Pracować z zespołem na wspólny sukces czy samemu na swoje nazwisko? Grupowe granie wydaje się w odwrocie, ale kapele wciąż powstają. Tylko sprzedają się słabiej.
Stonesi czy Beatlesi? Zdania są podzielone. To jak wybierać, którego rodzica bardziej się kocha. Czwórka z Liverpoolu udowodniła, że można nagrywać hit za hitem, a z pozoru banalne przeboje mogą ciągle się podobać i wcale nie zestarzeć. Beatlesi to przede wszystkim spółka autorska Johna Lennona z Paulem McCartneyem – twórcami niezliczonych evergreenów. Ale to nie cała prawda. Każdy był ważny. Śpiewali i tworzyli wszyscy – także drugi gitarzysta George Harrison i perkusista Ringo Starr. Gwiazdą był zespół. Do tego stopnia, że nikt sobie nie wyobrażał, aby po tragicznej śmierci Lennona w ogóle podejmować rozmowy na temat ewentualnego powrotu na scenę legendarnej kapeli.
Beatlesi zakończyli działalność w 1970 r., kiedy Rolling Stonesi mieli już swoją pozycję na rynku, ale nadal się rozkręcali. I ciągle nie mówią ostatniego słowa mimo śmierci przed dwoma lata perkusisty Charliego Wattsa, który grał w zespole przez prawie sześć dekad! Z muzyków, którzy pamiętają narodziny Stonesów, zostali jedynie wokalista Mick Jagger i gitarzysta Keith Richards (takie alter ego duetu Lennon–McCartney), a trzeba dodać, że londyńczycy długo dokonywali tylko niezbędnych zmian w swoich szeregach (po śmierci Briana Jonesa przyszedł Mick Taylor, którego z czasem zastąpił Ronnie Wood – do tej pory obecny w Stonesach). Bo siłą jest zespół, a nie zbiór solistów. No i zwycięskiego składu zasadniczo się nie zmienia.
Polska publiczność przez dekady także kochała rockowe kapele. W latach 60. Klan i Breakout zerwały z bigbitową poprawnością i bezpiecznym śpiewaniem młodzieżowych piosenek o maturalnych romansach na rzecz psychodeli i bluesa. Dekadę później objawiły się Budka Suflera i SBB, przestawiając rockową wajchę w kierunku muzyki o artystowskich pretensjach. Przyszły lata 80., a wraz z nimi wysyp kapel pokroju Perfectu, Maanamu, Lady Pank czy Republiki, które utrwalały swoją legendę wojowników walczących z rzeczywistością za pomocą kontestacyjnych refrenów. Kolejna dekada znowu stała zespołami (powstały Hey, Wilki, O.N.A., Myslovitz), ale rock coraz bardziej podkochiwał się w solistach – głównie piosenkarkach jak Edyta Bartosiewicz czy Kasia Kowalska, które pracowały na własne nazwisko.
Od kiedy zapanowała moda na szukanie talentów poprzez popularne formaty telewizyjne, a fani marzący o staniu się idolami chętnie stawali w ekranowe szranki, muzyka coraz bardziej stawała się produktem. A łatwiej opakować i sprzedać jednego człowieka niż pięciu, zwłaszcza jeśli produkt jest adresowany do nastolatków (ileż można pompować popyt na boys- czy girlsbandy?). Kiedy doszły do tego media społecznościowe, stało się oczywiste, że samotnym w sieci łatwiej będzie identyfikować się z jednym bohaterem, aniżeli szukać własnego odbicia w zbiorowym zwierciadle.
Doktorat zamiast kapeli
Zespoły powstawały zwykle w garażach, na podwórkach, pod trzepakiem albo na szkolnym korytarzu. Ten ostatni scenariusz przerabiali wrocławianie z zespołu Trzynasta w Samo Południe. Michał, Damian, Sławek i Amadeusz spotkali się w liceum. Zgadali się, że każdy z nich na czymś umie grać, więc postanowili popróbować razem. Później była szkolna impreza, pierwszy koncert w klubie, demo z premierowymi piosenkami i przymiarki do wydania płyty. A w zasadzie do nagrania utworów w profesjonalnym studiu, na co muzycy odkładali pieniądze. Kiedy ich spotkałem po raz pierwszy w 2011 r., mówili, że potrzebują na ten cel 10 tys. zł. Trzy lata później o pieniądze już się nie martwili – debiutancki album wydała im duża wytwórnia (Sony), a Trzynasta miała swoje pięć minut, występując m.in. na Przystanku Woodstock.
Wydawało się, że druga płyta jest kwestią czasu, ale trzeba było na nią czekać aż przez pięć lat (w epoce streamingowej to wieczność). Ukazała się wreszcie, jednak kapeli znanej z programów „X Factor” czy „Must Be The Music” nie patronował już żaden „mejdżers” (ang. majors – jak potocznie nazywa się fonograficznych potentatów), tylko nieduża firma wydawnicza. Promocja siadła, bo przyszła pandemia. Wszystkie koncertowe odwołano.
– Przyszedł COVID-19 i nie za bardzo było jak grać. No to skupiliśmy się na pracy zawodowej i naukowej. Każdy z nas robi karierę poza sceną. Występujemy nadal, ale rzadziej, kilka razy do roku i na festiwalach u znajomych. Mamy w planach wydanie trzeciej płyty, ale traktujemy to jako przygodę, a nie coś poważnego – mówi Michał Pocheć, śpiewający gitarzysta Trzynastej, który obronił doktorat z chemii, pracuje na uczelni i prowadzi zajęcia ze studentami. Teraz to jest jego publiczność.
Gdyby wrocławska kapela powstała w latach 80., pewnie bez trudu umieszczałaby piosenki na szczytach list przebojów. Dziś hard rock w polskim wydaniu jest niszą, która nie ma czego szukać w popularnych mediach. A tego duże wytwórnie nie lubią. Chociaż akurat w przypadku Trzynastej nie to przeważyło. – Mieliśmy pełną swobodę artystyczną i wizerunkową. Myślę, że wytwórnia robiła wszystko, aby ta przygoda się powiodła. Ale podjęliśmy z chłopakami decyzję, że drugą płytę wydamy gdzie indziej. No a potem przyszła ta nieszczęsna pandemia… – zawiesza głos Pocheć.
Przyszedł też moment zmęczenia sobą, wspólnym graniem, no a kiedy osiąga się życiową dojrzałość, trudno ciągnąć za sobą chłopackie historie z licealnych czasów i pchać jeden wózek z kilkoma dorosłymi facetami na pokładzie, bo szkolną paczkę zastępuje własna rodzina i – parafrazując perfectową „Autobiografię” – każdemu od tej chwili przyświeca inny cel.
Jeszcze mniej informacji udaje mi się wyciągnąć od chłopaków z Magnificent Muttley – rokowego power tria, które funkcjonuje na rynku już od 13 lat. Ale „funkcjonuje” to niefortunne określenie. Ostatni wpis na facebookowym profilu pochodzi z kwietnia 2022 r. i jest symptomatyczny. Widać pustą scenę – stoi perkusja, są gitary, brakuje muzyków. Zdjęcie jest zaproszeniem na koncert do klubu Pogłos, który niedługo później przestał istnieć w swojej wieloletniej lokalizacji na warszawskiej Woli.
Czy MM jeszcze istnieje? – Temat jest dość drażliwy. Ogólnie rzecz biorąc, zespół znajduje się w stanie uśpienia i nie wiadomo, czy się wybudzi. Życzyłbym sobie wrócić po przerwie, ale nic tu nie jest ustalone – odpowiada pokrętnie Kuba Jusiński, gitarzysta zespołu, który dał się poznać jako przedstawiciel rasowego rocka, trochę w stylu Jimiego Hendrixa, a trochę pod Red Hot Chilli Peppers. Ostre riffy, długie solówki, melodyjne wokale, sześciominutowe piosenki… Muzycy występowali w Jarocinie, na OFF Festivalu, Open’erze, wpadli nawet zagrać przed T.Love na 50. urodzinach Muńka Staszczyka. MM świetnie się zapowiadali, nagrali trzy płyty, ale od wydania „Rear Window” przed ośmiu laty robiło się wokół tria coraz ciszej. Jeśli rock and roll nie umarł – jak twierdzą apologeci tego gatunku – to najwyraźniej jest w głębokim letargu, czego przykładem „uśpienie” takich kapel jak MM.
Po co Dawidowi Goliat
– Konstelacje, RoseMerry, Inclusion, Dispelled Reality, Batna, Signal Lost, Ziembul, Erii, Blue Wave Band, Jarosław Skrzypikrzesło – wylicza na szybko Michał Bąkiewicz, redaktor naczelny Antyradia, kiedy pytam, które z rockowych młodych kapel rodzimego chowu poleciłby słuchaczom. Szef rockowego radia ma okazję jeździć po Polsce – bywa na przeglądach i festiwalach nie tylko jako obserwator, lecz także w roli jurora, więc ma dobre rozeznanie na rynku. No właśnie, chodzi o rynek. To on dyktuje, co jest dobre i kto jest potrzebny, a kto nie. – Zdecydowanie jest w kim wybierać, nowych zespołów jest bardzo dużo. Problem, o ile można to tak nazwać, polega na ilości muzyki na rynku. Wchodząc do dowolnego serwisu streamingowego, słuchacz znajduje masę nowych piosenek, dziennie podobno trafia ich tam nawet 100 tys. Stąd dużo ciekawych dźwięków ginie w zalewie przeciętności – uważa Bąkiewicz.
Do Antyradia też zgłasza się mnóstwo rockowych kapel. Redaktorzy muszą dokonywać selekcji, kogo wpuścić z piosenką na antenę. Od tego zależy, kto dostanie szansę pokazania się szerszej publiczności, komu przybędzie fanów. Rozgłośnia prowadzi audycje poświęcone promocji młodych zespołów – „Top Turbo” czy „Makakofonia”. Jest więc gdzie wystartować. – Pomagamy im choćby poprzez Antyfest Antyradia, coroczny konkurs, w którym mogą wystartować zespoły będące na początku swojej drogi artystycznej, niemające jeszcze kontraktu. A zwycięzca dostaje od nas bardzo dużą promocję radiową – mówi Bąkiewicz.
Nie należy więc narzekać, że stacje komercyjne nie są przychylne polskiej muzyce rockowej – przynajmniej nie wszystkie. W mediach publicznych też znajduje się przestrzeń do prezentacji rocka. – Z perspektywy audycji, w której co tydzień gram młode rockowe zespoły, kryzysu nie widać. Po odsianiu tych z trudniejszym brzmieniem kilka byłoby gotowych na podbój rynku. Tylko że ten rynek zorientowany jest na coś innego. Nie przypadkiem Dawid Podsiadło przebił się z aranżacjami elektronicznymi, a nie ze swoją gitarową grupą Curly Heads. Jeśli z nią wróci, to będzie to znaczyło, że wahadło przesuwa się w drugą stronę – komentuje Bartek Koziczyński, dziennikarz „Teraz Rocka” i autor audycji „Rock Block” na antenie radiowej Czwórki.
Przypadek Podsiadły rzeczywiście jest ciekawy. Założył z kolegami z ogólniaka w rodzinnej Dąbrowie Górniczej zespół Curly Heads. Kapela grała na szkolnych imprezach, początkowo podpierając się piosenkami Coldplaya, ale szybko zaczęła pisać własne. Szkolne mury okazały się za ciasne i Dawid z kolegami biegali po miejscowych knajpach oraz pubach, prosząc właścicieli o możliwość zagrania koncertu u nich w lokalu. Determinacja się opłaciła – Curly Heads pokazali się w końcu na młodzieżowej scenie festiwalu w Jarocinie, supportowali w stołecznej Stodole brytyjski zespół Archive i w dowód uznania dostali od starszych kolegów… butelkę whisky. Gorzej wypadli przed kamerami programu „Mam talent!”. Telewizja zakochała się, ale nie w zespole, tylko w wokaliście, proponując Dawidowi awans do kolejnej rundy, jeśli zostawi kolegów z kapeli. Nie zostawił. Jeszcze nie wtedy. Doprowadził nawet do wydania przez Curly Heads debiutanckiego albumu w wytwórni Sony – „Ruby Dress Skinny Dog”, ale na tym zakończyła się wspólna droga szkolnych kumpli.
Podsiadło poszedł dalej. Jego gwiazda świeci na stadionowych koncertach, a o licealnej kapeli – grającej ostrego rocka z okolic The Strokes czy Queens Of The Stone Age – niewielu pamięta.
Zakwitli na Wiosnę
Dawid Karpiuk – frontman Dziwnej Wiosny – odkąd pamięta, chciał mieć zespół. – Zespół, a nie projekt singersongwriterski – podkreśla. – Bo wtedy, te pięć lat temu, singer-songwriterzy wyłazili spod każdego kamienia. A ja chciałem zobaczyć, co się stanie z moimi pomysłami, z moją grą na gitarze, z moim śpiewaniem, kiedy się skonfrontuję z innymi muzykami.
I tym sposobem zawiązała się kapela Superhuman Like Brando. Filarami formacji – poza Karpiukiem – zostali basista Wojciech Traczyk i perkusista Łukasz Moskal. Później nastąpiła zmiana szyldu na Dziwną Wiosnę, ale skład personalny na tym nie ucierpiał. W „Ostatniej nocy lata” Dawid śpiewa o końcu świata, szykując się do lotu gdzieś, nie wiadomo gdzie, i choć towarzyszy mu bliżej nieokreślona ona, piosenka o orbitowaniu ponad przewidywalnością może posłużyć za metaforę zespołu. Śpiewanie solo to właśnie taka przewidywalność, samemu trudno się czymkolwiek zaskoczyć, a kapela to „wspólna podróż” – jak ujmuje to Dawid. Scena staje się platformą, z której za moment oderwie się rakieta i cała załoga poleci w kierunku, jakiego żaden z pasażerów nie był w stanie zaplanować ani przewidzieć, wchodząc do środka.
– Inne nawyki, inne wrażliwości, kompletnie inne od moich pomysły na muzykę – Dawid wylicza przymioty grania z kolegami. Wspólne granie to wspólna nadzieja na różne rzeczy. Musisz opuścić swoje bezpieczne pole i zobaczyć, co się stanie, kiedy trzy różne muzyczne osobowości się ze sobą zderzą. Solista po to jest solistą, żeby na takie rzeczy się godzić lub na nie pozwalać. Zespół to jest wielka nauka o ludziach – mówi Karpiuk. Ale i jego kusi nagranie płyty tylko pod swoim nazwiskiem, bez pomocy kapeli. Więcej – już gromadzi materiał. I ma pierwszego singla – „Nie zrozumie nas”.
Frontmanów łatwo zrozumieć – potrzebują mieć publiczność na wyłączność, tylko dla siebie, ale lepiej się stopniowo oswajać z tą potrzebą i dojrzewać do niej, trwając w stadzie.
Demony, Darmozjady, Chuligani
Dziennikarze zmieniają redakcje, a muzycy zespoły. Dariusz Dusza też pracował w wielu kapelach (m.in. w Śmierci Klinicznej, Shakin Dudi, Darmozjadach, Chuliganach). Jedną z ostatnich – Redakcję – zamknął po 10 latach pisania tam tekstów, grania na gitarze, udzielania się na scenie. Przyplątała mu się kontuzja ręki, a później przyszedł COVID-19. Jakiś czas temu napisał do mnie, że ma nowy zespół. Rockandrollowy. Od teraz występuje pod szyldem Dariusz Dusza i Demony. Pytam, po co mu ten „przyrostek” w nazwie. Nie lepiej grać – jak większość – samemu?
– W moim przypadku to nie działa. Jak się nie jest omnibusem w muzyce, to człowiek siłą rzeczy staje się zależny od kolegów i koleżanek z zespołu. Wiele rzeczy potrafię zrobić sam. Napiszę tekst, naszkicuję riffy gitarowe, wymyślę linię basu, ale już wokalistą nie zostanę. Muszę mieć od tego ludzi – opowiada Dusza, którego w Demonach wyręcza przy mikrofonie Paulina Paleczna.
Demony wystartowały dwa lata temu, więc – choć lider w wieku weterana – kapela dopiero raczkuje na scenie. Ale band uzbierał już w repertuarze ok. 20 piosenek.
W latach 80. każdy koncert był uwerturą do spożywania wyskokowych napojów na hotelowej imprezie, wyrzucania telewizorów przez okno i wyskakiwania w ślad za nimi… Przynajmniej tak wydawało się ludziom z zewnątrz. Teraz w zespole się pracuje, choć kokosów z tej pracy nie ma.
– To jest przede wszystkim zabawa – protestuje Dusza. – Więcej w tym pasji niż biznesowego zacięcia. Kiedy zaczynałem przygodę z muzyką w Śmierci Klinicznej, byłem młody, wolny i dysponowałem nieograniczoną ilością czasu, więc włóczyłem się z punkami i całe to muzykowanie miało towarzyski charakter. Trudno oczekiwać od dorosłych ludzi, że będą żyć zespołem przez całą dobę.
Dlatego Demony nie organizują codziennych prób. Spotykają się przed koncertami, aby się przygotować do występu. Albo kiedy pracują nad nowymi piosenkami. – Nie trzeba nam więcej prób. Lepiej grać nie będziemy. Uczymy się na koncertach. Bo wtedy dochodzi adrenalina, a trzeba zachować czujność na scenie, grać dźwięki w ruchu – wylicza mój rozmówca. Pytam, czy skoro nie może grać solo, to nie kusi go chociaż jakiś duet, bo duety są dziś modniejsze niż zespoły. Przyznaje, że razem z Pauliną nagrywają „poboczne piosenki”– akustycznie, z ukulele. Ale priorytetem jest kapela.
„Sam się będę miksował”
Kapele mają dziś pod górkę. Dostrzegają to sami muzycy. Michał Pocheć zgadza się, że dziś rynek muzyczny bardziej pożąda bohaterów bez bagażu doświadczeń w postaci kumpli ze szkolnej lub podwórkowej ławki, z którymi zakładało się kapelę, grało koncerty, wysyłało dziewczynom ze sceny całusy i zalotne spojrzenia. Owszem potrzeba frontmanów, ale w innym znaczeniu niż dotychczas. Bo do niedawna było tak – ktoś wybijał się na tle zespołu i stawał po pewnym czasie osobnym bytem artystycznym. Czyli wokalista najpierw robił karierę w kapeli i z nią nagrywał płyty, a później szedł na swoje i pod kolejnymi albumami podpisywał się samodzielnie. Teraz artysta od początku musi się wyróżniać, grać na siebie, sobie liderować. A zespół to ogon, niepotrzebny balast. A czasami nawet obiekt kpin. Za co winą należy obarczyć… same kapele.
– Trochę jest tak, że idea zespołu rockowego została sto milionów razy sprzedana, opakowana w gówniany papierek i zmieniona w biesiadnego potwora. Różni udawani muzykanci udawali zespoły, ich managementy przebierały ich w niby rockowe mundury i już. I to jest chyba najpoważniejszy problem z zespołami: polska muzyka musi się wygrzebać z czasu, w którym rynek zapełniły podróbki, wymyślone zespoły. Stąd były te wszystkie wizerunki, wystylizowani kolesie i dziewczęta. Doszło do tego, że w którymś momencie sama idea zespołu rockowego stała się obciachowa – uważa Karpiuk.
– Technologia zredukowała zespoły do rozmiaru solisty. Bo tak tworzy się sprawniej, szybciej i taniej. A zespół to logistyczny znój: trzeba się zgrać, znaleźć czas na spotkanie, dojechać na próbę. To są koszty. Menedżer woli wylansować solistę i wynajmować mu akompaniament. Asystujących muzyków może zwolnić i zatrudnić nowych. Powiedzmy, że znany zespół inkasuje 30 tys. zł za koncert. Połowę bierze wokalista, lider, frontman, a pozostałe 15 tys. zł trójka lub czwórka chłopaków z zespołu dzieli między siebie i też ma z tego konkretny pieniądz. A muzyka towarzyszącego można wynająć na koncert już za ok. 1 tys. zł. Czysty zysk – mówi z ironią Dusza.
Rynek jak to rynek – wyczuł, że model „na solistę” się sprawdza i zaczął go kopiować bez końca. W sumie nic nowego. Przypomina się rozmowa Czesława Niemena z inżynierami dźwięku z prób do opolskiego festiwalu w 1967 r., żeby nie regulowali mu mikrofonu. „Sam się będę miksował” – wypowiedział pamiętne słowa wokalista, który z kimkolwiek grał – a robił to z Akwarelami, Grupą Niemen, Enigmatic, Aerolitem – zawsze świecił najjaśniej. Pewnie dlatego później obstawił się klawiaturami i już nie potrzebował towarzyszy na scenie. ©℗