Czasem dopiero z perspektywy lat potrafimy stwierdzić, że byliśmy świadkami przełomu. Tak było w 2008 r., gdy nie mówiło się jeszcze o wielkim kryzysie finansowym, gdy pojawiały się media społecznościowe czy zaczynała pandemia COVID-19.

Choć w ostatnich latach sam napisałem sporo tekstów o ewolucji instytucji państwa narodowego, to muszę przyznać, że nie doceniłem społecznych lęków związanych z globalizacją i rewolucją technologiczną, a także siły kapitalizmu. Dziś widać coraz wyraźniej, że przekazywanie kompetencji na poziom ponadnarodowy, które w założeniu miało pomóc skuteczniej walczyć z politycznymi wpływami globalnego kapitału, niekoniecznie się sprawdziło. Wszystko to utorowało drogę do powrotu nacjonalizmu – widocznego niemal w całym świecie Zachodu.

Partie odwołujące się do idei narodowych uderzają zwykle w dwa tony. Po pierwsze, podsycają społeczne lęki – „masz prawo czuć się pokrzywdzony(-na)” – a po drugie, obiecują ochronę przed zagrożeniami przy użyciu klasycznych instrumentów polityki. To nic, że ich skuteczność w ostatniej dekadzie specjalnie nie wzrosła wobec postępującego słabnięcia państw narodowych. Ważniejsze jest to, że partie te potrafią się wsłuchać w realne obawy obywateli i nie zagadują ich propagandą aktualnie dominujących ideologii, nawet jeśli doskonale zdają sobie sprawę ze swojej bezradności. Zawsze mogą powiedzieć: „Tak, wyborco, masz rację, zrobimy dokładnie tak, jak mówisz”.

Podsycanie społecznych lęków leży u źródeł poparcia takich polityków jak Donald Trump czy Marine Le Pen. Podobnie budowali swoje polityczne imperia także znienawidzeni przez liberalny mainstream Viktor Orbán czy Jarosław Kaczyński.

Emocje stojące za sukcesem takich polityków w najbliższych latach tylko będą się wzmacniać. Kolejne pokolenia Europejczyków z ubożejącej klasy średniej, a przede wszystkim klasy pracującej – z zablokowaną ścieżką społecznego awansu, bez dostępu do wysokiej jakości usług publicznych i odpowiednich osłon społecznych, a jednocześnie zmuszone do konkurencji z imigrantami, będą coraz bardziej skłonne do popierania tych, którzy odwołują się do retoryki narodowej jako recepty na wyzwania przychodzące z zewnątrz. Tym bardziej że wobec politycznej słabości podmiotów międzynarodowych, w tym UE, nie da się wykluczyć, że to właśnie za sprawą lokalnych rozwiązań los wielu wyborców może stać się nieco bardziej znośny.

Doskonale zdaje sobie z tego sprawę Giorgia Meloni. Włochy od początku XXI w. tkwią w gospodarczej stagnacji, a jedną z przyczyn jest członkostwo w strefie euro. Realne dochody Włochów od 20 lat albo się nie zmieniły, albo nawet spadły. Co więcej, kraj ten został w ostatnich latach mocno dotknięty zarówno kryzysem migracyjnym, jak i pandemią, a w momencie próby nie dostał od UE adekwatnego wsparcia. To wszystko sprawia, że trudno się dziwić antyeuropejskim nastrojom – nie tylko zresztą Włochów, lecz także Greków, Hiszpanów czy Portugalczyków.

Meloni można uznać za podręcznikowy przykład lidera nowego typu, reagującego na bieżące społeczne zapotrzebowanie. Tym bardziej że w przeciwieństwie choćby do Viktora Orbána próbuje ona promować nie tylko pragmatyczną, lecz także bardziej przyjazną wersję nacjonalizmu. Nawet jeśli tu i ówdzie pojawiać się będą odwołania do jej faszystowskiego dziedzictwa, premier Włoch udało się zbudować pozycję polityczki mainstreamu.

Co jest jej największą siłą? Po pierwsze, naturalność i ludowość. Sama podkreśla, że pochodzi z niezamożnej, rozbitej rodziny. Jako młoda dziewczyna nie miała wszystkiego podanego na tacy, zaczynała od pracy kelnerki. Chciałoby się powiedzieć: „jedna z nas”. Drugim źródłem jej sukcesu jest umiejętność łączenia skrajnych ruchów prawicowych z mainstreamem. Tworzy „soft trumpizm” – mniej kabotyński, ale równie narodowo-populistyczny. Meloni pokazuje sposób na to, jak budować szerokie poparcie na współczesnej scenie politycznej – od skrajnej prawicy po „pragmatycznych” liberałów.

Nie zdziwię się, jeśli tacy politycy jak Donald Tusk będą chcieli się wzorować na premier Włoch. Zwłaszcza że w najbliższej dekadzie nasze korzyści z członkostwa w UE przestaną wyraźnie przeważać nad kosztami (choćby z powodu polityki klimatycznej i czekającej nas transformacji energetycznej). Nie jest chyba zatem przypadkiem, że w przedświątecznym wywiadzie premier polskiego rządu z pewną sympatią mówił właśnie o Meloni oraz o... Viktorze Orbánie. Nie twierdzę oczywiście, że Donald Tusk nagle stanie się liderem ruchu narodowego, ale odnoszę wrażenie, że ostatnio ewoluuje on w stronę „uśmiechniętego nacjonalizmu”. W nieco ponadminutowym filmiku z okazji Święta Niepodległości w 2023 r. aż dziewięciokrotnie użył słowa „naród”, i to w zbitkach kojarzonych zwykle z politykami prawicy (np. „naród jest świętością”, „my, wielki naród polski”). Gdyby te słowa wypowiedział Jarosław Kaczyński, należałoby się spodziewać rytualnej krytyki ze strony liberalnego mainstreamu. Orędzie Tuska spotkało się w tym gronie z całkiem ciepłym przyjęciem.

Studenci, którym puściłem tę wypowiedź na zajęciach z przywództwa politycznego, nie mogli uwierzyć, że film jest prawdziwy, a głos uśmiechniętego premiera nie został spreparowany przez sztuczną inteligencję. Retoryka nacjonalistyczna to bowiem coś, z czym raczej do tej pory nikt go nie kojarzył. Tyle że Tusk w stronę populizmu ewoluować już nie musi, bo populistą jest od bardzo dawna. Choćby w tym, że podobnie jak Orbán czy Meloni lubi się odwoływać do swojego „ludowego” pochodzenia, wychowania na podwórku i pracy fizycznej za młodu.

Czasem trudno też wychwycić różnice między stanowiskiem Donalda Tuska a tym, które zajmował rząd Zjednoczonej Prawicy. Przykłady? W listopadzie 2023 r., spytany o propozycję forsowanych przez unijne instytucje, ale także Berlin i Paryż, reform traktatowych, premier powiedział: „Wszyscy polscy eurodeputowani, którzy pracują ze mną, będą głosowali przeciwko przyjęciu raportu ws. zmian w traktatach. Raport nie odpowiada duchowi czasu oraz realnym potrzebom UE”. Są też nowsze przykłady. Weźmy te z ostatniego miesiąca. Jak zapowiedź m.in. rozszerzenia embarga na import produktów rolnych z Ukrainy wprowadzonego wbrew unijnej polityce handlowej przez poprzedni rząd. Dwa tygodnie wcześniej Donald Tusk potwierdził zgłoszony jeszcze przez rząd PiS sprzeciw wobec rozporządzenia o odbudowie zasobów przyrodniczych, czym ostatecznie pogrzebał możliwość przeforsowania w Radzie UE tego ważnego z perspektywy całej inicjatywy Europejskiego Zielonego Ładu aktu prawnego. We wspomnianym wywiadzie, odpowiadając na pytanie o pushbacki, co prawda stwierdza, że moralnie nie są one słuszne, ale dorzuca, że „trzeba działać tak humanitarnie, jak to możliwe”. Wreszcie w reakcji na przygotowywany z wielkim mozołem przez Brukselę unijny pakt migracyjny, Tusk wprost mówi, że „(...) w tym kształcie jest nie do przyjęcia dla Polski”.

Taki zestaw wypowiedzi pasuje raczej do polityka narodowego i eurosceptycznego, a nie liberalnego pupilka europejskich salonów. Premier Mateusz Morawiecki mówił niemal dokładnie to samo, ale Tusk z racji swojej pozycji może sobie pozwolić na zdecydowanie więcej. Nikt nie odważy się jawnie uderzyć w człowieka, który pokonał tych strasznych populistów i nacjonalistów z PiS.

W jakimś sensie Donald Tusk jeszcze długo będzie mógł liczyć na oficjalną przychylność unijnego mainstreamu, podobnie zresztą jak Meloni (w jej przypadku ochronę stanowi status Włoch jako jednego z państw założycielskich Wspólnoty). Nie jest tajemnicą, że to właśnie ryzyko wyjścia Włoch z UE w 2020 r. zmieniło wieloletnie stanowisko Niemiec w sprawie uwspólnotowienia długu. Polska z pewnością nie odgrywa tak ważnej roli symbolicznej, ale przynajmniej przez jakiś czas Tusk może korzystać z politycznego immunitetu liberalnego wybawcy.

On sam doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli chce utrzymać w Polsce władzę, to (wobec polityki Brukseli – faworyzującej największych graczy i przenoszącej coraz większe koszty na unijne peryferia) prawdopodobnie nie ma alternatywy wobec „zwrotu ku idei narodu”. Tyle że jego „nacjonalizm” będzie „uśmiechnięty”. I raczej nie będzie on jedynym liderem w UE, który wybierze drogę „miękkiego trumpizmu”. Okaże się to przy okazji najbliższych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Naprawdę się nie zdziwię, jeśli sztandar protestujących przeciw Europejskiemu Zielonemu Ładowi w Polsce poniesie sam Donald Tusk. ©Ⓟ

Autor jest publicystą, doktorem nauk ekonomicznych, adiunktem w Katedrze Stosunków Międzynarodowych UEK, członkiem Polskiej Sieci Ekonomii i ekspertem Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego