Weszliśmy w epokę wyjątkowo niskiego bezrobocia. I to nie jest dobra wiadomość.
W odbiorze społecznym państwo polskie jawi się jako państwo słabe, dotknięte rakiem korupcji, generującą ludzką biedę klęską bezrobocia – to słowa rzecznika praw obywatelskich Andrzeja Zolla, które padły w Sejmie 24 lipca 2003 r. Zaledwie pięć miesięcy wcześniej bezrobocie sięgnęło 20,7 proc., co pozostaje niechlubnym i, na szczęście, niepobitym dotąd rekordem. Obecnie wynosi zaledwie 2,9 proc. (dane za czerwiec). 20 lat temu mieliśmy 3,3 mln osób bez pracy, dzisiaj – 800 tys. osób. To niezwykła zmiana.
Oto wchodzimy w erę, pozwolę sobie na neologizm, bezbezrobocia. Nie pracować będą ci, którzy po prostu tego nie lubią, a każdy, kto będzie chciał, znajdzie zajęcie. Co może być w tym złego?
Świat, który nie istnieje
Zacznijmy od opowieści o świecie z bardzo niskim bezrobociem. Trwa w nim ciągły i szybki rozwój gospodarczy, firmy nieustannie podnoszą produktywność, co skutkuje zwiększaniem produkcji – to wymusza rekrutację pracowników. Jednocześnie coraz większa liczba ludzi zakłada biznesy o wysokiej wartości dodanej. Innowatorzy dzięki przełomowym pomysłom tworzą nieistniejące wcześniej rynki, a zatem – znów – powstają tysiące nowych miejsc pracy. Firmy konkurują ze sobą o talenty, inwestując w pracowników. Wypłacają im coraz wyższe pensje, zwiększają kompetencje i dbają o ich dobre samopoczucie. Ale nawet osoby mające dwie lewe ręce znajdują swoje miejsce w systemie, który jest w stanie dopasować je do optymalnego stanowiska. Siła robocza jest mobilna, co oznacza, że ludzie skłonni są przenieść się z jednego końca kraju na drugi dla wymarzonego zatrudnienia. Sztuczna inteligencja wzmacnia ludzkie wysiłki, bardziej złożone prace wspomagając, a te najprostsze wykonując za nas. Związki zawodowe nie mają co robić, rząd może ograniczyć świadczenia, gdyż w świecie, gdzie niemal każdy ma pracę, niewielu są one potrzebne. Piękny ten świat, prawda?
Owszem, ale to nie nasz świat. Bezbezrobocie w Polsce (i w innych krajach, w których występuje) nie wynika z tego, że gospodarka znajduje się w wyjątkowym rozkwicie napędzana przez rosnące produktywność i innowacyjność. To prawda, że rozwijamy się dynamicznie, ale w ciągu ostatnich trzech lat przekonaliśmy się, że i nas dotykają recesje (wcześniej szczyciliśmy się tym, że nas omijają). Jeśli chodzi o produktywność rozumianą jako TFP (łączna produktywność czynników produkcji), to choć rośnie ona w tempie odrobinę powyżej produktywności sąsiadów, po rozebraniu na czynniki pierwsze okazuje się, że w strategicznie ważnym sektorze – wytwórstwie, już od 2012 r. znajduje się w stagnacji. Co do innowacyjności natomiast, to na temat tego, że Polska ma problemy z jej podniesieniem wylano hektolitry atramentu i wciąż pozostaje to prawdą, mimo powolnej poprawy. Dlatego choć nasza gospodarka osiągała imponujące wyniki w ciągu ostatnich 30 lat, to w kontekście wyzwań przyszłości nie jest aż tak witalna, jak można by sobie tego życzyć.
Jedną z przyczyn niewystarczającej witalności pozostaje niski poziom konkurencji. Jak zauważa ekonomista Damian Olko w raporcie „Twórcza destrukcja kontra przedsiębiorcze państwo”, dekadę temu tylko 10 proc. małych i średnich przedsiębiorstw twierdziło, że odczuwa słabą lub umiarkowaną konkurencję. Obecnie to niecałe 20 proc. „Bariery dla konkurencji w Polsce spowodowane ingerencją państwa są istotnie wyższe niż w większości z 38 krajów OECD. Nasz kraj zajął 25. miejsce w zbiorczym rankingu za 2018 r. Największym problemem jest negatywny wpływ własności państwowej (35. miejsce), a także antykonkurencyjne regulacje w sektorach sieciowych (28. miejsce)” – pisze Olko.
Skąd więc się bierze bezbezrobocie, jeśli nie, a przynajmniej nie tylko z wyjątkowego gospodarczego rozkwitu? Z deficytu rąk do pracy.
Zwodnicze rekordy
Jeśli spojrzeć wyłącznie w statystyki zatrudnienia, tego deficytu na pierwszy rzut oka nie widać. Przeciwnie – w Polskiej gospodarce pracuje niemal 17 mln osób (dane za I kw. 2023 r.), co jest rekordem. Jednocześnie najwyższy w historii jest także wskaźnik aktywności zawodowej: 58,4 proc. Można by pomyśleć, że wszystko działa jak należy – firmy aktywizują biernych zawodowo wyższymi wynagrodzeniami, uzupełniając w ten sposób kadry. I mogą tak jeszcze długo, bo zamrożone „zasoby pracy” wydają się duże, bo nieaktywnych zawodowo jest w Polsce ponad 12 mln osób. A dodatkowo jesteśmy już krajem migrantów.
Taki odczyt danych to ekonomiczny analfabetyzm. W mówieniu o gospodarce ważne są nie tylko statystyki, ale pełne spojrzenie na nią. To czynią ekonomiści Charles Goodhart i Manoj Pradhan w książce „The Great Demographic Reversal”. Zwracają uwagę, że „w ciągu najbliższych trzech lub czterech dekad stały spadek liczby urodzeń, który rozpoczął się w latach 50. w wielu rozwiniętych gospodarkach, zwłaszcza w Europie, spowoduje gwałtowne zmniejszenie wzrostu siły roboczej w wielu krajach”, a „w kilku nastąpi bezwzględny spadek siły roboczej”. Kraje z drugiej grupy to m.in.: Japonia, Chiny, Niemcy, Włochy, Hiszpania i Polska. Zatem rekordowa dziś liczba pracujących to jednocześnie historyczny szczyt. Teraz zacznie się już tylko kurczyć.
Nawiasem mówiąc, istnieje tylko jedno rozwinięte państwo, które tym negatywnym trendom się wymyka. To Izrael, którego populacja rośnie ze względu na wysoką dzietność (na kobietę w wieku rozrodczym przypada więcej niż troje dzieci). Liczba mieszkańców Izraela to obecnie ok. 9,7 mln, a prognozuje się, że do 2050 r. wzrośnie do niemal 16 mln. W tym czasie populacja Polski spadnie do ok. 35 mln. Obecnie jest nas niemal czterokrotnie więcej niż Izraelczyków, a za 30 lat będzie nas już tylko dwukrotnie więcej. I co najważniejsze, Polska będzie jako społeczeństwo stara, a Izrael młody. A tak naprawdę Polska już jest stara.
W owym 12-milionowym rezerwuarze niezagospodarowanej pracy, aż 52 proc. osób to emeryci. Ich nie liczymy. Zostaje 6 mln potencjalnych pracowników. I tak nieźle… Nie, bo kolejne 22 proc. to uczący się, 10,2 proc. osoby chore i niepełnosprawne, a 7,6 proc. zajmuje się obowiązkami rodzinnymi. Ile osób z tych grup da się wciągnąć na rynek pracy? Trudno o optymizm. Wskaźnik aktywności zawodowej wzrósł od 2010 r. o 5 pkt proc., więc w najlepszym razie można się spodziewać pokonania granicy 60 proc. w ciągu kilku lat. Ważny w kontekście starzejącego się społeczeństwa jest też wpływ wieku na aktywność zawodową. Jej szczyt osiągamy między 40. a 44. rokiem życia – potem zaczyna spadać. Mniejszy dopływ młodych pracowników oznacza większą grupę spadkową i mniejszą grupę wzrostową, a walka o utrzymanie aktywności zawodowej na wysokim poziomie z okolicy czterdziestki jest właściwie z góry przegrana. Efekty podnoszenia wieku emerytalnego dla zatrudnienia nie są duże.
Opartą na aktualnych danych diagnozę rynku pracy prezentują ekonomiści Iga Magda, Joanna Tyrowicz i Marcin Bojanowski w podcaście „GRAPE. Tłoczone z danych”. – Coraz większy odsetek osób pracujących ma 45 lat i więcej, zaś osób młodych wchodzących na rynek pracy jest wyraźnie mniej i to ma odzwierciedlenie w stopie bezrobocia – mówi Iga Magda. Potem pojawia się litania negatywów związanych z obecnym deficytem rąk do pracy. Pracownicy mają się lepiej, ale wcale nie wybitnie lepiej niż w czasach, gdy bezrobocie było wyższe, zaś firmy poddane są oddziaływaniom ograniczającym ich efektywność. Nie wróży to dobrze. Bezbezrobocie to bardzo poważny skutek choroby demograficznej, a nie sukcesu gospodarczego.
Obraz choroby
Nikomu nie życzę utraty pracy, ale epoka bezbezrobocia to żaden powód do radości, choć łatwo uwierzyć, że jest inaczej, gdy słyszymy wkoło, że w Polsce panuje rynek pracownika. W jakimś sensie to prawda. O ile bowiem demografia jest w coraz bardziej opłakanym stanie, o tyle gospodarka się rozwija i potrzebuje nowych pracowników. Logika podaży i popytu jest dla firm nieubłagana i stawia pracownika, owo rzadkie dobro, na coraz silniejszej pozycji.
Jeśli więc chcesz znaleźć pracę, znajdziesz ją. W sklepie za rogiem, magazynie, biurze, ale też w międzynarodowej korporacji. O pracę łatwo, nawet jeśli jesteś młody (między 15. a 24. rokiem życia). Stopa bezrobocia wśród młodych wynosi niewiele ponad 10 proc., a to – biorąc pod uwagę fakt, że historycznie dochodziła w Polsce do 41 proc. – niewiele. Twoje CV ma wciąż znaczenie, ale pracodawcy są skłonni pójść na kompromisy. Na pracowniczym bezrybiu i żółtodziób ryba.
Wydaje się, że pracę dostaje się od ręki, choć w cytowanym już podcaście Joanna Tyrowicz podaje statystykę, która może temu przeczyć. Chodzi o średnią długość poszukiwania zajęcia. 10 lat temu osoby z wyższym wykształceniem szukały pracy średnio 10 miesięcy, a bez wyższego – 12 miesięcy. Dzisiaj dla obu grup to 8,5 miesiąca. Tyrowicz wyciąga wniosek, że sytuacja z punktu widzenia pracownika nie poprawiła się w istotny sposób i szukanie pracy to wciąż gehenna.
Może być jednak i tak, że zmieniły się przyczyny długotrwałego poszukiwania pracy. O ile dawniej były one związane z jej brakiem, o tyle dzisiaj mogą być związane np. z przekonaniem, że nie ma się co śpieszyć. Praca jest, można poświęcić więcej czasu na robienie castingu wśród potencjalnych pracodawców, żyjąc za to, co zarobiło się u poprzednich, bo przecież wynagrodzenia realne rosną (wyłączając obecny, miejmy nadzieję przejściowy, epizod inflacyjny). Oczywiście problemem pozostaje geograficzne niedopasowanie ofert do pracowników, na co Tyrowicz także zwraca uwagę. Hipotetyczny ślusarz z Podkarpacia mógłby znaleźć znacznie lepsze zajęcie na Pomorzu, ale się o nim nawet nie dowie. Instytucje pośrednictwa pracy łączące pracodawców z pracownikami są wciąż dysfunkcyjne.
Wracając jednak do ogólnego trendu, to rosnące przekonanie o ogólnej dostępności pracy przekłada się na rosnący koszt dla przedsiębiorców. Może prowadzić zwłaszcza młodsze pokolenia do testowania pracodawców. Pół roku tu, pół roku tam – i się zobaczy. Nie ma niczego złego w porzuceniu niesatysfakcjonującego zajęcia (należy to wręcz rekomendować), ale zbyt swobodne pielgrzymowanie po firmach w dłuższym okresie może się skończyć źle i dla pracownika, i dla firm. Pracownik nie zdobędzie opinii osoby, na której można polegać, nie nabędzie doświadczenia i odpowiednich umiejętności, nie udowodni determinacji, a to długofalowo obniży jego wartość na rynku pracy. Pracodawca z kolei odnotuje bardzo duży wzrost kosztów retencji, czyli utrzymania pracownika – oraz jego wyszkolenia. Według Instytutu Gallupa w ujęciu globalnym koszty retencji to 7,8 bln dol., czyli 11 proc. globalnego PKB. To wydatki, które nie podnoszą produktywności, a po prostu pozwalają utrzymać pozytywną dynamikę wzrostu produkcji. W optymalnych warunkach tę kwotę przeznaczano by w części na inwestycje.
Istnieje jednak granica, której pracodawcy w warunkach bezbezrobocia nie mogą przekroczyć: to miejsce, w którym zatrudnienie i utrzymanie kolejnego pracownika jest konieczne z punktu widzenia utrzymania ciągłości produkcji, ale niemożliwe z punktu widzenia finansów. To moment, w którym szewc kosztuje więcej niż produkt, który może sprzedać. Tej sytuacji pracodawcy muszą uniknąć, a brak lojalności pracownika tylko zwiększa ich pokusę, by albo upraszczać miejsca pracy, albo zatrudniać osoby coraz mniej dopasowane i wykwalifikowane, albo obarczać dodatkowymi obowiązkami osoby już zatrudnione. Strategie te (poza trzecią) obniżą koszty retencji, bo zwiększą pulę potencjalnych kandydatów, a dodatkowo pozwolą oferować im niższe pensje. Jak widać, rynek pracownika w warunkach bezbezrobocia wcale nie musi prowadzić do szybkiego wzrostu realnych wynagrodzeń we wszystkich segmentach rynku.
Te strategie to jednak zwykła desperacja, jeśli spojrzymy długoterminowo. Nie podniosą produktywności, a zatem rentowności firm, gdyż zaoszczędzone środki zostaną przeznaczone na inne bieżące potrzeby, a nie inwestycje. Ponadto – poza demografią – na firmy oddziałuje dziś wyjątkowo silnie sytuacja międzynarodowa, generująca olbrzymią niepewność. To krępuje apetyty na inwestycje. Koniec końców suma negatywnych efektów bezbezrobocia ujawni się w spowolnionym wzroście PKB, a być może nawet recesji.
Jak piszą Goodhart i Pradhan, „malejące tempo wzrostu siły roboczej z konieczności ograniczy wzrost realnej produkcji. Ogólnie rzecz biorąc, nie można oczekiwać, że stopy wzrostu powrócą, jeśli w ogóle, do rozczarowująco niskich poziomów z lat po kryzysie finansowym”.
Migrant? Mój ci on
Jak będą wyglądać globalnie efekty długotrwałego bezbezrobocia? Wchodzimy tu w mętny obszar ekonomii politycznej. Rządy będą wypracowywać różnorakie metody radzenia sobie z problemem, ale można obstawiać, że każdy będzie projektował coraz bardziej wymyślną politykę migracyjną tak, by przyciągnąć tych właściwych – tych, którzy wypełnią luki zatrudnienia w najważniejszych branżach.
Sebastian Dettmers, szef portalu rekrutacyjnego StepStone działającego w 30 krajach, mówi o „wielkiej luce pracowniczej” (great workerlessness), której zaradzić może przede wszystkimi migracja. – Niedawno urodziła się ośmiomiliardowa osoba. Jednak za naszego życia będziemy świadkami kurczenia się światowej populacji. W Niemczech od 1950 r. nie urodziło się wystarczająco dużo dzieci, aby ustabilizować populację. Bez migracji już dawno byśmy się skurczyli – mówi Dettmers w podcaście „Unicorn Bakery”. Jego zdaniem nawet Niemcy mają jeszcze dużo do zrobienia. Przez dekady przyciągały pracowników bez selekcji, ale ci najbardziej produktywni nie emigrują za socjalem – im marzy się szansa na maksymalną samorealizację. To o najbardziej produktywnych migrantów będzie się rywalizować, w tym o najlepszych przedsiębiorców. – Założenie firmy w Niemczech jest wciąż zbyt skomplikowane. Potrzebujesz konta bankowego, 500 euro i wizyty u notariusza, ale spróbuj zdobyć niemieckie konto bankowe jako obcokrajowiec. Poza tym nakłonienie zagranicznych pracowników do przyjazdu do Niemiec jest nadal niezwykle pracochłonne. Jeśli Niemcy chcą konkurować o talenty, procesy te muszą stać się mniej biurokratyczne – tłumaczy przedsiębiorca.
OECD publikuje ranking Talent Attractiveness, który ocenia potencjał państw w przyciąganiu największych talentów pracowniczych i biznesowych. W czołówce są m.in.: Nowa Zelandia, Szwecja, Szwajcaria, Norwegia, Wielka Brytania i USA. Polska zamyka trzecią dziesiątkę. Im bogatsze państwo, tym na bardziej wszechstronną politykę migracyjną może sobie pozwolić, oferując więcej ułatwień proceduralnych, wsparcie logistyczne, ułatwiając wejście w odpowiednią „sieć” lokalnych firm i instytucji. Istnieje zagrożenie, że Polska nie będzie mogła skutecznie konkurować o talenty z zagranicy. A jeśli dorzucimy do tego fakt, że w najnowocześniejszych sektorach gospodarki pracują dzisiaj tysiące cyfrowych nomadów, ludzi wożących z sobą po świecie pracę w laptopie, możemy się wręcz spodziewać odpływu najlepszych pracowników z Polski w dwojakimi sensie: zatrudnią się w firmie z Anglii czy USA, a zamieszkają na Majorce.
„Piękna nasza Polska cała”, ale nie aż tak, bo bywa tu zimno i deszczowo. O ile więc należy kierować ofertę do najlepszych talentów, główny nacisk trzeba położyć na tych, których międzypaństwowa konkurencja o ludzi będzie coraz bardziej pomijać: osoby nisko i średnio wykwalifikowane. To one mogą uzupełnić braki polskiego rynku pracy. Ale, jak wskazuje Dettmers, przyjazne procedury migracyjne nie wystarczą. Trzeba w migrantach szybko uruchamiać potencjał. Olbrzymim problemem będzie ich kultura i język, ale także kultura firm w podejściu do wdrażania nowych pracowników. Muszą się nauczyć robić to w sposób, który pozwoli im osiągnąć szybko wysoką produktywność. – Jeśli pracownik pozostaje w firmie do czterech lat, proces ten nie może trwać dwóch – mówi Dettmers.
Bezbezrobocie będzie wymuszać na rządach aktywistyczną politykę migracyjną, ale powinno także skłaniać je do innych działań. Na przykład do budowania programów aktywizacji biernych zawodowo. Możemy odsetek aktywnych na rynku pracy zwiększyć do 60 proc., ale to nie wydarzy się samo – bez reformy instytucji rynku pracy, bez przyjaznych rozwiązań podatkowych, bez skutecznych programów szkoleniowych, które uświadomią ludziom niepełnosprawnym, że nie są skazani na wykluczenie z gospodarki. Mój znajomy złamał kręgosłup, gdy był nastolatkiem, porusza się od 25 lat na wózku, ale wykorzystuje swoje dłonie do profesjonalnego montowania filmów. Wiele osób w jego sytuacji pogrąża się w beznadziei, bo nigdy nie zdobyło żadnej przydatnej umiejętności. Bywa, że w takich sytuacjach przeszkodą jest stan psychiczny (np. depresja). Schorzenia psychiczne są zresztą coraz częściej podawane jako przyczyny bierności zawodowej w ogóle. Nie obejdzie się więc bez reformy opieki psychiatrycznej, która to dziedzina w Polsce kuleje.
Bezbezrobocie może, ale nie musi zdusić naszej gospodarki, jeśli kwestie migracji, aktywności zawodowej i produktywności/innowacyjności (które w Polsce zwiększyć może deregulacja) zostaną zaadresowane w polityce publicznej. Jak dotąd są marginalizowane. Na pierwszy plan wysuwa się typ polityki, która – mówię to z przekonaniem graniczącym z pewnością – nie naprawi zapaści demograficznej w Polsce. Chodzi o politykę pronatalistyczną opartą na rozdawnictwie. Nie jest to jednak trudne do wyjaśnienia: jest ona znacznie bardziej opłacalna wyborczo. Dzieci przecież wszyscy kochamy, a „migranci” budzą naszą głęboką nieufność. ©Ⓟ
Praca jest, można poświęcić więcej czasu na robienie castingu wśród potencjalnych pracodawców, żyjąc za to, co zarobiło się u poprzednich, bo wynagrodzenia rosną