Ten świat beztroski, który sfilmowałem między 2018 a 2020 r., w zasadzie już nie istnieje. Teraz już bym tego filmu nie zrobił, bo wszyscy moi bohaterowie mówiliby o wojnie. Z Pawłem Łozińskim rozmawia Magdalena Rigamonti

U pana pod balkonem ludzie mówią o sobie. U mnie z balkonu wyskoczył chłopak i się zabił.
Przykro mi. Ja mieszkam na pierwszym piętrze. U mnie nikt nie skacze.
Po co pan ten film zrobił?
Bo nie miałem pomysłu na inny.
Takie promocyjnie tłumaczenie.
Ale prawdziwe. To samo mówię w filmie swoim bohaterom. Cieszy mnie teraz ten rwetes wokół filmu. Chociaż bardzo pilnowałem, żeby nie było go w czasie realizacji. Pojawiały się pomysły, żeby uruchomić social media, żeby nagonić mi ludzi. Nie chciałem. Chciałem ciszy. Chciałem być człowiekiem nikt - niepoważnym, stojącym na balkonie z kamerą i mikrofonem na ponad czterometrowej tyczce. Większość nie kojarzyła przecież, że jestem reżyserem, że robię filmy. Na szczęście, bo na tym polega robienie dokumentu. Dla większości byłem po prostu sąsiadem. Dziwakiem trochę. Naiwny jak dziewica stałem na balkonie i czekałem na przechodniów, machałem do nich, zaczepiałem. Przez cztery pory roku stałem.
Nie wiem, gdzie jest sedno tego filmu.
Po co to, na co - jak mówi pani Zosia, nasza dozorczyni.
Właśnie.
Żebyśmy się mogli w sobie przejrzeć, zobaczyć, jacy jesteśmy. Ciągle przecież świadomie lub mniej szukamy odpowiedzi na podstawowe pytania.
W rodzaju: dokąd biegniemy?
Tak, i po co? I czym jest życie, jaki jest jego sens, istota. Z lewej strony kadru na prawą albo odwrotnie, dokąd oni idą, z czym idą. Byłem tego ciekawy. Więc zaczepiałem, żeby pogadać. Wspólnym mianownikiem wszystkich moich filmów jest rozmowa. Albo ja gadam z ludźmi, albo ludzie między sobą gadają, na psychoterapii albo w czasie podawania onkologicznej chemii. W końcu najciekawsze w życiu jest gadanie. Milczenie jest nie dla mnie.
Ludzie wstydu nie mają?
Ludzie chcą mówić o sobie. Potrzebują być wysłuchani.
Panu chcą mówić.
Jak się dobrze słucha, to mówią. Jak się długo stoi na balkonie, ma się wysługę tego stania, to ludzie zaczynają się orientować, że jemu naprawdę zależy, że po coś to jest.
Po co?
Żeby się poczuć mniej samotnie, podzielić się bólem albo radością. To ludzkie. Czasem najtrudniej nam gadać w rodzinie, a obcemu to jak w pociągu - powie się i zaraz się wysiada.
Pan wszystko nagrywał i zrobił film z tych opowieści, zwierzeń.
Kamera była dodatkiem do spotkań człowiek reżyser - człowiek bohater. Kiedy zaczynaliśmy rozmawiać, wiele osób zapominało o tym, że ona jest. To nie były wywiady, tylko rozmowy.
Można się tak usprawiedliwiać. Część ludzi mówi o bardzo intymnych sprawach.
I o to chodziło. O głębokie, szczere rozmowy. Nie miałem żadnego zestawu pytań, to nie były wywiady.
Ja też nie mam zestawu pytań.
Ale to nie był przytyk do pani. Stałem miesiącami na swoim balkonie na warszawskiej Saskiej Kępie i czekałem, rozmawiałem. Chce pani wiedzieć, jak to jest tak stać?
Wyobrażam sobie, że to może uzależniać.
Bardzo. Teraz widzę, że byłem tak ciekawy ludzkich żyć, że trochę o swoim zapomniałem. Tak mnie to wciągnęło. Lubię proste historie. Jedna kamera, 4,5-metrowa tyczka, tak żeby mikrofon sięgał z balkonu do chodnika na wysokość człowieka. Chodziło o to, że ja sobie stoję, a świat do mnie przychodzi, podpływają do mnie różne wspaniałe okazy ludzkie, a ja wędkuję mikrofonem i kamerą. Niesamowite jest to, że można człowieka zaczepić z balkonu na ulicy i on w trzy minuty opowiada swoje życie. Gdyby to tak nie działało, to żadnego filmu dokumentalnego bym nie zrobił. Kiedy się słucha uczciwie i patrzy w oczy, to... Reżyseria w filmie dokumentalnym to też opowieść o uwodzeniu.
To uczciwe?
Pyta pani, czy uwodzenie jest nieuczciwe? Przecież to jest mój warsztat pracy. Chodzi o to, żeby się szybko wzajemnie polubić. Jakby pani była dla mnie niemiła, to nic bym pani nie powiedział, niczego by pani ode mnie nie wyciągnęła. Gdybym stał na tym balkonie, zaczepiał kogoś, wyciągał kartkę i mówił: „Mam do pani trzy pytania, pierwsze pytanie brzmi... I proszę słuchać uważnie, bo ja dwa razy nie będę powtarzał. Proszę spojrzeć, włączam kamerę, zaczynamy: Jaki jest sens pani życia? Słyszała mnie pani dobrze? Proszę o odpowiedź”. Jeśli tak oficjalnie bym rozmawiał, to filmu bym nie zrobił.
W filmie słychać to pana uwodzenie.
Pani Jadwiga podejrzewała, że ja uwodzę wszystkie panie. Ale to była nieprawda, bo panów też.
Pani Jadwiga to starsza pani, która mówi, jak strasznie jest po śmierci męża.
Wspaniała, barwna postać. Nie chciała przyjść na premierę, może uznała, że nie za dobrze wygląda. Szkoda, bo bym ją na rękach zaniósł na scenę.
Pan z tymi swoimi bohaterami żyje.
Wiem, co się z nimi dzieje, co u nich słychać, jak się miewają. Pod mój balkon przychodzili też ludzie, którzy chcieli być uwodzeni.
Przez pana - reżysera?
Przez tego, który stał na tym balkonie. Nie wiem, w jakiej roli mnie widzieli. Czasem gadaliśmy godzinami. Bardzo dziwna robota. To jest zawód, który wciąga, wsysa.
W tym filmie jest pan psychologiem.
Zadaniem psychologa jest pomóc pacjentowi, a ja chcę przede wszystkim zrobić film. Jak się uda pomóc, no to pięknie. Pani mówiła o swojej nieśmiałości, o wstydzie, a ja myślę, że gdyby pani stanęła pod tym moim balkonem, to bym panią otworzył.
W życiu.
Ja też na początku byłem nieśmiały. Trudno tak zaczepić obcego. Nie bardzo wiedziałem, jak to zrobić. Czy mam do ludzi krzyczeć: „Halo, tu jestem, porozmawiajcie ze mną”, napraszać się.
Ale potem już się wie, że film będzie.
Od początku przeczuwałem. Ale wszystko zależało od bohaterów powracających, pierwszoplanowych, tych w głównych rolach. Stąd te dwa i pół roku kręcenia, musiałem wystać ich powroty. Miałem obawy, że może jest zbyt statyczne, że widz nie wytrzyma. W filmie kamera w zasadzie się nie rusza, to ludzie wchodzą w mój kadr. „Wejdź w mój kadr” to był zresztą podtytuł filmu.
Czasami się rusza, patrzy na drugą stronę ulicy.
Ze dwa razy może. Bałem się rygoru stylistycznego. Bo co z tego, że jest czysty styl, jeśli nie ma dobrych komponentów, czyli emocjonalnych opowieści.
Pod pana balkon podszedł człowiek, który powiedział, że po 40 latach wspólnego życia umarł jego partner. Udawali, że są kuzynami.
Pierwszy raz powiedział publicznie o tym, że jest gejem. Przed kamerą dokonał coming outu. Czułem jego ulgę, po rozmowie ze mną był w lepszej formie niż przed.
Może pan ten film zrobił właśnie dla ulgi? W końcu ci ludzie mogli powiedzieć różne rzeczy o swoim życiu, być szczerymi.
Też. Choć trochę się bałem o tego pana. Bałem się konsekwencji tej szczerości, reakcji jego sąsiadów.
Jemu się wierzy, jemu się współczuje w tej scenie.
Najważniejsze jest dla mnie, żeby człowieka nie wykpić, żeby potem, w czasie projekcji filmu, nie było rechotu na sali.
Prawie nie ma w pana filmie polityki.
Unikam. Miało być uniwersalnie o ludziach, a nie tylko o Polakach. Ale parę razy nie mogłem się powstrzymać. I kiedy rząd wyklucza gejów i lesbijki, to ja ich właśnie do filmu włączam. Jak nacjonaliści przechodzą pod moim balkonem, to ich pytam, co myślą o świecie. Niech wypowiedzą swoje brednie o Polsce, Unii i świecie.
Widzieli pana film?
Nie wiem.
Nie zależało panu na tym, żeby sprawdzić?
A po co?
Myślałam, że mimo wszystko ma pan miłosny stosunek do swoich bohaterów.
Do nacjonalistów akurat mniej. Do pani Zosi, naszej dozorczyni, mam stosunek miłosny, do nieśmiałej Agnieszki, do mojej żony, która jest w tym filmie. A co do polityki, to w trakcie mojego balkonowania w Polsce trzykrotnie odbyły się wybory. Kiedy zamordowano prezydenta Pawła Adamowicza, też byłem na balkonie i chciałem sprawdzić, czy ludzie są tak wstrząśnięci jak ja.
Rozumiem, że robiąc film, ma pan oczekiwania wobec społeczeństwa, wobec swoich bohaterów.
Nie, nie szukałem w nich zaangażowania politycznego czy społecznego. Szukałem intymnych, prywatnych historii. A kto jakie ma poglądy polityczne, czy głosował, czy nie, lubi Żydów czy nie, miało dla mnie niewielkie znaczenie.
Samo wychodziło.
Jak już wyszło i było ciekawe, to znalazło się w filmie. Miałem takiego jednego strasznego homofoba, notabene miał na imię Janusz. Przedstawiał mi całą pseudonaukową teorię biologiczno-genetyczną, której nawet nie będę tu przytaczał, bo wstyd po prostu. Wszystko miał poukładane, przemyślane. Ale pilnowałem się zasady, że nie dyskutuję z moimi bohaterami, co najwyżej dopytuję. Uznałem, że to, co mówi, jest tak głupie i okrutne, że szkoda dawać mu głos w filmie. Nawet się wystraszyłem, że kogoś to może przekonać. Tyle jest bredni teraz w internecie, a on był cały stamtąd. Polityki niby w filmie nie ma, ale ona sama się do niego wepchnęła. Bo dziś wpuścić politykę do filmu to pokazać geja.
Wpuścić politykę to też wpuścić listonosza, który opowiada o niewielkich zarobkach.
To już bardziej social. Albo panią emerytkę, która czeka siedem lat na operację zaćmy. Zresztą tamta pani nie doczekała operacji, już nie żyje, więc luz, zwolniło się miejsce.
Tu, na Saskiej Kępie, jest redakcja tygodnika „Sieci”, jest Radio Wnet Krzysztofa Skowrońskiego.
Z tymi panami akurat nie bardzo mi po drodze. Ale jeśli chcieliby o sobie po ludzku coś do kamery powiedzieć, to czemu nie. Byłem tam dla wszystkich. Zrobiłem film o tym, co ktoś zje na śniadanie, jak trudno jest wychowywać dzieci, jak niemiło jest się rozwodzić, jak ciężko jest czekać w kolejce do lekarza. Niby drobne, małe rzeczy, ale z nich się właśnie składa życie. Myślę, że teraz, w czasie inwazji Rosji na Ukrainę, już bym tego filmu nie zrobił, bo wszyscy moi bohaterowie mówiliby o wojnie. Wszystko się bardzo zmieniło przez dwa ostatnie kataklizmy: wojnę i pandemię. Ten świat beztroski, który sfilmowałem między 2018 a 2020 r., w zasadzie już nie istnieje, już go nie ma.
Pan ma plany na kolejne filmy, a pana bohaterowie zostali z tymi zwierzeniami, coming outami, opowieściami o życiu. Tu, na Saskiej Kępie w Warszawie, wszyscy pana znają. Wykorzystuje pan ludzi.
Pani to prowokatorka. Mam bardzo dobre relacje z ludźmi po filmie. Codziennie długie rozmowy, gratulacje. Jestem im wdzięczny. Dwa tysiące ludzi przeszło pod moim balkonem. Ponad 80 osób jest w filmie. Wszyscy powierzyli mi swoje historie i w pewnym sensie dzięki swojej szczerości zostali od czegoś uwolnieni. Na przykład Agnieszka, bardzo nieśmiała dziewczyna. Namówiłem ją, żeby wystąpiła. Przestała się bać naszych spotkań, dzwoni do mnie co jakiś czas, opowiada, co słychać. Więc film może zrobić też coś dobrego bohaterom, reżyser nie jest tylko pazernym łowcą cudzych żyć. 22 lata temu mieliśmy robić z moim ojcem Marcelem Łozińskim film „Kinematograf”. Miał polegać na tym, że stawiamy budki z kamerami i każdy może do nich wejść i opowiedzieć swoją historię. Chodziło o to, żeby człowiek przyszedł do kamery, a nie kamera do człowieka, i powiedział, że lubi schabowe, że właśnie się zakochał albo że w dupie ma politykę i obecną władzę. Wtedy to się nie udało, a teraz, kiedy każdy ma kamerę w telefonie, jest już za późno. Poza tym tamten film mógłby nie wyjść, bo okazuje się, że musi być jednak człowiek po drugiej stronie kamery, choćby taki na balkonie.
„Wszystko może się przytrafić” autorstwa pana ojca Marcela Łozińskiego, o małym chłopcu, który przysiada się w parku do staruszków i z nimi rozmawia, to jakby prequel pana „Filmu balkonowego”.
I moim zdaniem najpiękniejszy film mojego ojca. Niektórzy nawet podejrzewają, że ten chłopiec to ja. A to mój o 24 lata młodszy brat Tomek. I kiedy stałem na tym moim balkonie, myślałem sobie, że zachowuję się jak on: zadaję ludziom „dziecinne”, proste pytania. Takie z „Gadających głów” Kieślowskiego - kim jesteś, co byś chciał? Tylko nie mam 6 lat, a o 50 więcej. Ojciec nie gadał z ludźmi osobiście, miał swojego wysłannika, w tamtym przypadku Tomka. Wystawiał swoje medium. A ja się wystawiłem osobiście. Przy „Wszystko może się przytrafić” byłem asystentem ojca, przy każdej scenie siedziałem przy ławce, podrzucałem Tomaszkowi pytania, kiedy on już nie mógł albo nie chciał.
Przecież był malutki. Czy on w ogóle chciał?
Na początku bardzo. Sam pomysł filmu wziął się z tego, że tak właśnie zagadywał ludzi. Ale po paru dniach zdjęć stracił zapał. Mówił: tato, ja już nie chcę się bawić w przepytywanki. Trzeba było prośbą, obietnicą, że rower dostanie. Ojciec mu tłumaczył, że to jest praca, że trzeba to zrobić i już.
W filmie rozmawia tylko ze starymi ludźmi.
Ale były też sceny z młodymi.
Nie nadawały się?
Nie bardzo.
Nie mieli nic do powiedzenia?
Nie mieli. U mnie też całkiem młodych niewiele.
Ale są.
Ale o wiele mniej ich jest niż tych, którzy nażyli już całe życie. Młodzi mają jeszcze trochę przed sobą, żeby mieli o czym opowiadać. Rozmawiałem z jedną dziewczyną, która ma na koncie narkomański epizod. To było poruszające.
Nażyła się?
Nażyła. Ale ostatecznie nie ma jej w filmie. Nagrałem chłopaka, który niedawno stracił mamę. Też nie było dla niego miejsca. Wjechał w kadr na deskorolce. Pytam, co słychać, a on, że mama mu umarła kilka dni temu. I że ciasto sobie kupił na pocieszenie. I jeszcze powiedział, że życie nie jest zawsze kolorowe. Był w szoku.
Małżeństwa z 15-letnim stażem nie wyciął pan z filmu.
Małżeństwo przechodzi pod moim oknem, zatrzymuje się, rozmawiamy i po chwili się okazuje, że ci ludzie się rozstają, bo mąż nie dotrzymał przysięgi małżeńskiej. I jedno z nich mówi: „15 lat w pizdu”. Lubię tę scenę, bo ona się zaczyna komediowo, a kończy dramatycznie. A wszystko trwa tylko 40 sekund.
W którym momencie pan zrozumiał, że chce zrobić film dramatyczny?
Ja zawsze chcę zrobić film dramatyczny.
Rozsławił pan swój balkon, rozsławił pan ulicę Walecznych na Saskiej Kępie.
Właśnie. Teraz podchodzą ludzie pod mój balkon, stają, rozglądają się.
Wołają pana?
A żeby pani wiedziała, wołają. Wyglądam przez ten balkon i słyszę: „Wiarę w ludzi mi pan przywrócił. Z żoną oglądaliśmy i tak nam się podobało, że obiecałem jej, że odnajdę ten balkon. No i jesteśmy”. Różni ludzie przychodzą, niektórzy wchodzą na podwórko. Sąsiedzi pytają: A państwo do kogo? A oni, że chcą zobaczyć, jak podwórko z tego filmu wygląda.
Przecież podwórka w filmie nie ma.
Właśnie, jest tylko kawałek chodnika, a oni i tak chcą zobaczyć. A to jest najbanalniejsze w świecie podwórko. To się chyba nazywa magia filmu? Powoli zaczynam dawać znać, że ten mój balkon jest już cywilnym, prywatnym balkonem, a już nie służbowym, filmowym. Ostatnio miałem takie spotkanie: pani Zosia, dozorczyni, która jest jedną z głównych bohaterek filmu, pan Andrzej listonosz. Stoją na ulicy Obrońców. Ja przejeżdżam samochodem, okna otwarte i słyszę, jak pani Zosia mówi, pokazując na mnie: „To przez niego to wszystko, to wszystko przez niego”. Wysiadam, a pan Andrzej mówi: „Ja tu przez ciebie, Paweł, nie mam spokoju, ja nie mogę pracować”.
Autografy?
Autografy, selfiacze. Mówię mu, żeby się cieszył z pięciu minut sławy. Bo to zaraz minie.
A ja spotkałam pana bohatera, który mieszkał w samochodzie pod pana balkonem.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Jacek Waszkiewicz
Piotra? Właściciel pięknego głosu. Działa na kobiety.
Ile razy mieszkał w samochodzie?
Siedem albo osiem. Już ma nową żonę. Był na dwóch projekcjach „Filmu balkonowego”. Pani Zosia opowiadała mi o swoich spotkaniach z wielbicielami. Mówi, że któregoś dnia idzie ulicą Obrońców, tam, gdzie Osiecka siedzi, gdzie jej pomnik...
Róg Francuskiej i Obrońców.
Tak. Idzie, ktoś na nią trąbi, prosi, by się zatrzymała, wysiada z auta, biegnie do niej, tłumaczy, że z dziewczyną oglądał film i nie może uwierzyć, że to ona, i czy może selfie dla niej zrobić. Potem dwie dziewczynki podchodzą do pani Zosi po autograf. Nasza pani Zosia przyszła na premierę filmu, która była w Pałacu Kultury i Nauki. I okazało się, że to jest jej pierwsza w życiu wizyta w tym miejscu. Kawał życia tu mieszka, ale nie miała czasu. Potem mówi do mnie: „A daj pan spokój, koleżanki się ze mnie śmieją, że obok Osieckiej będę miała swój pomniczek i że będą mi wrzosy jesienią przynosić”.
Co pan robi, jak się pan tak nasłucha tych ludzkich historii?
O, żona też zadaje mi to pytanie. I czy śpię dobrze. Melduję, że znakomicie. Najgorzej śpię, jak nie mam roboty. Wysłuchać człowieka to przywilej.
Wysłuchać i zostawić to okrucieństwo.
Skąd. Poza tym ciągle tu jestem, możemy pogadać, ale już całkiem prywatnie. I to się nadal dzieje.