„Bzik kolonialny” to rzecz o pasmie groteskowych klęsk przydarzających się w atmosferze absurdu.

Polska przedrozbiorowa nie śniła o zamorskich koloniach – jeden Maurycy Beniowski (ściślej: Móric Beňovský bądź Benyovszky Móric, bo był węgierskim szlachcicem słowackiego pochodzenia), rzekomy bądź prawdziwy król Madagaskaru, nie czynił tu wiosny. Nie śniła, bo swoje posiadłości kolonialne w postaci Kresów Wschodnich miała nieopodal (z poprawką na fatalne drogi), wojny toczyła przeważnie z Rosją bądź Turcją, a na morzu miała co najwyżej regionalne, nader ograniczone ambicje.

II Rzeczpospolita wkraczała więc w 1918 r. do historii goła i wesoła, przynajmniej w sensie kolonialnym – i od razu została zmuszona do stoczenia wielu mniejszych bądź większych wojen o swoje granice. Okrzepłszy w nowym kształcie, stanęła przed kolejnymi wyzwaniami: inflacją, kryzysem gospodarczym, procesem uzgadniania porządków prawnych między dawnymi zaborami, biedą, przestępczością, przeludnieniem, konfliktami etnicznymi, chaosem młodej demokracji parlamentarnej. Przygoda z demokracją trwała zresztą, jak pamiętamy, krótko – po zamachu majowym kraj zmienił kurs na autorytarny, z upływem kolejnych lat stopniowo brunatniejąc.

Wiele było ówczesnych sposobów na „wstawanie z kolan”, nieprzypadkowo jednak sanacyjne rządy, naciskane z prawej strony przez endecką konkurencję, znalazły polityczny wentyl bezpieczeństwa w postaci propagandy kolonialnej: marzenia o polskiej fladze powiewającej gdzieś na afrykańskim czy południowoamerykańskim lądzie, o Polakach przechadzających się w korkowych hełmach wśród ciemnoskórej służby, stały się jednym z przewodnich motywów zbiorowej wyobraźni międzywojnia.

Temu właśnie fenomenowi poświęcił swoją arcyciekawą książkę Grzegorz Łyś – „Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie” zawiera zresztą nie tylko detaliczną charakterystykę owej manii wielkości, lecz także opis rzeczywistych prób podejmowanych przez Polaków – naukowców, podróżników, przedsiębiorców, oficerów, mitomanów, oszustów – by narodowe marzenia o koloniach wcielić w życie; działo się to głównie pod egidą Ligi Morskiej i Rzecznej (od 1930 r. Ligi Morskiej i Kolonialnej), wpływowej organizacji społecznej stawiającej sobie za cel ewentualne stworzenie polskiej kolonii osadniczej na pozyskanych w taki czy inny sposób terenach zamorskich.

Łyś tematyką, nazwijmy to, polsko-zaoceaniczną już się zajmował w udanej biografii wybitnego antropologa Bronisława Malinowskiego („Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie”, W.A.B. 2021). O ile jednak „Dzikie żądze” były historią o egzystencjalnej cenie wielkiego zawodowego sukcesu – Malinowski jest autorem w swojej dziedzinie kanonicznym i czytanym do dziś – o tyle „Bzik kolonialny” to rzecz o bezprzykładnym pasmie groteskowych klęsk, przydarzających się w atmosferze absurdu, mydlenia oczu mocarstwowymi fantazmatami, życzeniowego myślenia i fatalnych intencji; „przypadki zamorskie” II RP były, krótko mówiąc, całkowitą katastrofą.

ikona lupy />
Grzegorz Łyś „Bzik kolonialny. II Rzeczpospolitej przypadki zamorskie”, W.A.B., Warszawa 2023 / nieznane

Oczywiście stało się tak niekoniecznie dlatego (choć – zaznaczmy – również z tego powodu), że owe starania terytorialne realizowała w praktyce gromada nieudaczników. Polska niewątpliwie bardzo chciała. Łyś przypomina przemówienie gen. Stanisława Kwaśniewskiego, prezesa LMiK, podczas trwających przez tydzień Dni Kolonialnych wiosną 1938 r.: „Brak nam bogactw naturalnych, bez których nie mogą się obyć państwa przodujące w rodzinie narodów, a Polska do takich państw zalicza się w pierwszym rzędzie. Brak nam najpotrzebniejszych surowców, których dostarczyć nam mogą tylko tereny zamorskie, tylko kolonie zarządzane i eksploatowane przez Polaków. Społeczeństwo nasze dusi się w terytorialnych granicach Państwa, nie mogąc dostarczyć pracy i zabezpieczyć bytu rzeszom dzielnych synów Ojczyzny, rozporządzających energią, która za wszelką cenę musi być zachowana i wyzyskana dla kraju. W tym celu musimy jak najprędzej szeroko otworzyć nasze okno na świat, to znaczy wyzyskać w całej pełni nasz dostęp do morza i przez tę drogę morską skierować zastępy rodaków, skierować potężne moce polskiej pracy, tężyzny, energii, przedsiębiorczości ku polskim terenom kolonialnym”.

Ten pompatyczny bełkot przysłaniał rzeczywistość, której nie dało się nijak zmienić: epoka kolonialna wchodziła globalnie w fazę schyłkową, tort został dawno podzielony i tylko potężna, skomasowana siła militarna mogła stanowić jakikolwiek argument w zmianie status quo (jak w wypadku Włoch, które napadły w 1935 r. na Etiopię – w II RP, relacjonuje Łyś, kibicowano oczywiście dopuszczającym się ludobójstwa włoskim faszystom, nie zaś dzielnie się broniącym Etiopczykom – albo hitlerowskich Niemiec, wysuwających roszczenia względem utraconych po I wojnie kolonii w Afryce). Polska – uboga i borykająca się z kosztownymi problemami wewnętrznymi – była w stanie jedynie odwoływać się oficjalnie na forum międzynarodowym do idei sprawiedliwego podziału skóry na kolonialnym niedźwiedziu.

Nieoficjalnie wszelako wciąż trwały liczne próby sprytnego, „miękkiego” podboju rozmaitych ziem. Ludzie LMiK (organizacji potężnej, w 1939 r. liczącej milion członków) – z cichym poparciem rządu albo i wbrew rządowi – sondowali sposobność wetknięcia polskich osadników rozmaitym krajom, biorąc pod uwagę scenariusz późniejszego przejęcia kontroli nad zajętym terenem. Szukali słabych punktów: krajów bez poważnego zaplecza militarnego bądź takich, które uważane są przez swego europejskiego właściciela za dalekie, mało ważne i niezbyt przydatne. Ewentualnie takich, które po prostu – z uwagi na swoją wielkość – słabo kontrolują własne terytorium lub odczuwają niezaspokojony głód rąk do pracy. W ten sposób próbowano zawrzeć porozumienia z Liberią, osadzić nowe zastępy polskich kolonistów w brazylijskiej Paranie (już mocno spolonizowanej przez wcześniejszą emigrację zarobkową) czy w amazońskiej selwie zaandyjskiego Peru (skończyło się to tak, że – zdesperowani i oszukani – „polscy pionierzy napadli na statek, który właśnie przybił do Kumarii, zarekwirowali go i wraz z rodzinami, w sumie około siedemdziesięciu osób, popłynęli w dół rzeki. Uzbrojeni w noże, pistolety, karabiny wojskowe i broń myśliwską, zdziczali, pełni pretensji do całego świata, wylegli na ulice Iquitos, wzbudzając popłoch”).

Próbowano także – bezskutecznie – na wyżynach Angoli, korzystając z ówczesnej słabości państwa portugalskiego: problem w tym, że ludzie tracili tam fortunę całego życia, gospodarowanie w Angoli wymagało bowiem wielkich farmerskich inwestycji. Osiadły w angolańskim interiorze hrabia Zamoyski tak zwalczał zamorskie iluzje swoich krajanów: „Kiedy w Boa Serra pojawił się pewien rodak, aby poradzić się, jak zainwestować w Angoli swoje oszczędności, coś około pięćdziesięciu funtów, hrabia Michał z wielkopańską dezynwolturą wręczył mu pieniądze na bilet okrętowy i kazał wracać do Polski, zapowiadając: «Inaczej poszczuję pytonem». Rzeczywiście Zamoyscy mieli w swoim zwierzyńcu sporego pytona, którym szczuli czy też – nie jest to jasne – tylko straszyli poszczuciem kłopotliwych gości”.

Im dłużej polskie fantazje kolonizatorskie były obecne w politycznym dyskursie, tym częściej – obok wizji wąsatych plantatorów smagających trzcinką leniwych Negrów bądź wyobrażeń słowiańskich kmieci karczujących dżunglę i odsyłających do kraju statki wypełnione tanimi cytrusami – pojawiała się problematyka żydowska. Pod koniec lat 30. planowane przedsięwzięcia kolonialne II RP miały już zdecydowany aspekt antysemicki: wymyślono, że tą drogą – „na Madagaskar” – wyekspediujemy nie tyle naszych bezrolnych biedaków z przeludnionych wsi, ile właśnie Żydów z zapadłych sztetli i fabrycznych przedmieść.

Cytowane przez Łysia wypowiedzi rozmaitych luminarzy myśli kolonizacyjno-eugenicznej są obrzydliwe nawet jak na niskie standardy ówczesnej żydożerczej prasy. Co ciekawe, w 1937 r. faktycznie na chwilę otworzyło się na linii Warszawa–Paryż–Antananarywa małe okienko dyplomatyczne w sprawie ewentualnej migracji kilkudziesięciu tysięcy obywateli polskich (także wyznania mojżeszowego) na Madagaskar. Komisja z Polski jeździła pilnie po wyspie, prowadząc badania w tej kwestii. Wytypowano nawet pewien obiecujący w kontekście dzierżawy region na północno-zachodnim wybrzeżu Madagaskaru. Przedsięwzięcie okazało się jednak nierealistyczne – osadników byłoby po prostu zbyt mało, aby cała impreza jakkolwiek się zwróciła, czy to finansowo, czy to nawet symbolicznie.

A gdyby jednak scenariusz z Madagaskarem się powiódł? Rozpatruje go umiejętnie powieść „Czerwona ziemia” Macieja Zajączkowskiego (Moc Media 2021), w której elity II RP zasiedlają w czasie wojny wydzierżawioną od Francji enklawę na terenie malgaskiej kolonii, a potem – pod zimnowojennym patronatem amerykańskim – przejmują kontrolę niemal nad całą wyspą. Powstają zatem dwie Polski: ta podporządkowana Sowietom za żelazną kurtyną i ta kolonialna na Madagaskarze, której wiedzie się gospodarczo znakomicie (zostaje czymś na kształt afrykańskiego Singapuru). Gdzie tkwi haczyk? W nieposłuszeństwie miejscowej ludności i jej chęci wyzwolenia się spod polskiego jarzma, rzecz jasna. Przygoda ojczyzny z kolonializmem owocuje „polskim Wietnamem”, brutalną, rasistowską wojną z malgaską partyzantką. Wszystko to obserwujemy oczami reporterskiego wysłannika z PRL-u; właśnie pada mur berliński i stary porządek, toczą się rozmowy o zjednoczeniu obu Polsk, towarzyszy im gra wywiadów i politycznych interesów. Są tacy, którzy chcą ukryć polskie zbrodnie i czystki etniczne na Madagaskarze, są tacy, którzy chcą je pokazać światu.

Tak czy owak – wszyscy mielibyśmy ręce we krwi. Taka jest zapłata za męskie sny o potędze. ©Ⓟ