął się, ale na szczęście i ku wielkiej uldze załogi wrócił do dużych obrotów”. To był moment, gdy członkowie załogi Gęsiówki zorientowali się, że pojazd nie należy już do nich. Zaczęli do niego strzelać, ale kule tylko odbijały się od pancerza.
Witold „Wiktor” Bartnicki opowiadał: „Zaczyna się bezpośredni kontakt ogniowy. Słychać uderzenia pocisków. Spoglądam na kolegów. Skupienie miesza się z radosnym zadowoleniem. (…) Teraz my strzelamy. Do najbliższych bunkrów odległość nie większa jak pięćdziesiąt metrów. Widać dobrze wszystkie szczegóły”.
I jeszcze to: „Lufa skacze daleko do tyłu. Pierwszy dym w dniu dzisiejszym. Strzelamy bardzo szybko, aby nie pozwolić Niemcom na zmianę stanowisk… Wystrzały działa słyszę jak tępe stękania… Dym zasnuwa całą kabinę. Nie mam czasu usunąć łusek z przepełnionego pudła. «Wacek» podaje coraz to nowe cele. Potwornie gorąco (…) Pewnie pancerz nagrzał się od słońca, chyba dochodzi dwunasta…”.
W tym samym czasie reszta oddziału podbiegła do obozu, wdarła się na jego teren. Trwała strzelanina. Niemcy uciekali. Zaskoczeni przez powstańców nie mieli możliwości stawienia skutecznego oporu. Akurat mieli siadać do jedzenia – Polacy znaleźli później w barakach strażników wazy i talerze z jeszcze ciepłą zupą. Żołnierze „Radosława” ścigali ich. Jeden wsiadł na rower i pędził środkową aleją obozu, byle szybciej do przodu. W końcu zatrzymał się i zaczął strzelać do nieprzyjaciela.
Atakujący już widzieli, że osiągnęli cel – wróg nie zdążył wymordować więźniów. Jeszcze odzywały się serie z broni maszynowej, choć były już wyraźnie słabsze niż na początku, gdy z baraków wyszli ludzie w pasiakach. Trochę się bali, ale na ich twarzach widać było rodzącą się radość. Biegli w stronę powstańców. Krzyczeli. Machali rękoma. Otaczali wyzwolicieli.
Legenda powstaje
„To był siódmy dzień naszego pobytu na Gęsiówce. Przycupnęłyśmy cichutko na podłodze baraku, bo walki były bliskie i intensywne” – wspominała Samsztejn-Kamieniecka. „W pewnym momencie w oknie stanął jakiś żołnierz. Zrazu myślałyśmy, że to Niemiec, bo nosił niemiecki mundur. Ale wkrótce opaska biało-czerwona wyprowadziła nas z błędu. To był Polak-powstaniec. Kazał nam szybko biec we wskazanym kierunku. Zerwałyśmy się i wybiegłyśmy jak szalone. (…) Brakło tchu w piersiach od biegu i ze wzruszenia. To był niezapomniany moment. Byłyśmy wolne”.
Takich scen było więcej. Gęsiówka znalazła się w rękach powstańców i w jednej chwili stała się przestrzenią symboliczną. Na placu zebrał się w dwuszeregu oddział złożony z Żydów. Stanęli na baczność. Przed frontem stał Henryk Lederman, który na widok Wacława Micuty wyprostował się i zameldował „batalion żydowski gotowy do boju”. Wielu z tych mężczyzn rzeczywiście trafiło w szeregi powstańcze. Wśród nich Lederman i Dawid Goldman. Obaj walczyli rok wcześniej w powstaniu w getcie, obaj chodzili już wtedy kanałami, więc naturalne było, że teraz zostali przewodnikami. Wielokrotnie przemierzali podziemne tunele, ucząc tego innych. Obaj zginęli. Pierwszy 5 września, a drugi 14 września.
Takich jak oni było więcej. Zazwyczaj służyli w oddziałach pomocniczych. Wśród uwolnionych było np. kilku mechaników, którzy przyłączyli się do plutonu pancernego. Inni rozproszyli się po mieście. Wielu zapewne zginęło od bomb i pocisków artyleryjskich, a może i od chorób oraz głodu. Grupa ok. 50 została rozstrzelana przez Niemców już dzień później. Nie zdążyli uciec. W źródłach można znaleźć również informacje o przypadkach zabicia więźniów z Gęsiówki przez Polaków. Tak zginęło trzech niemieckich Żydów, których zapewne podejrzewano o to, że są przebranymi w obozowe pasiaki żołnierzami, którzy chcą się uratować.
W niedzielę, 6 sierpnia, w powstańczym „Biuletynie Informacyjnym” pojawiła się notka o uwolnieniu 350 Żydów. Niecałe dwa tygodnie później, 17 sierpnia, Szymon Gottesman z Żydowskiego Komitetu Narodowego nadał depeszę do Żydowskiego Kongresu Światowego, w której informował: „Bierzemy udział w walkach. Armia Krajowa oswobodziła kilkuset więźniów – Żydów węgierskich, czeskich, greckich, francuskich; dano im wolność, możność pracy i walki dla wspólnej sprawy. Pozdrowienia z walczącej Warszawy. Oczekujemy szybkiej pomocy”. ©Ⓟ
Nie ma wśród historyków pewności, czy za zgodą „Radosława” na akcję wyzwalania Gęsiówki stały względy militarne, czy chęć uratowania Żydów. A może jedno i drugie?