„Analogie są zdradliwe. Zwłaszcza gdy nie zawierają porównań”. Opatrzyłem te dwa zdania cudzysłowem, choć nie są cytatem. Wymyśliłem maksymę przed chwilą, jest to parafraza przypisywanego Twainowi powiedzenia, że „Przepowiednie są trudne. Zwłaszcza gdy dotyczą przyszłości”. Mój pomysł to efekt zderzenia z najnowszym wykwitem ekonomicznej blogosfery dotyczącym tureckiej inflacji.

Analogie są potrzebne. Dzięki nim możemy się czegoś nauczyć albo uniknąć błędu. Ale jeśli już po nie sięgamy, wypadałoby jednak udowodnić, że porównanie ma sens. Niestety, nie zrobili tego ekonomiści Refet Gürkaynak, Burçin Kısacıkoğlu oraz Sang Seok Lee (wszyscy z Uniwersytetu Bilkent w Ankarze). Opublikowali tekst na temat związków luźnej polityki monetarnej z poziomem inflacji na przykładzie minionej dekady w Turcji. I nie byłoby w tym nic złego (tekst jest ciekawy), gdyby nie to, że zaczynają go i kończą odwołaniem do innych krajów. W tym do Polski. A konkretnie do wrześniowo-październikowych obniżek stóp procentowych.

Publicystyczne przesłanie tekstu ww. ekonomistów jest takie: w Turcji od 2010 r. stopy procentowe były utrzymywane na zbyt niskim poziomie, czego skutkiem był wzrost inflacji. W latach 2018 i 2019 do poziomu ponad 20 proc., a później, po 2022 r., do średniorocznych wartości rzędu nawet 80 proc. (to dane oficjalne). Z tej historii ekonomiści wyciągają wniosek, że kraje takie jak Polska nie powinny nadmiernie obniżać stóp, bo może je czekać podobny scenariusz.

Niestety na poziomie analizy tureccy ekonomiści w ogóle tej analogii dalej nie ciągną. Nie mamy tu nawet próby porównania polskiej i tureckiej polityki monetarnej oraz fiskalnej ostatnich lat. Ich tekst dotyczy wyłącznie sytuacji w kraju rządzonym przez Recepa Tayyipa Erdoğana. A erdoğaniści – jak wiadomo – swoją koncepcję polityki gospodarczej oparli na przeświadczeniu, że ich nadrzędnym celem jest dostarczenie ludności koniecznego do rozwoju kapitału. Bez którego Turcja z miejsca nie ruszy, pozostając krajem dużych nierówności społecznych i niewielkich szans na awans. Właśnie mając na uwadze te uwarunkowania, Erdoğan doprowadził do obniżenia stóp procentowych z poziomu kilkudziesięciu procent do 5–8 proc. w latach 2010–2018. Zdaniem wspomnianych tureckich ekonomistów było to – jak na Turcję – zbyt luźne podejście. I to ono zaowocowało inflacyjnymi szokami z lat 2019 i 2022. Na temat społecznego bilansu tureckiego eksperymentu ekonomiści się nie wypowiadają. Przechodzą też do porządku dziennego nad tym, że – mimo inflacji – Erdoğan utrzymał się przy władzy po raz kolejny w wyborach, które odbyły się w maju 2023 r.

Rozumiem chęć udowodnienia, że na tureckim przykładzie widać słuszność sztandarowego liberalnego argumentu, iż luźna polityka monetarna prowadzi do inflacji. Turecki przykład służy im także do obalenia niesłusznej (ich zdaniem) koncepcji neofisherowskiej dysinflacji – zakładającej, że niskie stopy procentowe nie niosą za sobą we współczesnej gospodarce zagrożenia wysoką inflacją. A może nawet mogą zadziałać przeciwnie.

Jakim jednak cudem badacze przeskakują do konkluzji, że skoro luźna polityka pieniężna doprowadziła w Turcji do inflacji, to musi doprowadzić także w innych krajach? Dlaczego Polska miałaby pójść drogą Turcji, a nie wielu zachodnich krajów, w których po równie długim okresie jeszcze bardziej luźnej polityki monetarnej inflacja wzrosła w krytycznym momencie nie więcej niż do kilkunastu procent? Gdzie zmierzenie się z argumentem dotyczącym tego, jak zacieśnienie polityki monetarnej w czasie pandemii albo kryzysu paliwowego mogło się przełożyć na pogłębienie recesji i zniszczenie równowagi na rynku pracy? Tego w ich rozważaniach brak. Co prowadzi do przykrej konstatacji, że także w publicystyce ekonomicznej „przypadek turecki” nie jest niestety porządnie przemyślany. ©Ⓟ