Na długiej liście wrogów Trumpa miejsce zaraz po „radykalnych lewakach” zajęliby pewnie biurokraci. Właśnie ich miał na myśli, gdy podczas kampanii prezydenckiej w 2016 r. obiecywał, że „osuszy to bagno” i wniesie biznesowy dryg do zgnuśniałej waszyngtońskiej administracji. Już w trakcie kadencji notorycznie wyrażał zaś frustrację, że zawodowi funkcjonariusze, którzy nigdy nie wygrali wyborów ani nie zrobili w życiu żadnego interesu, nie naginają się posłusznie do jego woli. Zamiast tego stawiają opór, wymachując mu przed nosem konstytucją i precedensami. Na spotkaniach z sympatykami Trump snuł spiskową narrację o państwie podziemnym (deep state), które próbuje spacyfikować jego prezydenturę. Nierzadko kończyło się personalnymi atakami na dyplomatów, którzy sprzeciwiali się uzależnieniu pomocy militarnej dla Ukrainy od politycznych przysług, na oficjeli Pentagonu, którzy zablokowali pomysł wysłania wojska do tłumienia protestów przeciwko przemocy na tle rasowym, prokuratorów Departamentu Sprawiedliwości, którzy najpierw odpierali naciski na umorzenie spraw obciążających otoczenie prezydenta, a kiedy ten wyprowadził się z Białego Domu, postawili mu ponad 40 zarzutów.
W tle były jeszcze tysiące anonimowych urzędników służby cywilnej, których nawet szef administracji nie mógł ruszyć. Dla Trumpa byli takimi samymi przeciwnikami politycznymi jak ci po lewej stronie Kongresu. Różnica byłą według niego taka, pod pozorami neutralności i bezpartyjności biurokraci ukrywali prawdziwy motyw: chęć sabotowania jego rządów. Dlatego kiedy rozstawał się z władzą, natychmiast ogłosił, że następną kadencję w Białym Domu zacznie się od bezlitosnych czystek w administracji. – Albo podziemne państwo zniszczy Amerykę, albo my zniszczymy podziemne państwo – ostrzegał na wiecu w marcu 2023 r.
Siedem lat temu nawet w obozie Trumpa mało kto się spodziewał zwycięstwa, więc gdy przyszło do formowania nowej administracji, zwyczajnie brakowało kadr. Na stanowiskach obsadzanych przez prezydenta, które dotąd przypadały profesjonalnym biurokratom czy ekspertom związanym z prestiżowymi think tankami, często lądowali ludzie bez odpowiednich kwalifikacji, a rotacja personelu była większa niż w barach szybkiej obsługi. Znajomi milionerzy, komentatorzy prawicowych mediów, sprawni PR-owcy – w rekrutacji liczył się przede wszystkim dobry networking.
Wiele propozycji Project 2025 pokrywa się z deklaracjami, które Trump rzucał na wiecach, a co najmniej 140 z 350 osób, które przyłożyły rękę do powstania dokumentu, pracowało w jego administracji
Tym razem prawicowe środowiska zadbały o to, aby kolejna prezydentura Trumpa już pierwszego dnia miała gotowy zastęp kadr i kompleksowy plan działania. Project 2025 to 920-stronicowa strategia opracowana przy udziale ponad 100 organizacji, która nie tylko kreśli ultrakonserwatywną wizję Ameryki, lecz także drobiazgowo opisuje ścieżkę prowadzącą do jej realizacji. Od ekspansji władzy prezydenckiej po zmiany dotykające niemal każdego aspektu życia społecznego: masowe deportacje, rozmontowanie polityk środowiskowych, całkowity zakaz aborcji i pornografii, zatarcie rozdziału Kościoła od państwa. Project 2025 przenika graniczące z obsesją przekonanie, że lewicowy radykalizm zdominował dzisiaj całą sferę publiczną – dokument aż roi się od terminów zaczerpniętych ze słownika trumpistowskich aktywistów: „agenda woke” „wojownicy o sprawiedliwość społeczną”, „globalizm”, „ekstremizm klimatyczny”, „ideologia gender”. Szkoły, uniwersytety, media, a nawet dyplomacja, ochrona zdrowia i urzędy to według tego wyobrażenia łupy kulturowych marksistów, których długi marsz przez instytucje właśnie dobiega końca.
Motorem całego przedsięwzięcia jest Heritage Foundation, kuźnia kadr i inkubator koncepcji politycznych dla republikańskich administracji od czasów Ronalda Reagana. „Jesteśmy w trakcie drugiej amerykańskiej rewolucji, która pozostanie bezkrwawa, dopóki lewica na to pozwoli” – twierdzi szef organizacji Kevin Roberts, który definiuje swoją misję jako „instytucjonalizację trumpizmu”. Według niego „Project 2025 to jedynie korekta do liberalnego nonsensu, który podstępnie zdominował władzę wykonawczą przez ostatnie pół wieku”.
Aż do nastania Trumpa Heritage koncentrowała się głównie na gospodarce, promując klasyczny, konserwatywny zestaw recept: deregulacja, obniżka podatków, cięcia programów społecznych, wolny handel. W polityce zagranicznej fundacja prezentowała antykomunizm podparty potężnym budżetem obronnym. Ostrzejszy skręt na prawo, który wykonała pod wodzą Robertsa, objawia się z jednej strony agresywnym podsycaniem konfliktów kulturowych, a z drugiej zerwaniem z republikańską tradycją internacjonalizmu. Jaskrawym dowodem przestawienia się na ideologię „America First” był sprzeciw wobec pakietu wsparcia wojskowego dla Ukrainy. Wewnątrz think tanku wywołało to zresztą spore napięcia, które doprowadziły do odejścia kilku ważnych analityków.
Roberts nie ukrywa, że źródłem inspiracji jest dla niego narodowy konserwatyzm w Orbanowskim wydaniu. „Amerykanie, Brytyjczycy, Hiszpanie, Australijczycy – wszyscy powinni się z niego uczyć” – mówił w wywiadzie dla pisma „Hungarian Conservative” udzielonym w 2022 r. przy okazji wizyty w Budapeszcie. W oświadczeniu wydanym po spotkaniu z Orbanem podkreślił, że „przywództwo węgierskiego premiera w sprawach imigracji, polityki rodzinnej i znaczenia państwa narodowego to wzór konserwatywnego rządzenia”.
Kampus patriotów
Oficjalnie Trump odcina się od radykalnej strategii. „Nic nie wiem o Project 2025. Nie mam pojęcia, kto za nim stoi. Z niektórymi rzeczami, o których tam mowa, się nie zgadzam, a niektóre są całkowicie niedorzeczne i przeraźliwe” – przekonywał na platformie społecznościowej Truth Social, gdy demokraci rozgłaszali, że wizja Heritage i spółki to jego plan to drugą kadencję.
Zapewnienia eksprezydenta trudno brać poważnie. Po pierwsze dlatego, że sporo propozycji Project 2025 pokrywa się z deklaracjami, które rzucał na wiecach. Po drugie – jak wynika z analizy CNN – co najmniej 140 z 350 osób, które przyłożyły rękę do powstania dokumentu, pracowało w jego administracji. Włącznie z Paulem Dansem, byłym doradcą i koordynatorem w biurze zarządzania kadrami Białego Domu, którzy nadzorował całe przedsięwzięcie. Po fali krytyki ze strony republikańskiego nominata Dans zrezygnował w tym tygodniu z funkcji.
Wśród autorów rozdziałów strategii figurują dziesiątki ludzi, którzy przewinęli się przez administrację Trumpa. Jak Stephen Miller, architekt jego polityki migracyjnej, który po odejściu z Białego Domu założył fundację America First Legal toczącą batalie sądowe przeciwko akcji afirmatywnej i korporacyjnym programom wspierania mniejszości (DEI). Inni współpracownicy eksprezydenta odegrali w Project 2025 rolę doradczą. Na przykład Mark Meadows, szef personelu Trumpa, który powtarzał kłamstwa o „skradzionej prezydenturze”, towarzysząc swojemu szefowi w ostatnich, burzliwych dniach na 1600 Pennsylvania Avenue, kiedy wściekły tłum przypuścił szturm na Kapitol. Meadows jest teraz prezesem Conservative Partnership Institute (CPI), organizacji, która określa się „ośrodkiem nerwowym ruchu MAGA”, otoczonej siatką mniej lub bardziej skrajnych grupek: aktywistów antyimigranckich, antyszczepionkowców, klimatycznych denialistów, chrześcijańskich nacjonalistów... Na razie trzon działalności CPI to werbowanie w stanach wolontariuszy, którzy mają przypilnować w listopadzie, by w lokalach wyborczych nie dochodziło do oszustw (choć są one rzadkością, a głosowanie w 2020 r. było według rządowej komisji „najbezpieczeniejszym w amerykańskiej historii”). Organizuje się też specjalne warsztaty: jak uformować lokalną brygadę ds. uczciwości wyborów, jak rozpoznawać zagrożenia związane z ideologicznym aktywizmem, jak monitorować maszyny i systemy do głosowania, jak chronić wrażliwych wyborców (np. seniorów) przed lewicowymi agitatorami. Ambicje CPI są jednak dużo większe. W 2023 r. stowarzyszenie kupiło w pobliżu Kapitolu dziewięć nieruchomości, w których zamierza utworzyć kampus społeczności trumpistowskiej pod szyldem „Rząd Patriotów”.
Biurokratyczne imperium
Zgodnie z maksymą „personnel is policy” – amerykańską wersją powiedzenia Lenina „kadry decydują o wszystkim” – radykałowie z Project 2025 od dłuższego czasu po cichu budują bazę kandydatów do pracy w administracji, którzy pomogą Trumpowi realizować program bez wdawania się w spory o pryncypia. Nazywają ją „konserwatywnym LinkedInem”. Chętni na któryś z 4 tys. prestiżowych etatów, które ma do rozdania nowy prezydent, muszą najpierw wypełnić kwestionariusz sprawdzający, czy ich poglądy są zgodne z trumpistowską agendą. Na przykład: czy federalna biurokracja ma prawo blokować wykonywanie decyzji głowy państwa? Czy USA powinny ograniczyć swoją obecność wojskową w innych częściach świata? Czy rząd może nakładać cła importowe, aby zachęcić przemysł do inwestowania w kraju, jeśli oznaczałoby to wyższe ceny dla konsumentów? Według informacji „New York Timesa” do końca roku Heritage Foundation planuje zgromadzić w swojej bazie 20 tys. nazwisk.
Posady rozdzielane przez prezydenta to wierchuszka waszyngtońskiej władzy, która stanowi zaledwie ułamek puli stanowisk w administracji. Pod szczeblami okupowanymi przez nominatów politycznych znajduje się jeszcze ponad dwumilionowa rzesza funkcjonariuszy publicznych, objętych ochroną przed zwolnieniem. To bezpieczniki, które mają zapewnić, że w służbie cywilnej będą się liczyć kompetencje i doświadczenie, a nie sympatie partyjne. Gospodarzowi Białego Domu – nieważne, czy jest nim republikanin czy demokrata – w praktyce bardzo trudno jest wręczyć komuś wypowiedzenie za „nieprawomyślne” poglądy. Wielokrotnie przekonał się o tym Trump, który rytualnie narzekał, że choć jest najpotężniejszym przywódcą świata, to nie może się pozbyć nielojalnych według niego urzędników. Pod koniec kadencji próbował to sobie nawet ułatwić za pomocą sztuczki prawnej: wydał rozporządzenie powołujące nową klasę pracowników federalnych, których losy zawodowe spoczywałyby wyłącznie w rękach głowy państwa. Definicja była na tyle obszerna, że pomieściłaby blisko 50 tys. dotychczasowych członków służby cywilnej. Biden anulował rozporządzenie trzeciego dnia urzędowania, ale Project 2025 przygotował nową, „ulepszoną” wersję regulacji. Jeden z prawników, którzy pracowali nad oryginałem w Białym Domu – Dennis Kirk – jest dziś dyrektorem ds. polityki kadrowej w Heritage.
Pierwszym zadaniem armii funkcjonariuszy posłusznych Trumpowi ma być dekonstrukcja tzw. państwa administracyjnego. Konserwatyści lubią tak określać postać, w jaką współcześnie przeobraził się rząd federalny. Ponad 300 niezależnych agencji, urzędów i komórek, które tworzą regulacje i standardy interpretujące ustawy, postrzegają jako konstelację biurokratycznych księstewek uzurpujących sobie władzę Kongresu, by narzucać społeczeństwu progresywną agendę. Dlatego nowy republikański prezydent musi położyć kres tym ekscesom, „agresywnie wykorzystując kompetencje egzekutywy” – jak pisze w Project 2025 Russ Vought, szef Center for Renewing America i były dyrektor Biura Zarządzania i Budżetu w Białym Domu, określający się jako chrześcijański nacjonalista.
Wtedy nic już nie będzie stało na przeszkodzie, by zbędne ogniwa biurokracji zdemontować.
Na pierwszy ogień mają iść dwa departamenty: edukacji i bezpieczeństwa narodowego. Ten pierwszy „zaszczepia w szkołach rasistowską, antyamerykańską, ahistoryczną propagandę”. Ten drugi, ustanowiony po 11 września 2001 r., by przeciwdziałać kolejnym zamachom terrorystycznym, według Project 2025 służy lewicy do inwigilowania oponentów politycznych. Instytucje podległe teraz Departamentowi Bezpieczeństwa Narodowego – Straż Ochrony Granicy, urzędy imigracyjne, Secret Service itd. – miałyby się znaleźć w innych częściach administracji.
Do likwidacji jest też agencja zajmująca się ostrzeganiem przed huraganami i ekstremalnymi upałami czy eksploracją głębin oceanicznych – National Oceanic and Atmospheric Administration (NOAA). Twórcy Project 2025 uważają ją za „jeden z głównych motorów przemysłu alarmizmu klimatycznego”. Zarzut ten odnosi szczególnie do naukowego ramienia NOAA, które bada m.in. dynamikę cyklonów, tempo zanikania pokrywy lodowej i przerzedzanie się warstwy ozonowej. Czyli z perspektywy Project 2025 „dostarcza teoretycznej wiedzy w przeciwieństwie do nauk stosowanych”. Część praktycznych funkcji NOAA miałyby przejąć inne instytucje, inne – z prognozowaniem pogody na czele – zostałyby sprywatyzowane.
Prywatne problemy
Pozostałe agencje trafiłyby pod bezpośrednią kontrolę Białego Domu. Trump zawsze uważał, że bezpartyjność i niezależność to tylko waszyngtońskie frazesy. Departament Sprawiedliwości, który od czasu afery Watergate cieszy się mocnymi gwarancjami autonomii, przez całą kadencję oskarżał o to, że go prześladuje. Kiedy po opuszczeniu urzędu usłyszał serię zarzutów, zapowiedział odwet na tych, którzy torpedowali jego rządy – zaczynając od samej góry. – Powołam specjalnego prokuratora, który weźmie się za najbardziej skorumpowanego prezydenta w historii USA Joego Bidena i całą przestępczą rodzinę Bidenów – oświadczył na wiecu w swoim klubie golfowym w Bedminster w czerwcu 2023 r. Deklaracje Trumpa współgrają z agendą Project 2025. Zamysł jest taki, by Departament Sprawiedliwości stał się czymś w rodzaju śledczego ramienia prezydentury. Rola FBI zostałaby ograniczona (co oznaczałoby też potężne obcięcie finansowania); agenci straciliby m.in. prawo prowadzenia dochodzeń w sprawie dezinformacji czy nadużyć policyjnych.
Priorytety Trumpa i Project 2025 są również zbieżne w kwestii migracji. – Przeprowadzimy największą operację deportacyjną w historii Ameryki – mówił eksprezydent we wrześniu 2023 r. w Iowa. Jego doradca Stephen Miller zdradza szczegóły w strategii: naloty na farmy i firmy zatrudniające cudzoziemców; nadanie specjalnych uprawnień strażnikom granicznym, lokalnym policjantom i Gwardii Narodowej; budowa ogromnych kampusów detencyjnych na granicy; zakazanie wjazdu do USA obywatelom niektórych państw muzułmańskich; wyekspediowanie z kraju zagranicznych studentów, którzy uczestniczyli w protestach przeciwko izraelskiej ofensywie w Strefie Gazy; anulowanie wiz humanitarnych, które administracja Bidena przyznała uciekinierom z Wenezueli i krajów Ameryki Środkowej.
Z perspektywy Trumpa najbardziej kłopotliwe propozycje Project 2025 to te dotykające sfery prywatnej, będące kalką programu prawicy religijnej. Weźmy przykład aborcji. O ile kandydat republikanów skłania się ku utrzymaniu status quo, czyli pozostawieniu regulacji w gestii stanów, o tyle Heritage i spółka oczekują wycofania zezwolenia na sprzedaż mifepristonu, jednego z leków używanych w aborcji farmakologicznej, oraz egzekwowania martwego, XIX-wiecznego prawa zabraniającego przesyłania pocztą „środków, przedmiotów i narzędzi”, które mogłyby zostać wykorzystane do przerwania ciąży. W innych sprawach też nie poprzestają na półśrodkach. Domagają się zakazania pornografii i ścigania ludzi, którzy ją produkują lub rozpowszechniają. Postulują wprowadzenie całej gamy wyjątków religijnych w ochronie zdrowia, edukacji i na rynku pracy, w tym zagwarantowania wierzącym przedsiębiorcom swobody prowadzenia firmy zgodnie z sumieniem. Opowiadają się za wykluczeniem osób trans ze służby wojskowej i zabronieniem korekty płci u nieletnich. Chcą od rządu potwierdzenia, że „małżeństwo kobiety i mężczyzny to idealna, naturalna struktura rodziny”. Nalegają, by kolejny republikański prezydent wykasował z każdej ustawy, umowy i rozporządzenia takie sformułowania jak „gender”, „orientacja seksualna” czy „zdrowie reprodukcyjne”. Dla Trumpa, którego o wiele bardziej obchodzi osobista lojalność niż ideologiczny zapał, może to być o kilka kroków za daleko. ©Ⓟ
Sprzeciw, czyli zdrada
Trump niespecjalnie przejmuje się tym, kto przejmie po nim schedę. Zarówno jego ścieżka polityczna, jak i kariera biznesowa pokazują, że od swoich współpracowników oczekuje przede wszystkim osobistej lojalności rozumianej jako bezwzględne poddawanie się jego woli. Niektórzy krytycy porównywali to podejście z mentalnością mafijnego bossa. „Cichy krąg przyzwolenia. Całkowita kontrola szefa. Przysięgi lojalności. Światopogląd «my przeciwko nim». Kłamstwa na każdy temat, mały i duży” – pisał James Comey, były dyrektor FBI.