W pierwszych miesiącach wolności krążył po kraju żart, że Polska jest największym państwem na świecie. Dlaczego? Ponieważ nie ma granic.

Odzyskaniu przez Polskę niepodległości nie towarzyszyły patriotyczne manifestacje, salwy armatnie ani płomienne mowy. Wolność przychodziła powoli, etapami, przez co historycy do dzisiaj spierają się o wybór najwłaściwszej daty.

Rankiem 11 listopada 1918 r. „Kurier Warszawski” na pierwszej stronie donosił o nastrojach rewolucyjnych w Niemczech. Dopiero po przewróceniu kartki można się było dowiedzieć, że dzień wcześniej pociągiem z Berlina przybył komendant Józef Piłsudski. Również w wieczornym wydaniu nie było ani słowa o niepodległości. Rozpisywano się za to o warunkach zawieszenia broni. Następnego dnia pojawiły się teksty wskazujące, że jednak dzieją się rzeczy ważne. Informowano więc o przekazaniu Piłsudskiemu przez Radę Regencyjną dowództwa nad wojskiem, a także wydrukowano apel „polskiej komisji likwidacyjnej, sprawującej prowizoryczne rządy w Galicji” do „ludności wolnej, niepodległej Polski”.

Zupełnie inny obraz odnajdujemy w zapiskach świadków. „Przez cały dzień na ulicach tłumy. Ruch tramwajowy normalny. Wszędzie samochody z naszymi żołnierzami. (…) W tym wszystkim wstaje Polska. I nikt nie widzi, jak jest piękna. Nikt nie spostrzega w tym zgiełku” – notowała Maria Dąbrowska. Z kolei Maria z Łubieńskich Górska, obserwując, jak polscy żołnierze rozbrajali Niemców, stwierdziła, że „łatwa ta zdobycz upaja miasto, ulice przepełnione, ludzie płaczą z radości, ściskają się nieznajomi. «Mamy Polskę!» – mówią głośno. (…) Radość ogólna, dzień to przepiękny, cudowny, o którym tylko w snach się marzyło”.

Radość nie była jednak ogólna, a na pewno nie wszystkich ogarniała w tym samym stopniu. Zofia Nałkowska, choć pisała o Polsce „szalonej i radosnej z odzyskanej wolności”, lękała się, bo „ogromne, tak ciężko okupione zwycięstwo partii Piłsudskiego wydaje mi się już teraz zakreślone na krótką metę”. Może bała się rewolucyjnego wrzenia ogarniającego Europę, a może nie potrafiła uwierzyć, że jej ojczyzna wróci na mapę świata? Bo przecież, żeby państwo mogło istnieć, musi mieć granice. A tych Polska nie posiadała.

Ucieczka przed strachem

Choć idea granicy kojarzy się z państwem, to jest od niego starsza. O ile bowiem państwa – pierwsze datuje się na przełom IV i III tysiąclecia przed naszą erą – są wytworami cywilizacji, o tyle granice terytoriów istniały wcześniej. Osiadły tryb życia, funkcjonujący już wśród ludów pierwotnych, wymagał wyznaczenia obszaru polowań czy hodowli. Ich naruszanie z kolei oznaczało często konflikty, które z czasem przeradzały się w wojny.

Granica oddziela nas od nich. Daje poczucie bezpieczeństwa. Po swojej stronie jesteśmy chronieni, po drugiej – czekają na nas nieznane zagrożenia, które niemal zawsze są związane ze znajdującymi się tam ludźmi. Nie rozumiemy ich języka i zwyczajów, często przeraża ich religia i to, że mogą pożądać tego, co nasze. Dlatego też granice podlegają kontroli. Dzisiaj są to posterunki straży, szlabany na przejściach, dawniej były to mury mające odstraszyć wroga samymi rozmiarami. Obecnie w większości miejsc na świecie już ich nie ma. Te nieliczne istniejące budzą zaś kontrowersje albo są zabytkami. W starożytności czy w średniowieczu były jednak czymś oczywistym. Świat przemierzały wtedy ludy koczownicze, Hunowie czy Goci, zagrażając spokojniejszym społecznościom. Ale także władcy potężnych imperiów, takich jak starożytna Persja, szukali okazji do poszerzania obszaru swojego panowania. W tych warunkach postawienie murów wydawało się rozsądniejsze niż utrzymywanie na granicach licznych armii.

„Wzniosłem ogromne wały ziemne i otoczyłem kraj potężnymi wodami, niczym wzburzoną falą oceanu. (…) Wzmocniłem fortyfikacje Esagil i Babilonu i uczyniłem z Babilonu górę życia dla jego mieszkańców” – zapisano na jednej z inskrypcji sławiących Nabuchodonozora I, władcę Babilonu.

Mury od tysięcy lat były dla władców powodami do dumy. Legendą obrosły umocnienia Aleksandra Wielkiego na Kaukazie nazwane wrotami Aleksandra. Hadrian został zapamiętany przede wszystkim dzięki wałowi obronnemu na północy Brytanii. Wszyscy myśleli, że za murami ich poddani, a wraz z nimi ich styl życia, spokojny, coraz bardziej obrastający w luksusy – przynajmniej w przypadku części społeczeństwa – będą bezpieczni. Jeden z chińskich cesarzy, którzy regularnie powiększali okalające ich państwo mury, pisał w wierszu: „Wznoszenie muru to zamysł, który przyniesie korzyść miriadom pokoleń, / Przynosząc pokój setce milionów ludzi”.

Z czasem ich budowanie przestało się jednak opłacać. Wiązało się bowiem z olbrzymimi kosztami, a dodatkowo często nawet najpotężniejsze umocnienia jedynie odwlekały zagładę. Ich zniknięcie, o czym pisze amerykański historyk David Frye, wiąże się z zanikiem koczowniczych plemion. W efekcie granice zaczęły przypominać te, które znamy dzisiaj, wyznaczane słupami i – w teorii – uznawane przez cywilizowane społeczeństwa. Nie zmieniło się jedno – ich posiadanie dalej wiąże się z poczuciem bezpieczeństwa.

Układanie świata

Stefan Kałuski, specjalista geografii politycznej, wskazuje trzy etapy powstawania granicy – decyzję polityczną, delimitację oraz demarkację. O ile dwa ostatnie etapy zazwyczaj przeprowadzają specjaliści, o tyle pierwszy zależy od dobrej i złej woli rządzących. Nie inaczej było po I wojnie światowej, gdy na konferencji wersalskiej między czerwcem 1919 r. i styczniem 1920 r. układano na nowo świat. Tylko jaki? Nie do końca zgodny ani z koncepcją „etniczną", ani czysto „geograficzną” granic.

Zgodnie z początkowymi ustaleniami wszystkie decyzje miała ustalać Rada Dziesięciu, która szybko skurczyła się do Rady Trzech – Francji, Wielkiej Brytanii oraz USA. To ich przedstawiciele mieli wskazywać, które państwo otrzyma jakie ziemie. Jedni, jak Niemcy, czekali na wyrok za przegranie wojny, inni (wśród nich Włosi) oczekiwali nagrody za wybór właściwej strony. O tym, jak arbitralne były decyzje wymienionej trójki, świadczy właśnie przypadek Włoch, które spodziewały się przyznania im znaczących terenów wcześniej należących do Austro-Węgier. Ostatecznie Rzym otrzymał jedynie niewielki obszar w Tyrolu. Kilkanaście lat później decyzja ta wpłynie na rozwój włoskiego faszyzmu.

Nie było to jedyne rozstrzygnięcie Rady Trzech, które dwie dekady później miało się całemu światu odbić potężną czkawką. Jak stwierdza historyk Maciej Górny, największym upokorzeniem dla Berlina nie były bowiem demilitaryzacja czy odebranie kolonii, lecz utrata ziem wschodnich na rzecz nowych państw, w tym Polski. Nowe lub powracające twory w Europie Środkowej i Wschodniej nie były jednak pełnoprawnymi uczestnikami konferencji. Ich przedstawiciele jedynie sporadycznie dostępowali zaszczytu rozmowy z wielkimi ówczesnego świata. „Delegaci małych i młodych państw nie mieli pola do popisu dla swoich dyplomatycznych zdolności, a kiedy już nadarzała się okazja, efekty nie dorastały do oczekiwań” – pisze Górny.

Pewną rolę odegrali na konferencji także pełniący funkcję ekspertów geografowie, zwłaszcza francuscy i amerykańscy. To oni odpowiadali na szczegółowe pytania, to oni starali się, aby ostateczne decyzje były poparte konkretną wiedzą. I to z nimi można było się szybciej porozumieć. Sami również korzystali z pomocy kolegów z zainteresowanych krajów.

Polska – ale jaka?

Polskim ekspertom przewodzili w Paryżu Eugeniusz Romer oraz Jan Czekanowski, jeden geograf, drugi antropolog. Lista osób, które w ciągu kolejnych lat wypowiadały się na temat kształtu polskich granic, jest jednak dłuższa. Znalazł się na niej m.in. Józef Polak, z wykształcenia lekarz, a z zamiłowania działacz społeczny. Zorganizował pierwszą we wschodniej Europie wystawę higieniczną oraz doprowadził do wprowadzenia w Polsce obowiązkowych szczepień na ospę. Dwukrotnie był nominowany do Pokojowej Nagrody Nobla.

W 1920 r. opublikował niewielką broszurę „W sprawie granic państwa polskiego”. Przede wszystkim wychodził z założenia, że granice nie mogą być przeszkodą i nie powinny stanowić elementu agresywnej polityki. „Francuz, przejeżdżając do francuskiej Szwajcarii, nie odczuwał atmosfery obcego państwa, podczas gdy przybywający do Prus z państwa rosyjskiego lub przejeżdżający do Rosji zkądkolwiekbądź byli zamykani na stacji granicznej w wagonach, jak inwentarz, a zamieszkawszy w jednym z tych krajów, uczuwali nadzór policyjny” (wszystkie cytaty w pisowni oryginalnej – red.) – stwierdzał na wstępie. Trudno tu nie dopatrzeć się myślenia, które za kilka dekad doprowadzi do stworzenia strefy Schengen.

Dyskusję nad kształtem kraju rozpoczynał Józef Polak od argumentów historycznych. „Polska nie może się zrzec kolebki swych dziejów: Poznania, Gniezna, Kruszwicy; więzy dziejowe w tym względzie nie rozluźniły się od czasu dziejów niemal bajecznych Polski do dziś dnia i nawet gdyby etnograficzne warunki sprzeciwiały się temu, Polska nie zaznałaby pokoju przed połączeniem się z temi ziemiami” – pisał, dodając, że od przyznania tych ziem Warszawie zależał pokój w Europie. Jako tereny, które muszą trafić do Polski, wymieniał również Pomorze oraz ziemię spiską. Dostrzegał jednak również trudności. Nie był m.in. przekonany co do historycznej przynależności Śląska, zaś Galicję Wschodnią i Wołyń widział zdecydowanie poza granicami Polski. W kwestii Litwy wykazał się darem przewidywania, widząc przyszłość tego kraju w trzech częściach – litewskiej ze stolicą w Kownie, polskiej z Wilnem i białoruskiej z Mińskiem. Tylko w tym ostatnim przypadku nie przewidział, że nie wejdzie ona w unię z Polską, tylko zostanie Białoruską Socjalistyczną Republiką Radziecką.

Ale nie historię uważał Józef Polak za czynnik decydujący. Kluczową rolę przyznawał etnografii. „Ażeby wytworzyć sobie kryterja miarodajne w tym względzie, konferencja pokojowa powinna przedewszystkiem określić, jakie minimalne terytoria, mianowicie jaką minimalną liczbę mieszkańców na danem terytorjum należy uznać za jednostkę terytorjalną. Jednostki te oczywiście nie mogą być zbyt małe, gdyż w takim razie ustalenie granic państwa mogłoby nastręczyć nieprzezwyciężone trudności”.

Wśród pozostałych elementów wymieniał sprawy gospodarcze oraz polityczne. Obawiał się, że nieprzemyślany podział ziem może w niedalekiej przyszłości doprowadzić do nowych konfliktów zbrojnych. Całkowicie za to odrzucał koncepcję „granic strategicznych”, które „nie mają żadnej wartości, nie tylko jako przeciwne związkowi narodów, ale jako ze względów technicznych pozbawione znaczenia z chwilą, gdy wszelkie zapory ze strony żywiołów: rzek, gór, itp. straciły wartość wobec udoskonalenia techniki morderczej”.

Zapał i pierś!

Takie myślenie było jednak wówczas rzadkością. Dominowało „myślenie obronnością”. Już w 1918 r. ukazała się broszura „Granice Królestwa Polskiego z punktu widzenia strategicznego”. Jej autor albo autorzy stwierdzali np., że linia granicy „obejmować winna te wszystkie punkty, które mają dla prowadzenia wojny znaczenie istotne, a więc przedewszystkiem węzły kolejowe i główne węzły szosowe, i biedz (sic!) od nich w takiej odległości, by niespodziewane zajęcie tych punktów przez siły nieprzyjacielskie było wykluczone”. Jeszcze zanim Polska uzyskała jakiekolwiek granice, już myślano o ich obronie.

Tej retoryki trzymano się do samego końca II Rzeczypospolitej. W broszurze wydanej w 1931 r. z okazji odczytu w Wojewódzkim Zarządzie Towarzystwa Przyjaciół Strzelca i Towarzystwa Szkoły Ludowej w Tarnopolu twardo stwierdzano, że „zbytnia dostępność granic umożliwia wrogom atak na otwarte granice Polski i dlatego, tak jak przed wiekami, pierś i zapał każdego obywatela polskiego powinny zastąpić brak naturalnych granic”.

Dużą wagę przykładano do odpowiedniej edukacji młodzieży, która w przyszłości miała dbać o bezpieczeństwo ojczyzny. W 1919 r. Kazimierz Kulwieć, przyrodnik, współtwórca Polskiego Towarzystwa Krajoznawczego, w pracy „Polska w granicach naturalnych i historycznych” zwracał uwagę na doniosłość pracy geografów. Ich zadaniem było według niego informowanie młodego pokolenia nie tylko o kształcie, lecz również o bogactwach kraju, w którym żyją. „Musimy dobrze wiedzieć, gdzie i czem jesteśmy, jeżeli pragniemy w Ojczyźnie swej być gospodarzami” – podkreślał.

Szczególną rolę w kształtowaniu myślenia o konieczności obrony Polski miała odegrać wydana w 1935 r. książka Tadeusza Michała Nittmana, żołnierza Legionów Polskich, weterana wojny polsko-bolszewickiej, „Mały piłsudczyk”. Napisana w formie powieści dla młodzieży, opowiadała o dochodzeniu do niepodległości, ale także o samym kraju – o jego przyrodzie, gospodarce, o morzu, wsi, miastach, o pomocy społecznej. Miała być pomocą w procesie kształtowania obywatela zawsze gotowego do pracy i walki dla ojczyzny. W jednym z ostatnich rozdziałów główni bohaterowie, grupa szkolnych kolegów, biorą udział w spotkaniu członków Strzelca, paramilitarnej organizacji powstałej w 1910 r. Słyszą na nim, że „cały naród musi być gotowy w każdej chwili do obrony najcenniejszego skarbu Polaka: Niepodległości Odrodzonego Państwa!”.

Nowa Polska wyrosła dzięki wojnie i na wojnie opierała swoje istnienie. Dlatego też granice, choć były zapewnione traktatami, do końca II Rzeczypospolitej stanowiły przedmiot obaw. Niedaleka przyszłość pokazała, że rację mieli zwolennicy jej obrony. Europa jeszcze nie była gotowa na wizje Józefa Polaka. ©Ⓟ