Akcja afirmatywna zapewne będzie kolejną po prawie do aborcji wielką zdobyczą amerykańskiego powojennego liberalizmu, którą konserwatywna większość Sądu Najwyższego wyrzuci do kosza.

George Stewart ukończył biologię na Uniwersytecie Teksańskim z doskonałymi ocenami i uzyskał świetny wynik z egzaminów kwalifikacyjnych na medycynę. Na swoim koncie ma też wolontariaty w organizacjach pomocowych i praktyki w szpitalach oraz laboratoriach. Mimo solidnego CV żadna z sześciu stanowych uczelni lekarskich, do których dwa lata z rzędu składał papiery, nie przyjęła go w poczet studentów.
Nabrał podejrzeń, że problemem nie są jego predyspozycje zawodowe, lecz zasady selekcjonowania kandydatów. Podczas poszukiwań przyczyny porażki, zwrócił się do szkół o szczegółowe dane na temat rekrutacji – i odkrył, że 450 szczęśliwców przyjętych na studia miało od niego gorsze stopnie. Wielu z nich to byli czarni, Latynosi i kobiety. Utwierdziło to tylko Stewarta w przekonaniu, że jako biały mężczyzna padł ofiarą systemu dyskryminacji i odwróconego rasizmu. Bo jak nazwać sytuację, w której przy ocenie kandydata kryteria merytoryczne liczą się mniej niż rasa i płeć? Nie był zresztą osamotniony w swoim odrzuceniu. Podobny los spotkał niektórych Azjatów, którzy najlepiej wypadają na egzaminach spośród wszystkich grup rasowych i etnicznych. Stewart nie zamierzał pokornie znosić doznanej niesprawiedliwości i godzić się na przekreślenie swoich planów życiowych. Tydzień temu złożył pozew zbiorowy w sądzie federalnym w imieniu wszystkich, którzy czują się skrzywdzeni przez uczelnie medyczne w Teksasie z powodu przyznawania mniejszościom preferencji w procesie rekrutacji. „Praktyka ta, popularnie określana mianem «akcji afirmatywnej», powoduje, że kandydaci ze słabszymi kwalifikacjami dostają się na studia kosztem tych lepszych” – dowodzi.
George Stewart nie jest konserwatywnym wcieleniem Erin Brockovich, lecz protegowanym fundacji America First Legal, założonej przez jednego z doradców eksprezydenta Donalda Trumpa. Fundacja chwali się, że jej misją jest torpedowanie przejawów „kultu równości” oraz „ideologii woke” w sferze publicznej i prywatnej. Organizacja zwalcza nie tylko akcję afirmatywną w edukacji i na rynku pracy – podważa też w sądach federalne programy wspierania mniejszościowych przedsiębiorców i rolników oraz zasypuje szkoły pozwami za „demoralizację” dzieci (np. poprzez wprowadzanie koedukacyjnych łazienek i udostępnianie w bibliotece książek o osobach LGBT+). Krytycy fundacji zauważają, że to działalność napędzana przez typowe skrajnie prawicowe fobie, podsycająca resentymenty rasowe, tryskająca mizoginią i podszyta lękiem genderowym.
Strategię procesową Stewarta projektuje Jonathan Mitchell, były prokurator generalny Teksasu i pomysłodawca kontrowersyjnej ustawy antyaborcyjnej, która pozwala każdemu pozywać lekarzy i inne osoby podejrzewane o pomaganie kobietom w przerwaniu ciąży.
Ale wbrew pozorom konserwatystom, wspierającym oraz finansującym sądową batalię niedoszłego lekarza, wcale nie chodzi o wygraną. Nie jest to potencjalnie precedensowa sprawa, która rozsadzi prawne fundamenty akcji afirmatywnej, bo podobne skargi – głównie białych mężczyzn obwiniających mniejszości za swoje niepowodzenia – zalewają sądy od lat.
To raczej PR-owska przygrywka do wyroku Sądu Najwyższego, jaki prawdopodobnie zapadnie w czerwcu. Rozstrzygnie on, czy uwzględnianie rasy kandydata w rekrutacji na studia lub do pracy narusza konstytucyjną gwarancję równości wobec prawa oraz zakaz dyskryminacji ujęty w ustawie o prawach obywatelskich z 1964 r. I nikt nie ma dziś wątpliwości, że akcja afirmatywna będzie kolejną po prawie do aborcji wielką zdobyczą powojennego liberalizmu, którą nowa konserwatywna większość SN wyrzuci do kosza.

Futboliści i dziedzice fortun

Wyrok SN będzie zwieńczeniem procesu, jaki rozpoczął się w 2014 r., gdy walcząca z rasowymi preferencjami organizacja Students for Fair Admissions pozwała Uniwersytet Harvarda. W procesie reprezentowała grupę młodych Amerykanów azjatyckiego pochodzenia, którzy mimo świetnych ocen i wyników egzaminów (SAT) przepadli w gęstym sicie rekrutacyjnym.
Na Harvardzie, podobnie jak na innych elitarnych, prywatnych uczelniach uważanych za trampolinę do zawodowego i finansowego sukcesu, proces ten jest mozolny i niezwykle skomplikowany: liczą się nie tylko wyniki testów i świadectwa, lecz także rekomendacje nauczycieli, osobiste eseje, zaliczone wolontariaty i praktyki. Dodatkowo rekruterzy oceniają osobowość aplikantów, premiując tych, którzy przejawiają zdolności przywódcze, są lubiani, życzliwi i odważni. Większość prestiżowych szkół – w tym akademii wojskowych czy katolickich uniwersytetów – bierze pod uwagę również rasę, ale jak podkreślają ich władze, to tylko jeden z czynników mogących wpłynąć na decyzję, czy ktoś znajdzie się w gronie wybrańców.
Niezależnie istnieją też przyspieszone ścieżki przyjęć dostępne dla nielicznych. Specjalne przepustki mogą otrzymać sportowcy, bliscy krewni absolwentów (legacy students) oraz protegowani ważnych sponsorów i prominentnych osobowości. Według szacunków ekonomisty Petera Arcidiacono, do którejś z tych grup należało w ostatnich latach średnio 43 proc. białych studentów (trzy razy więcej niż w przypadku mniejszości). Zwykle jedna trzecia nowego narybku Harvarda kontynuowała rodzinne tradycje (często ich rodzice byli jednocześnie lojalnymi darczyńcami uczelni).
Po przeanalizowaniu danych 160 tys. kandydatów Arcidiacono wykazał też, że choć amerykańscy Azjaci przebijali wszystkie grupy pod względem osiągnięć naukowych, to w oczach komisji rekrutacyjnych częściej niż innym brakowało im pożądanych cech osobowości: sprawiali wrażenie najmniej sympatycznych, życzliwych i pewnych siebie, co ciągnęło ogólną ocenę w dół. Autorzy pozwu przekonują, że to nic innego jak karanie za rasę: uczelnia zaniża odsetek studentów o korzeniach azjatyckich, by przyjąć więcej czarnych i latynoskich aplikantów, którzy nie mogli się pochwalić równie imponującymi stopniami i wynikami z testów. Sugerują też, że gdyby indeksy przyznawano wyłącznie na podstawie obiektywnych mierników wiedzy, prawdopodobnie studiowałoby tam dwa razy więcej Azjatów (stanowią 28 proc. ostatniego przyjętego rocznika, 40,6 proc. to biali, 15 proc. – czarni, 12,6 proc. – Latynosi).
Zdaniem Students for Fair Admissions takie traktowanie przywołuje na myśl anty semickie praktyki, które Harvard oraz inne protestanckie uniwersytety stosowały w latach 20. i 30. XX w. Na początku stulecia dziekani, zaniepokojeni, że na kampusach szybko przybywa żydowskich studentów, szukali sposobu, by ich zmarginalizować bez wprowadzania systemu kwot, który kolidowałyby z wrażliwością niektórych profesorów i absolwentów. Przyjęte rozwiązanie było bardziej subtelne, lecz równie skuteczne: dodano nowe, bardziej subiektywne kryteria, pod kątem których przyglądano się aplikantom. Zaczęto kłaść większy nacisk na to, czy są mężni i dzielni, czy mają ogładę, żyłkę rywalizacji i umiejętności przywódcze. Słowem kluczem stał się „charakter”, eufemistyczne określenie, w którym zawierały się etos i styl życia angielskiego gentelmana. Zdaniem pełnomocników azjatyckich studentów ocena z osobowości wystawiana dzisiaj kandydatom do elitarnych szkół to nowa, zmodyfikowana odsłona praktyki sprzed 100 lat.

Czym jest „różnorodność”

Oskarżenia o dyskryminację nie padały jedynie pod adresem uniwersytetów i college’ów, które prześwietlają „charakter” potencjalnych studentów. Kilka lat temu Students for Fair Admissions wytoczyła sprawę władzom Uniwersytetu Karoliny Północnej, najstarszej uczelni publicznej w USA. Tam jako pokrzywdzeni występują głównie biali studenci, ale zarzuty brzmią podobnie: na świadomej rasowo polityce rekrutacyjnej korzystają przede wszystkim kandydaci czarni i latynoscy, którzy nie mieliby szans na indeks, gdyby brano pod uwagę tylko wyniki testów i stopnie.
Władze Uniwersytetu Harvarda i Uniwersytetu Karoliny Północnej wygrywały jednak w sądach – te były zgodne, że ich akcja afirmatywna nie przekracza cienkiej granicy dyskryminacji. Wyznaczył ją w 1978 r. SN, orzekając, że o ile wprowadzanie rasowych kwot jest konstytucyjnie niedopuszczalne, o tyle rasa kandydatów na studia może być brana pod uwagę, by zapewnić różnorodność uczelnianej społeczności. Przy czym nie może to być czynnik jedyny i rozstrzygający (sprawa Regents of the University of California v. Bakke). Decyzja ta była wynikiem kompromisu w składzie sędziowskim między konserwatywną większością a liberalną mniejszością, co wówczas należało do rzadkości.
Gdy w 2021 r. sprawy akcji afirmatywnej znowu dotarły do Sądu Najwyższego, była to całkiem inna instytucja: orzeczenia stające w poprzek podziałów politycznych wydawały się już niewyobrażalne, a konserwatywni sędziowie, którzy w nim dominują, w niczym nie przypominali umiarkowanych, nastawionych na znalezienie konsensusu poprzedników. Podczas głównej rozprawy w październiku zeszłego roku nie ukrywali zresztą sceptycznego stosunku do akcji afirmatywnej. – Spotkałem się z terminem „różnorodność” wiele razy, ale nie mam pojęcia, co on znaczy. Wydaje się, że dla każdego znaczy co innego – stwierdził sędzia Clarence Thomas.
Pełnomocników uczelni maglowano zwłaszcza o to, czy szkoły kiedykolwiek osiągną taką różnorodność, że akcja afirmatywna przestanie być potrzebna. Kiedy o mniejszościach przestanie się mówić, że są „niedoreprezentowane”? I jaki punkt końcowy jest akceptowalny? Pytania te nawiązywały do sugestii sędzi Sandry Day O’Connor, która w uzasadnieniu orzeczenia z 2003 r. powiedziała, że „za 25 lat nie będzie już konieczności stosowania rasowych preferencji”. W 2022 r. prawnicy odpowiedzieli, że nie da się wskazać takiej daty.
Konserwatywni sędziowie zastanawiali się też, czy – jak dowodzą rzecznicy likwidacji akcji afirmatywnej – o różnorodność w edukacji można zadbać bez stosowania preferencji rasowych, za pomocą neutralnych środków – np. oferując więcej stypendiów uczniom z biednych rodzin czy anulując przywileje dla dzieci darczyńców uczelni.
Przedstawiciele uniwersytetów ostrzegali, że to nierealistyczne oczekiwanie: według szacunków Harvarda, gdyby polityka rekrutacyjna była ślepa na rasę, liczba afroamerykańskich studentów spadłaby o prawie jedną trzecią. – Jeśli jesteś czarnym nastolatkiem, istnieje większe prawdopodobieństwo, że chodzisz do niedofinansowanej szkoły, uczą cię słabiej wykwalifikowani nauczyciele, a twój potencjał akademicki jest oceniany jako mniej obiecujący – dodała sędzia Sonia Sotomayor.
Dowodów na to, że zakaz akcji afirmatywnej zmniejsza różnorodność studenckiej populacji, dostarczają stany, które ustanowiły go na swoich uczelniach. Uniwersytet Kalifornijski, gdzie wszedł on w życie w 1998 r., równolegle zmienił reguły rekrutacyjnej gry tak, by zachęcić do aplikowania uczniów z mniejszości etnicznych. Zaczęto m.in. bliżej współpracować z liceami w czarnych i latynoskich dzielnicach i zniesiono wymóg przedstawiania wyników testów – pod wpływem krytyki, że najlepiej wypadają na nich dzieci, których rodziców stać na korepetycje i kursy przygotowujące. Efekty były jednak mizerne. Gruntownie przeanalizował je ekonomista Zachary Bleemer i doszedł do wniosku, że jeśli kampusy mają być tak różnorodne jak Ameryka, to żadna polityka nie zastąpi akcji afirmatywnej.
W pierwszych latach obowiązywania zakazu na Uniwersytecie w Berkeley, najbardziej prestiżowej części kalifornijskiego kampusu, wyraźnie ubyło czarnych i Latynosów nie tylko na pierwszym roku studiów, lecz także wśród aplikujących. Choć część spadków udało się nadrobić, i tak luka demograficzna jest ogromna: latynoskie korzenie ma 55 proc. uczniów w publicznych liceach, ale na Berkeley dostaje się średnio 19 proc. z nich.
Podobne konsekwencje miała likwidacja akcji afirmatywnej na Uniwersytecie Michigan w 2006 r., której również towarzyszyły eksperymenty z neutralnymi rasowo zachętami. W ciągu 15 lat odsetek czarnych studentów obniżył się tam z 7 proc. do 4 proc. Spośród dziewięciu stanów, gdzie przyznawanie specjalnych preferencji w rekrutacji jest nielegalne, zadowolone są jedynie te najbardziej homogeniczne – jak Oklahoma, gdzie prawie trzy czwarte mieszkańców to biali (dla porównania w Kalifornii stanowią 35 proc. populacji).

Klasa zamiast rasy

Studia nad korzyściami z różnorodności urosły w ostatnich latach do rangi odrębnej dyscypliny. Zajmują się nimi nie tylko przedstawiciele nauk społecznych, lecz także rozmaite think tanki, firmy konsultingowe czy agencje HR. Powstają nawet poświęcone im instytuty. Z naukowych badań nad różnorodnymi środowiskami edukacyjnymi płyną jednak zgodne wnioski: w takich warunkach grupy podejmują lepsze decyzje, studenci są bardziej zaangażowani i pomysłowi, stają się bardziej tolerancyjni i nastawieni na współpracę, a także bardziej aktywni jako obywatele.
Konserwatyści często podchodzą do takich badań z zuchwałą pobłażliwością, widząc w nich jedynie odprysk progresywnego projektu inżynierii społecznej, którego ostatecznym celem jest zniewolenie jednostek. Wielu kwestionuje to, czy różnorodność jest ideałem, do którego w ogóle należy dążyć. A jeśli nawet dostrzegają jej wartość, to sprzeciwiają się promowaniu jej za pomocą ingerencji rządowych.
Elizabeth Prelogar, prawniczka reprezentująca przed SN Biały Dom, odpowiedziała im podczas rozprawy, że wojsko i inne instytucje państwa powinny odzwierciedlać pluralizm tożsamości, doświadczeń i perspektyw w amerykańskich społeczeństwie: – Kiedy uczniowie różnych ras i z różnych warstw społecznych spotykają się w college’u i wspólnie się uczą, stają się lepszymi kolegami, lepszymi obywatelami i lepszymi liderami.
Opinię popierającą utrzymanie akcji afirmatywnej złożyła m.in. grupa emerytowanych generałów i admirałów. Uzasadniając, dlaczego brak kobiet i mniejszości na najwyższych szczeblach sił zbrojnych uderza w interesy kraju, podali przykład napięć i przemocy między białym korpusem oficerskim a czarnymi i latynoskimi szeregowcami podczas wojny w Wietnamie. Głos zabrało też 68 wielkich korporacji w USA, zatrudniających na świecie ponad 4 mln osób, w tym Apple, General Electric, Google, Procter & Gamble i Starbucks. Amerykański biznes – podkreślają – w dużej mierze zależy od uniwersytetów jako kuźni „różnorodnych liderów wyposażonych w kompetencje, które pozwalają im świetnie odnaleźć się na globalnym rynku”.
Ale nie każdy, kto uznaje różnorodność za wartość, którą państwo powinno wspierać, jest zdania, że akcję afirmatywną trzeba kontynuować – a na pewno nie w takiej formie jak obecnie. Niektórzy eksperci przekonują, że w rozdziale luksusowych dóbr, jakimi są indeksy prestiżowych uczelni, należy przypisać większą wagę kryterium klasy, czyli wspierać szanse dzieci z gorzej sytuowanych rodzin, niezależnie od tego, czy ich przodkowie byli niewolnikami, czy przypłynęli w 1620 r. do Ameryki na żaglowcu „Mayflower”.
Badacz edukacji Richard Kahlenberg podkreśla, że o ile Harvard i inne prestiżowe instytucje stały się całkiem zróżnicowane rasowo i etnicznie, o tyle wciąż służą głównie zamożnym – i zamiast napędzać mobilność społeczną, tylko petryfikują istniejące nierówności. I nie jest to jedynie rezultat specjalnych przepustek dla nastolatków kontynuujących rodowe tradycje i dziedziców fortun. „Brudnym sekretem szkolnictwa wyższego w USA jest to, że rasowe preferencje dla czarnych, Latynosów i rdzennych Amerykanów stanowią przykrywkę dla systemu, z którego korzyści czerpią głównie bogaci” – pisał Kahlenberg na łamach „The Atlantic”. Z jego analiz wynika, że siedmiu na dziesięciu mniejszościowych studentów Harvarda pochodzi z majętnych rodzin (w skali kraju jest niemal odwrotnie). Badacz przekonuje, że kampusy staną się bardziej egalitarne dopiero wtedy, gdy znikną wszystkie formy przywilejów, a władze uczelniane zapewnią hojne programy dla uczniów z niezamożnych domów.
Rzecz w tym, że prestiżowym uniwersytetom i college’om nie zależy na zmianie status quo. Odmawiają np. zwiększenia liczby przyjmowanych studentów, z obawy przed utratą aury ekskluzywności, co mogłoby zrazić darczyńców, snobistycznie troszczących się o to, by ich pieniądze były kojarzone wyłącznie z markami dla wyjątkowych. Tymczasem liczba aplikujących z roku na rok rośnie. ©℗