Akcja afirmatywna zapewne będzie kolejną po prawie do aborcji wielką zdobyczą amerykańskiego powojennego liberalizmu, którą konserwatywna większość Sądu Najwyższego wyrzuci do kosza.
George Stewart ukończył biologię na Uniwersytecie Teksańskim z doskonałymi ocenami i uzyskał świetny wynik z egzaminów kwalifikacyjnych na medycynę. Na swoim koncie ma też wolontariaty w organizacjach pomocowych i praktyki w szpitalach oraz laboratoriach. Mimo solidnego CV żadna z sześciu stanowych uczelni lekarskich, do których dwa lata z rzędu składał papiery, nie przyjęła go w poczet studentów.
Nabrał podejrzeń, że problemem nie są jego predyspozycje zawodowe, lecz zasady selekcjonowania kandydatów. Podczas poszukiwań przyczyny porażki, zwrócił się do szkół o szczegółowe dane na temat rekrutacji – i odkrył, że 450 szczęśliwców przyjętych na studia miało od niego gorsze stopnie. Wielu z nich to byli czarni, Latynosi i kobiety. Utwierdziło to tylko Stewarta w przekonaniu, że jako biały mężczyzna padł ofiarą systemu dyskryminacji i odwróconego rasizmu. Bo jak nazwać sytuację, w której przy ocenie kandydata kryteria merytoryczne liczą się mniej niż rasa i płeć? Nie był zresztą osamotniony w swoim odrzuceniu. Podobny los spotkał niektórych Azjatów, którzy najlepiej wypadają na egzaminach spośród wszystkich grup rasowych i etnicznych. Stewart nie zamierzał pokornie znosić doznanej niesprawiedliwości i godzić się na przekreślenie swoich planów życiowych. Tydzień temu złożył pozew zbiorowy w sądzie federalnym w imieniu wszystkich, którzy czują się skrzywdzeni przez uczelnie medyczne w Teksasie z powodu przyznawania mniejszościom preferencji w procesie rekrutacji. „Praktyka ta, popularnie określana mianem «akcji afirmatywnej», powoduje, że kandydaci ze słabszymi kwalifikacjami dostają się na studia kosztem tych lepszych” – dowodzi.
Pozostało
96%
treści
Reklama