W ostatnich latach poznaliśmy termin „susza hydrologiczna”, a latem media tradycyjne i społecznościowe rozpisują się o niedoborze wody. Świadomość obywateli wzrosła, a przy okazji poszerzyło się pole do popisu dla moralizatorów.

„Statystyczny Polak zużywa dziennie 92 litry wody. Gdyby zmienił choć kilka codziennych nawyków, mógłby zmniejszyć jej pobór nawet czterokrotnie. Jeśli nie zaczniemy oszczędzać, problem niedostatku wody może nas dotknąć już za kilkadziesiąt lat” – czytam na jednym z portali internetowych. I nie mogę się nie zgodzić, że wodę oszczędzać trzeba. Ani że możemy to robić na co dzień, choćby stosując najprostsze triki. Sam nie zgadzam się na niespuszczanie wody po każdym użyciu toalety i brak higieny osobistej, ale zawsze zakręcam wodę w czasie szczotkowania zębów, a ręce myję zgodnie z metodą: zmocz – zakręć kurek – namydl – trzyj – odkręć kurek – spłucz. Domowe rośliny podlewam wodą z czyszczenia warzyw. Nic skomplikowanego. Tyle że w skali globalnej, a nawet krajowej, przynosi to niewielkie oszczędności. W mojej, malutkiej, domowej – owszem, nie wspominając już o dobrym samopoczuciu, które zyskuję niskim kosztem. Tylko czy w ten sposób uratuję planetę, nawet jeśli przyłączy się do mnie pozostałe ok. 37,7 mln Polaków?

Niestety nie. Nawet gdyby tak samo oszczędzali wszyscy – przynajmniej statystyczni – mieszkańcy Ziemi. A niektórzy z nich mają większe pole do popisu niż Polacy. Przeciętny Europejczyk zużywa ponad 120 l wody dziennie (z czego wypija ok. 2 l). Irlandczyk trzy razy więcej niż Maltańczyk. Nic dziwnego, skoro nie widzi problemu (dosłownie nie widzi, w przeciwieństwie do Maltańczyka, który całą wodę pitną czerpie z butelek i cystern). Ale nawet gdyby mieszkańcy Północy gremialnie przykręcili domowe kurki, a Południe ledwie spełniało najważniejsze życiowe potrzeby, nic – poza komfortem ich życia – by się nie zmieniło. Bo nie my – przeciętniacy – tę wodę zużywamy.

Więcej niż zużycie na głowę mieszkańca mówi nam inny wskaźnik – ślad wodny, a ten dla statystycznego Polaka wyliczono na 3,9 tys. l dziennie. Widzą Państwo różnicę? 3808 l zużywa się „w moim imieniu”, a często bez mojej wiedzy i świadomości. W rolnictwie, przemyśle, w usługach. Na wszystkich etapach łańcuchów dostaw, o których większość z nas nie ma nawet pojęcia. O ile bowiem nietrudno sobie wyobrazić, że rośliny, które potem zjemy, wymagają podlewania, o tyle kto myśli o wodzie zużywanej do ich wymycia i ugotowania, zanim trafią np. do puszek lub słoików. A o tym, że do wytworzenia każdego opakowania, nawet najbardziej ekologicznego (możliwego do odzyskania czy rozkładającego się w miarę szybko), też potrzebna jest woda? O tej koniecznej do wyprodukowania i przygotowania do spożycia mięsa – choć to akurat wydawałoby się oczywiste – nie wspominając. Szacuje się, że jeden hamburger kosztuje planetę 3 tys. l wody – na wszystkich etapach: od uprawy roślin, którymi karmione jest bydło, po punkt sprzedaży. To daje 15 pełnych przeciętnych wanien, czyli 30 do połowy pustych. Sprowadzając apele o oszczędność wody do absurdu, można by dojść do wniosku, że rezygnacja z jednego 200-gramowego kotleta w bule daje mi prawo do pełnego miesiąca kąpieli zamiast szybkich pryszniców.

Jak się okazuje – wbrew intuicji – rolnictwo odpowiada w Polsce za zaledwie 10 proc. zużycia. Według danych GUS z 2019 r. w Polsce 72 proc. wody służy potrzebom przemysłu. Jasne, możemy powiedzieć, że pośrednio zużywamy ją także my – bo gdyby nie było konsumentów, to nie byłoby dla kogo produkować (choć to nie cała prawda, bo jest choćby sektor zbrojeniowy, z którego wytworów przeciętny Kowalski na co dzień nie korzysta). 90 proc. zużycia wody z przemysłowej puli przypada na sektor energetyczny. Na niego też wpływ mam tylko pośredni – mogę zgasić zbędną żarówkę i wyłączać nieużywane urządzenia z sieci. Trudno uwierzyć, bym mógł zmienić świat, likwidując tę fanaberię plus kilka innych… A nawet – znów – gdyby przyłączyła się do mnie większość ludzkości (pomijam fakt, że dla jej części elektryczność w gniazdku i ciepła woda w kranie to wciąż luksus).

Z innej beczki. Czy ja i podobna mi większość Polaków, którym zdarzy się wyrzucić zepsutą żywność, bo w przypływie fantazji albo pod wpływem technik sprzedaży w hipermarkecie kupili za dużo, a i wziąć gorącą kąpiel zamiast zimnego prysznica, mieliśmy jakikolwiek wpływ na zeszłoroczną hekatombę ryb i ekologiczną katastrofę w Odrze (i nie daj Bóg – każdą następną)? Może i tak. Nie mogę wykluczyć, że w moim komputerze czy czajniku znajduje się miedź wydobyta w jej dorzeczu. Że jakaś część energii elektrycznej, którą zużyłem na przygotowanie herbaty czy napisanie tego tekstu w komputerze, pochodziła z tamtejszej elektrowni, choć to mało prawdopodobne. Nie pamiętam, żebym wypił piwo produkowanej tam marki, ale w sumie mogłem to zrobić. Czy wobec tego jestem współwinny?

Może i tak, ale głównie dlatego, że nie wymogłem na władzach wprowadzenia w życie prawa, które by Odrę, inne rzeki i nas wszystkich przed takimi katastrofami uchroniło. Że nie wybrałem (z pozostałymi posiadaczami tego prawa) takich ugrupowań/ludzi, dla których byłoby to ważne. Partii, która nie ograniczałyby się do gadania o środowisku, lecz rzeczywiście liczyłaby koszty jego dewastacji w porównaniu ze zmniejszeniem produkcji przemysłowej, a nie tylko wagę głosów wyborców w poszczególnych regionach. No i że nie powiedziałem przemysłowi i handlowi (oczywiście nie w swoich mediach społecznościowych – to akurat zrobiłem – tylko w swoich decyzjach zakupowych), że nie zgadzam się na dewastację w imię nadmiaru przedmiotów w moim domu i na maksymalizację zysków na ich kontach.

Obwiniam więc siebie, ale tylko o część grzechu wobec natury. Bo żeby móc naprawdę skutecznie działać w opisany sposób (głosować portfelem), musiałbym mieć o wiele łatwiejszy dostęp do pełnej wiedzy o funkcjonowaniu przedsiębiorstw. Ile wody zużywają? Jaki w ogóle mają ślad środowiskowy (wodny, węglowy, ile drzew wycięto pod budowę fabryk, ale także czy płacą godziwie i zapewniają właściwe warunki pracy). Tego wszystkiego albo w ogóle nie mogę się dowiedzieć (liczne tajemnice handlowe, ale także brak kultury udzielania takich informacji nie na żądanie, tylko zwyczajnie – bo tak by należało), albo muszę w to włożyć ogromny wysiłek, którego przecież nie podejmuję przy półce w sklepie. Pozostaje mi poczucie winy – i tak mniejsze, niż gdybym nie robił nic – i racjonalizowanie. Albo terapia. A jeśli nie mnie, to pokoleniu moich dzieci i wnuków.

Podobno już 30 proc. społeczeństwa amerykańskiego ma poczucie winy w związku ze stanem przyrody, a część z tych osób znacząco obawia się o przyszłość swoją oraz swoich dzieci i w związku z tym ma obniżony nastrój. W samym poczuciu odpowiedzialności nie byłoby nic złego – jeśli prowadziłoby do zmiany nawyków. Tyle że najczęściej nie prowadzi, bo po pierwsze – wcale nie ma wielkiego wyboru, a po drugie – wstyd, jako uczucie destrukcyjne, rzadko buduje coś pozytywnego. Częściej powoduje kulenie się w sobie lub ucieczkę w racjonalizację (nie mam wcale pewności, czy moje „prawo do kąpieli” w związku z niejedzeniem hamburgerów nią nie jest). Pojawiła się nawet cała strategia marketingowa oparta na wpędzaniu konsumentów w poczucie wstydu – client shaming. Odchudziliśmy opakowanie o 3 proc. Posadziliśmy 100 drzew, a nasze biura czerpią energię ze słońca… Kupujesz u konkurencji? To znaczy, że nie obchodzi cię, jaki świat dostaną w spadku twoje dzieci. Wstydź się! Nasz towar jest odrobinę lepszy. Kup go, a poczujesz się lepiej.

Raz jeszcze powtórzę. Nie chodzi mi o to, byśmy uznali, że już nic nie musimy. Róbmy to, co zrobić możemy! Nie zgadzam się tylko na to, by ci, od których naprawdę zależy stan środowiska i którzy czerpią z jego eksploatacji zyski, przerzucali całą odpowiedzialność na mnie, na Panią, na Pana. I mogli spokojnie umywać ręce. ©Ⓟ

Nie zgadzam się na to, by ci, od których naprawdę zależy stan środowiska i którzy czerpią z jego eksploatacji zyski, przerzucali całą odpowiedzialność na nas. I mogli spokojnie umywać ręce