W Polsce nie do końca odnajdujemy się w tym, że zajmowanie się historią może być, owszem, rozrywką, ale i sposobem spędzania wolnego czasu.

Nasze życie już nigdy nie będzie takie samo – mówi Mary, matka nastoletniej jeszcze Erin, w której domu pojawiła się właśnie mikrofalówka. Jest maj 1998 r., za kilka dni cała rodzina Quinnów weźmie udział w referendum na temat przyjęcia porozumienia wielkopiątkowego, które zakończy trwający od kilkudziesięciu lat konflikt w Irlandii Północnej. Kiedy oglądamy ich, jak zakreślają „tak”, w tle leci „Dreams”, wielki hit irlandzkiej grupy The Cranberries. Tak kończy się ostatni sezon brytyjskiego serialu „Derry Girls”.
To błyskotliwy sitcom o pięciorgu nastolatkach – należący do paczki Brytyjczyk Jerry także jest „dziewczyną z Derry” (jak tłumaczy jedna z bohaterek, bycie dziewczyną z Derry to „stan umysłu”) – dorastających, kiedy na ulicach Belfastu, Omagh czy Derry wciąż trwa przemoc („Kłopoty” – jak eufemistycznie określał te wydarzenia Londyn). Gdy przed referendum do ich domów trafiają broszury z postanowieniami traktatu pokojowego, dzieciaki mają po 18 lat.
Oprócz tego, że scenariusz Lisy McGee jest zabawny, aktorzy doskonale obsadzeni, a ścieżka dźwiękowa zabiera nas w sentymentalną podróż do lat 90., twórcy serialu z imponującą sprawnością poruszają się po historii, czyniąc ją tłem dla perypetii z życia nastolatków. Opowiadając o konflikcie z perspektywy popadających w coraz to nowe tarapaty dzieciaków, w niebanalny sposób przypominają o tym, co się działo 25 lat temu. Pochłaniając kolejne odcinki, zastanawiałam się nie tylko nad tym, dlaczego odkryłam serial tak późno. Po raz kolejny zadałam sobie także pytanie, dlaczego my nie umiemy opowiadać w ten sposób o własnej historii. A pytanie to wraca przy okazji większości historycznych rocznic.
Był przecież serial „Dom” – innego ciężaru gatunkowego, ale podobnie nieheroiczny. Dlaczego dziś nie ma polskiego „Derry Girls”? Bo zatraciliśmy dystans do przeszłości. Dystans nie oznacza braku szacunku, z którym najwidoczniej jest utożsamiany: choć brytyjski serial to komedia – a właściwie nieustający ciąg gagów – nie sposób uznać, że trywializuje wojnę. Ani grama patosu oraz martyrologii, żadnej bogoojczyźnianej narracji, wyłącznie codzienne doświadczenie nastolatków – a i tak porusza.
W polskiej debacie na temat historii – w dużym uproszczeniu – wyróżnić można dwa stanowiska: postępowe (nawiązując do „postępowych intelektualistów”, krytycznej frazy Pawła Hertza) i prawicowe. Gdy część postępowców kwestionuje wspólnotowy sens doświadczenia historycznego, prawicowcy nie potrafią „sprzedać” przeszłości. Każda próba popularyzacji historii podjęta przez rządzącą ósmy rok prawicę kończy się katastrofą, jak podręcznik do HiT prof. Wojciecha Roszkowskiego czy ławeczki niepodległości. Wszystko, co robi, jest koturnowe, a przez to w niezamierzony sposób karykaturalne. Powstaje przy tym pytanie, po co ścigać się na patos z klasycznym amerykańskim kinem historycznym? Umówmy się: polskiego Ridleya Scotta, kręcącego właśnie „Napoleona”, nie będzie. I nie jest to kwestia wyłącznie budżetu, lecz także kodów kulturowych.
Fenomen filmu Sama Mendesa „1917” pozwala postawić tezę, że mijają w kinie czasy scen z frontu oraz pól bitewnych, bo dziś historię opowiada się inaczej. Chcąc więc chwytliwie pokazać nasze dzieje, także musimy szukać innych – niż batalistyczne – środków wyrazu. Tymczasem prawica zatrzymała się na etapie historii militarnej, co pokazał np. spór o wystawę stałą w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku, którą atakowała m.in. za położenie akcentu na doświadczenie cywilów. Czy do przemyśleń o tym, jak powinien zmienić się sposób, w jaki mówimy o historii, nie powinno zmuszać także to, co wydarzyło się po 24 lutego? Wojna w Ukrainie ma dla nas przede wszystkim twarz matek i dzieci – to ich gościmy w swoich domach, to ich mijamy na ulicy. Z doświadczeniem cywilnym dużo łatwiej się utożsamić, takim przecież dzielili się z nami dziadkowie, opowiadając o tym, co wydarzyło się podczas II wojny światowej.
Serial „Derry Girls” nie powstał jako narzędzie soft power. A jego głównym tematem nie jest krwawy konflikt katolików z protestantami, a sposób, w jaki doświadczają go nastolatki. I tu leży kolejna tajemnica jego sukcesu i źródło polskich niepowodzeń. Po pierwsze, w warunkach polaryzacji politycznej historia w przestrzeni publicznej przestaje być opowiadana, a staje się przekaźnikiem treści ideologicznych. A po drugie, mam wątpliwości, czy istnieje wspólny katalog wydarzeń, o których chcielibyśmy opowiedzieć. Trudno się nie zgodzić z Oleną Babakową, ukraińską historyczką, piszącą m.in. o stosunkach polsko-ukraińskich, która podczas debaty „Długi cień Rzeczpospolitej” zauważyła, że Polska nie przemyślała się na nowo i nie odpowiedziała sobie wciąż na pytanie, jaka jest jej współczesna, nowoczesna tożsamość.
Brytyjski serial przypomniał mi o czymś jeszcze – o tym, jak bardzo zazdroszczę Anglosasom ich umiejętności opowiadania historii w ogóle. Dlatego podzielę się kolejną refleksją. Na palcach jednej dłoni mogę policzyć, ile okazji do pisania – włączając w to pracę licencjacką i magisterską – miałam na studiach historycznych. A wyrazem największej krytyki pod moim adresem na jednym z seminariów było to, że piszę jak dziennikarka.
„Jedną z grup, które podjęły wyzwanie dziejopisarskie, są dziennikarze. Od nich historycy tradycyjnie chcieli się oddzielić. Powiedzenie o pracy historycznej «to trochę dziennikarskie» deprecjonuje ją. Pisanie w gazetach było zwyczajowo marnie widziane w środowisku. Mamy poczucie kompetencyjnej wyższości nad, z grubsza biorąc, wszystkimi tworzącymi o historii, choćby nawet odchylili się od kanonu wykonywania zawodu jedynie w formie wypowiedzi (…) Tymczasem dziennikarze stają się historykami. Coraz częściej interesują się historią, bowiem zmusza ich do tego publiczność (…) Co istotne, czytelnicy zauważają ich prace bardziej niż nasze” – pisze prof. Marcin Kula w tekście, do którego często wracam: „Reportaż historyczny jako rodzaj współczesnej historiografii”.
W 2011 r. w „Gazecie Wyborczej” prof. Sławomir M. Nowinowski pytał: „Dlaczego w odkłamywaniu i objaśnianiu meandrów najnowszych dziejów Polski dali się (historycy – red.) wyprzedzić dziennikarzom, a potem przedstawicielom innych dyscyplin naukowych, tracąc rozstrzygający głos w debatach o przeszłości?”. 20 lat później niewiele się zmieniło: w wywiadzie udzielonym serwisowi Dzieje.pl w 2021 r. dr Robert Spałek trafnie diagnozował: „Przynależne badaczom dystans, sceptycyzm i intelektualna uczciwość nie powinny prowadzić do uchylania się od formułowania komunikatów i prostych przekazów internetowych. O obrazie przeszłości bowiem dziś decyduje YouTube, Facebook i Twitter, gdzie historia nie służy poznaniu, lecz jest rozrywką. Ale potem okazuje się, że ludzie tę rozrywkę biorą za jedyną wartą zapamiętania prawdę o przeszłości. To jest pole gry, a nawet walki o umysły i postawy przyszłych pokoleń”. Doskonałe studium tego zjawiska opublikował w „Znaku” w październiku 2022 r. dr hab. Łukasz Fyderek, pochylając się w artykule „Awatary geopolityki” nad fenomenem youtubowych geopolityków influencerów, uprawiających „swobodną gawędę”, która budzi wiele merytorycznych wątpliwości, ale jest przystępniejsza dla odbiorcy niż opatrzona przypisami literatura akademicka czy wykład. Zawsze więc wygra walkę o jego uwagę, a przecież nie musi.
W Polsce nie do końca odnajdujemy się w tym, że zajmowanie się historią może być, owszem, rozrywką, ale i sposobem spędzania wolnego czasu. I nie dotyczy to tylko prawicy. Z niedowierzaniem oglądałam wykład Andrew Robertsa, autora biografii Winstona Churchilla „Walking with Destiny”: dźwięk odkładanych sztućców, stukot szkła, żarty. To tak można? Brytyjscy historycy Tom Holland i Dominic Sandbrook mają na Wyspach status supergwiazd, a ich pełen humoru, luzu i polotu podcast „The rest is History” robi furorę.
Cieszy rozwój kierunku, jakim jest historia publiczna, bo jej istotą jest refleksja o funkcjonowaniu historii w przestrzeni publicznej, która w dobie mediów społecznościowych gwałtownie się zmienia. Ogromnym przełomem okazały się dwie książki prof. Piotra M. Majewskiego – „Kiedy wybuchnie wojna? 1938. Studium kryzysu” znalazła się nawet w finale Literackiej Nagrody Nike. Nie każdego historyka może cechować podobny talent, ale problem tkwi przede wszystkim w podejściu: historii nie uwłacza dobre pisanie i opowiadanie jej z większą swobodą. Bo od dawna nie stanowi już własności historyków i jest dla ludzi, a to uniwersalna zasada, która towarzyszyć winna zarówno tworzeniu serialu, jak i pisaniu książki, które muszą konkurować dziś z przynoszącymi historii dużo więcej szkód tanimi gawędziarzami. ©℗