Konserwatysta jest w gruncie rzeczy chętnym do narzekania... optymistą. Wygodnie siadłszy (co znaczy to słowo, można łatwo sprawdzić w słowniku, internetowym, rzecz jasna), pobiadoli trochę nad stanem wszystkiego i poziomem telewizyjnych kabaretów, by potem wrócić do życia, które uważa za normalne.

Ten homo sapiens przeciwny, by tradycyjne relacje między ludźmi zerwać i na zaoranym cmentarzu budować nowy, wspaniały świat, twierdzi wprawdzie, że „oni wszyscy powariowali”, niemniej w głębi duszy uważa ludzi za raczej racjonalnych i tylko czasowo emocjonalnie zaburzanych. Myśli sobie: „No, dobra, jakaś dawka głupich zmian jest po prostu nieunikniona, ale organizm społeczny zawsze na koniec wydala większość toksyn. Zresztą bywają i zmiany na dobre, prawda? A wariactwa... Cóż, towarzyszą naszemu gatunkowi od zawsze i na zawsze, ale większość z nich znienacka paruje”. Pamiętam rozmowę z pewną znaną przedstawicielką polskiej lewicy – ja, jak to ja, dawaj utyskiwać na „ustalanie zaimków”, inwazję toalet „bezpłciowych” i tym podobne trzęsienia ziemi, a ona, matka dzieciom, szepnęła mi do ucha: „A w moim pokoleniu byliśmy punkami i co z tego zostało?”.

OK, wiele z tego, co przeraża, jakoś wyginie, wiele zaś przyjmie formy na tyle złagodzone, że okażą się wartościowym elementem układanki pod nazwą „Świat, w którym wygodnie żyjemy”. Inne po prostu staną się częścią naszego życia, i tak też będzie dobrze. Nie wszystko będzie takie straszne, jak to konserwatysta maluje. W końcu bikini kiedyś było nie do pomyślenia, a od lat trwale wzbogaca nasze estetyczne i humanistyczne doznania od Juraty po szachownicę działek pracowniczych. Niestety, z optymistycznym przewidywaniem przyszłości jest tak, że albo się sprawdza, albo nie. XIX-wieczny socjalizm, oparty na poszukiwaniu sprawiedliwości i solidarności, wyhodował takie monstra, jak rewolucja w Rosji i swoje faszystowskie bękarty. Internet doprowadził nas wszystkich do tego, że polityków cechuje coraz częściej inteligencja sztuczna, zaś zamiast myślami wymieniamy się co najwyżej emocjami i mniej czy bardziej wykwintnymi inwektywami. Daj Bóg, że apoteoza zbiorowej nienawiści okaże się przejściowym epizodem, o którym ze zgrozą opowiadać sobie będą nasze dzieci, jak my opowiadamy o stalinowcach i hitlerowcach. A może jednak, cholera, zbiera się na burzę? ©℗