Może polska gospodarka nie pogrąży się w recesji, ale słabsze instytucje i niska wiarygodność gospodarcza świadczą o tym, że po uszy tkwimy w kryzysie rozwoju.

Carmen Reinhart i Kenneth Rogoff, profesorowie ekonomii z Uniwersytetu Harvarda, w wyśmienitej książce „This Time is Different. Eight Centuries of Financial Folly” („Tym razem jest inaczej. Osiem wieków finansowego szaleństwa”) z 2009 r. udowodnili, że fundamentalne przesłanki poważnych problemów gospodarczych są takie same od lat. Zmieniają się tylko okoliczności. Reinhart i Rogoff przeanalizowali 250 kryzysów, wykazując, że poprzedza je zazwyczaj zbyt szybko rosnące zadłużenie oraz pycha polityków, którzy lekceważą niepokojące sygnały.
Gdybyśmy dzisiaj mierzyli prawdopodobieństwo wybuchu kryzysu skalą długu, to powinniśmy już wpaść w gigantyczne kłopoty. W ciągu ostatnich 25 lat zadłużenie sektora publicznego i prywatnego w skali świata podwoiło się i obecnie przekracza 350 proc. Dlatego ekonomista Nouriel Roubini twierdzi, że „nadchodzi kryzys, jakiego świat nie widział”, a decydenci nie są w stanie nic z tym zrobić. Jednak mimo narastania długu do przesilenia nie dochodzi. Może więc do niego nie dojdzie? Różne są rozwijane na ten temat teorie, częściowo poparte badaniami empirycznymi. Dług może być wszak „zły” i „dobry”. „Zły” zwiększa tylko konsumpcję, „dobry” napędza inwestycje i buduje potencjał. Pojawia się przy okazji argument, że inwestycje w niepotrzebne „białe słonie” też są złe. Oczywiście, jeśli dług jest „dobry”, to można z niego wybrnąć, choć to nie rozwiąże wszystkich problemów. Istnieją jednak różne okoliczności łagodzące, np. specyficzna polityka pieniężna w Japonii czy represja finansowa (polityka rządowa mająca na celu obniżenie kosztu obsługi długu, np. utrzymywanie stóp procentowych na niskim poziomie czy limity wysokości oprocentowania depozytów – red.) w Chinach. Dlatego w Japonii dług publiczny może przekraczać 350 proc. PKB, podczas gdy Rumunia kilkanaście lat temu miała problemy z zobowiązaniami na poziomie 30 proc. PKB.

Kryzysowa triada

Mało kto stawia tak odważną tezę jak Roubini, ale warto przypomnieć, że to jeden z niewielu ekspertów, którzy przewidzieli kryzys finansowy z 2008 r. Ekonomiści powinni dziś analizować również to, czego nie widać na powierzchni. Zwłaszcza oceniać ryzyko utraty płynności finansowej – zarówno w przypadku sektora publicznego, jak i sektora prywatnego. Wszak przesłanki kryzysu nawarstwiają się latami, a potem wystarczy impuls, który spowoduje efekt domina. Sekwencję kumulowania zagrożeń najlepiej ujmuje amerykański ekonomista Frederic Mishkin. Jego zdaniem każdy kryzys można wyjaśnić za pomocą triady składającej się z następujących faz: asymetria informacji (faza pierwsza), negatywna selekcja (faza druga) i pokusa nadużycia (faza trzecia).
Przyjmując tę teorię, warto się zastanowić, czy w przyszłym roku możliwy jest wybuch poważnego kryzysu w Polsce. Moim zdaniem takie prawdopodobieństwo jest znikome – głównie dlatego, że zmniejszy się skala szoków zewnętrznych. Owszem, możliwe są kolejne wstrząsy podażowe, ale już mniejsze niż te w 2021 r. Mam na myśli choćby zaburzenia związane z dostępnością surowców energetycznych. Zwiększy się natomiast skala problemów popytowych wynikających z osłabienia globalnej koniunktury, nasilającej się rywalizacji i protekcjonizmu w światowym handlu. Polska gospodarka raczej nie pogrąży się w recesji. Ze standardowego modelu makro wynika jednak, że grozi nam mocne spowolnienie gospodarcze, a także stagflacyjny dryf, który może potrwać kilka lat. W przyszłym roku wzrost PKB obniży się z obecnych 4,5 proc. do 0,5 proc. W dół pójdą zarówno inwestycje, jak i konsumpcja. Bezrobocie zrośnie, choć nieznacznie – w granicach 0,5 pkt proc. Dynamika wzrostu wynagrodzeń zejdzie za to poniżej 10 proc., co przy wysokiej średniorocznej inflacji na poziomie ok. 14 proc. będzie oznaczało dalszy spadek realnych dochodów. Nie czeka nas więc zapaść w finansach publicznych. Owszem, może nastąpić nawet podwojenie deficytu – z 3,5 proc. do 7 proc. PKB – ale nie przekroczymy konstytucyjnego limitu zadłużenia.

Rozwój regresywny

Czy możemy więc spać spokojnie? Prognozy makro są ważnym punktem odniesienia, ale żeby ocenić to, czy grożą nam czarne scenariusze, trzeba przyjrzeć się źródłom zagrożeń. I uważnie obserwować to, co robi rząd. A tu już tak kolorowo nie jest. Od siedmiu lat mamy do czynienia z modelem rozwoju regresywnego, który nie wzmacnia instytucji, lecz wręcz je osłabia oraz narusza zasady dobrego rządzenia. Te zasady to: poszanowanie praworządności, przejrzystości, efektywności, odpowiedzialności oraz poszukiwanie społecznego konsensusu wokół rozwoju inkluzywnego.
Zmiany ustrojowe, których dokonała Zjednoczona Prawica, miały służyć wzmocnieniu władzy, a nie instytucji. Doszło do nadmiernej centralizacji, wypaczającej procesy alokacji. Przykładem tego jest rozdział pieniędzy na inwestycje lokalne dokonywany z klucza politycznego. Ograniczono też przejrzystość finansów publicznych. Zanim wierzyciele polskiego rządu nabędą kolejne obligacje skarbowe, zastanawiają się, czy nie ukrywa on jakichś wydatków w funduszach pozabudżetowych. A także, czy NBP w ukryciu nie monetyzuje długu publicznego. Na tym tle widać, że skutkiem ubocznym modelu rozwoju regresywnego są słabsze instytucje i niska wiarygodność gospodarcza, co wpływa na wzrost kosztów obsługi długu publicznego i zmniejsza przestrzeń fiskalną.
Dziś kluczowe zagrożenia wewnętrzne obecne są w dwóch obszarach: w systemie bankowym i systemie finansów publicznych. Nadchodzi bardzo trudny rok dla banków, ponieważ nastąpi znaczące pogorszenie jakości portfela kredytowego związane z szybkim przyrostem unieważnionych przez sądy umów frankowych. Do tego należy dodać tlące się ryzyko prawne dotyczące stosowania wskaźnika WIBOR w umowach kredytowych ze złotówkowiczami. Kumulacja tych zagrożeń stwarza poważne ryzyko dla stabilności systemu finansowego, które nie jest obecnie ujmowane w modelach prognostycznych. Banki nie są lubiane, więc mimo dużego udziału państwa w tym sektorze nie ma co liczyć na żadną interwencję regulacyjną.
Demontaż reguł fiskalnych może też zachęcić do nadmiernej rozrzutności w roku wyborczym. Co stwarza ryzyko, że inwestorzy stracą cierpliwość. Pamiętamy, jak zareagowały rynki po ogłoszeniu minibudżetu przez brytyjską premier Liz Truss. Dlatego rząd rozpoczął akcję szukania oszczędności i zabiega o pozyskanie pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy. Jak jednak uwierzyć w szczerość tych wysiłków, skoro lekką ręką zwiększa się budżet służącej celom partyjnym telewizji publicznej aż o 700 mln zł? A w roku wyborczym może zabraknąć hamulców, które były do tej pory. Skoro wszyscy wiedzą, jak działa mechanizm równoległego budżetu, to pieniądze łatwo się znajdą.
Nie grozi nam utrata płynności, lecz kontynuacja modelu „gospodarki 500+” (w kontrze do Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju, która miała stawiać na inwestycje i innowacje). Nie poprawi się przejrzystość finansów ani alokacja środków, za to zwiększą się pokusy nadużyć. Trudno dziś dywagować na temat spadku PKB, skoro modele go nie prognozują, ale przecież po uszy tkwimy już w kryzysie rozwoju. To marnowanie szans, które długo będzie się odbijało na polskiej gospodarce. W przyszłym roku nie wrócimy do równowagi, a zatem nie możemy powiedzieć, że lądowanie będzie miękkie albo twarde. Lądowania w ogóle nie będzie, pozostaniemy w dryfie uporczywej stagflacji. Może nie czeka nas recesja, ale z pewnością władza zafundowała nam model regresywny, który cofa nas i nasze instytucje do przeszłości. Czy to naprawdę kryzys, jakiego nie znamy? ©℗
Autor jest ekonomistą, wykładowcą akademickim, przewodniczącym Rady Gospodarczej Polski 2050. W przeszłości pełnił funkcje ministra finansów, wiceministra spraw gospodarczych oraz ambasadora RP przy OECD