Wiele badań wskazuje na to, że w Polsce ponad 20 proc. osób ma PTSD. To skutek nienazwanych, nieuznanych, nieprzepracowanych traum w dużym stopniu związanych z historią. Z Mają Lis-Turlejską rozmawia Magdalena Rigamonti.

Wojna wzmacnia?
Nie! Jakim cudem ma wzmacniać?
Co cię nie zabije, to cię wzmocni - zna to pani, wszyscy znamy.
Wojenne przeżycia nie hartują. Nie potwierdzają tego żadne badania.
Powiedzenia są mądrością narodu.
Może jedynie coś racjonalizują. Polska doświadczyła w czasie II wojny światowej ogromnej traumy i trzeba patrzeć na tę wojnę, i na wojnę w ogóle, nie tylko jak na bitwę o Westerplatte, nad Bzurą czy Powstanie Warszawskie, lecz także na losy ludzi. Również, a może przede wszystkim na losy ludności cywilnej, która doświadczała i bombardowań, i głodu, i mordów, i gwałtu, i śmierci ojca lub matki, i braku pokarmu… W czasie II wojny światowej zginęło prawie 17 proc. obywateli Polski, w tym ok. 3 mln etnicznych Polaków zostało zamordowanych. Każdy z tych zamordowanych miał matkę, ojca, siostrę, brata, a więc należy założyć, że dla nich ta śmierć była traumą. Do tego miliony ludzi straciły domy, miliony przesiedlono. Jeśli więc patrzeć na ogrom cierpienia ludzi, to ono miało i ma wielkie zasięgi.
Holokaust, zagłada Żydów - to jest oś cierpienia w czasie II wojny światowej.
Obserwuję i badania, i literaturę, która powstała w związku z Holokaustem, i równocześnie widzę, że trauma wojenna Polaków w zasadzie nikogo nie obchodzi. Poza tym jest tak, że jeśli ludzie w Polsce ciągle czytają, słuchają, oglądają, że tylko Holokaust, tylko Żydzi ucierpieli w czasie wojny, może to być źródłem dużej frustracji. Ta frustracja powstaje również z tego powodu, że traumy nie zostały wypowiedziane, nazwane. Może to, co powiem, wyda się kontrowersyjne, ale uważam, że ogromne poparcie w 2015 r. dla partii Prawo i Sprawiedliwość było i nadal jest silnie związane z PTSD - z potraumatycznym stresem, z niezałatwioną sprawą cierpień wyniesionych z II wojny światowej. Żeby jednak się tym zająć, analizować, trzeba by zacząć nazywać, badać. Nieuznana trauma jest źródłem wielkiego cierpienia. Emocji związanych z lękiem, poczuciem bezsilności, także gniewem. Partie populistyczne odwołują się do tych emocji i oferują prosty obraz świata z podziałem na naszych - dobrych, i innych - złych.
Polska została odbudowana po II wojnie światowej, wielu ludzi w tej odbudowie znalazło sens.
Oczywiście. I jest bardzo wiele świadectw odporności i siły ducha po wojnie, do dzisiaj. Odbudowano Warszawę, odbudowano kraj, potem Wałęsa, Solidarność, no i ostatnie 30 lat demokracji. Do tej pory mam gdzieś wycinek z tygodnika „Polityka”, w którym ukazał się artykuł, chyba z okazji 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej, dotyczący dzieci wojny. Tam było napisane, że dzieci wojny były dzielne, hop do przodu, to one budowały socjalizm, do tego długowieczne, zahartowane. Nic o tym, co pod spodem, co w ich domach, w ich rodzinach. A trzeba jasno powiedzieć, że społeczeństwo choruje, jeśli to wszystko nie jest wyjaśnione, jeśli nie ma wiedzy, że można sobie pomóc, działać. Bez mówienia o wojnie, bez załatwienia tamtych spraw nie można mówić o historii. I nie chodzi o to, żeby się przytłaczać, umartwiać, usiąść i płakać, tylko o to, żeby tę traumę opisać i nazwać, bo to naprawdę nigdy nie zostało zrobione.
Może również z tego powodu, że nie mamy do tego języka. Nie wiemy, jak o tym mówić.
Oczywiście. Do niedawna nie zdawano sobie sprawy z konsekwencji tego, co się określa jako stres traumatyczny. Ale to się zmieniło, od kiedy powstał nowy sposób klasyfikowania i diagnozowania zaburzeń psychicznych i wprowadzono zespół stresu pourazowego (PTSD) jako nową jednostkę chorobową. To spowodowało ogromny rozwój badań i wiedzy na ten temat. Jednak w Polsce brakuje świadomości, że już można o tym mówić, że można pisać, analizować, że na świecie badania w tym zakresie przecież są, i to od dawna. W ciągu ostatnich 40 lat wiedza o traumie, w tym także o wojnie, rozrosła się w krajach zachodnich do gigantycznych rozmiarów. Gdy pani wpisze w wyszukiwarkę hasło „war trauma”, to wyskakują tysiące badań, publikacji i świadectw. A my w Polsce funkcjonujemy tak, jakbyśmy tego nie zauważyli. Jeśli już wyjdzie książka, która ma w tytule czy podtytule „war trauma” albo „combat injury”, tłumaczy się to jako stres bojowy… Mogę nawet zaryzykować stwierdzenie, że w Polsce nie ma traumy, jest tylko stres bojowy. Mam wrażenie, że ta wiedza o traumie u nas nie chce być obecna. Jakby wycięto spory kawałek wiedzy o świecie, który funkcjonuje na Zachodzie. Jakby u nas nikt nie chciał słyszeć o PTSD, o tym, jak trauma wpływa na nasze życie.
Trauma to wyświechtane słowo.
Raczej źle używane, nadużywane. Pojęcie traumy w odniesieniu do psychiki zostało użyte po raz pierwszy w artykule opublikowanym w 1895 r. przez Sigmunda Freuda i Josepha Breuera. Jednak przez kolejne dekady nie brano pod uwagę skutków stresu związanego z takimi zjawiskami, jak: wojna, klęski żywiołowe lub przemoc. Jest taka książka - „Strach ucieleśniony. Mózg, umysł i ciało w terapii traumy” Bessela van der Kolka, amerykańskiego psychiatry holenderskiego pochodzenia. To autorytet naukowy, jeśli chodzi o traumę. Zaczynał pracę w latach 70. w szpitalu w Bostonie. Opisuje pacjenta, weterana wojny w Wietnamie, znanego architekta, męża i ojca. Otóż ten człowiek miał takie napady gniewu, że się wyprowadzał z domu, bo się bał, że zrobi komuś krzywdę. Wtedy nie było żadnej wiedzy o PTSD, o tym, że bycie na wojnie może mieć takie konsekwencje. Inny pacjent van der Kolka na sam dźwięk samolotu padał na ziemię, szukał schronienia, wydawało mu się, że to, co przeżył podczas wojny - atak helikoptera, podczas którego zginęli jego koledzy - dzieje się w danej chwili. Takie zachowanie w tamtych czasach było traktowane jako objaw schizofrenii. Dopiero w 1980 r. Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne zdecydowało o wprowadzeniu w ramach DSM-III (oficjalnego podręcznika klasyfikacji i diagnozy zaburzeń psychicznych) nowej jednostki chorobowej: post-traumatic stress disorder (PTSD). Do tego zaczęto opracowywać narzędzia pomiaru poszczególnych zaburzeń opisanych w podręczniku, a potem w jego kolejnych wersjach - wywiady ustrukturalizowane oraz kwestionariusze. Dalsze lata badań, w których posługiwano się już tego rodzaju narzędziami (z wykazaniem ich rzetelności i trafności), przynosiły zmiany dotyczące samego DSM. Bardziej „dojrzałą” wersją okazało się opublikowane w 1994 r. wydanie IV tego podręcznika. Za tym wszystkim poszły ogromne pieniądze. Profesor Martin Seligman, światowej sławy psycholog, podczas wykładu na TED mówi o 30 mld dol. wydanych w latach 1995-2005 przez amerykański Narodowy Instytut Zdrowia Psychicznego (NIMH) m.in. na opracowanie skutecznych metod leczenia 16 zaburzeń psychicznych. W 2021 r. NIMH na projekty badawcze przeznaczył 1 mld 274 mln dol. Do tego inna amerykańska instytucja, Narodowy Instytut Nadużywania Substancji Psychoaktywnych (NIDA), w 2021 r. dysponowała jeszcze wyższą kwotą ponad 1,4 mld dol.
Rozumiem, że nie ma nawet jak tego odnieść do Polski.
W Polsce badania nad zaburzeniami psychicznymi i ich leczenie wciąż wydają się sprawą marginalną i nie kojarzą się niestety z wydatkowaniem poważnych funduszy. W różnych miejscach, ośrodkach, szpitalach coś się zaczyna dziać, jednak pacjentami są głównie żołnierze, którzy byli na wojnach w Iraku i Afganistanie. A przecież traumatyzacja polskiego społeczeństwa nie zaczęła się na wojnie w Iraku, tylko ciągnie się od pańszczyzny, poprzez przegrane powstania, I i II wojnę światową, aż do kompletnego braku uznania tego, że trauma w ogóle istnieje. Jakbyśmy udawali, że nic nas nie dotknęło. Jakbyśmy wypierali, że ludzie mają uczucia. I to nie chodzi tylko o traumę wojenną. Przecież 75 proc. Polaków miało wśród swoich przodków chłopów pańszczyźnianych. A pańszczyzna to było niewolnictwo. Niewolnictwo przemilczane, wyparte, zapomniane. Michelle Obama, kiedy przeniosła się wraz z rodziną do Białego Domu, zaczęła mówić swoim córkom, ale też przypominać wszystkim mieszkankom i mieszkańcom, obywatelkom i obywatelom Ameryki, o tym, że siedzibę prezydenta Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie zbudowali niewolnicy.
Magdalena Rigamonti, „Niewygodni mówią prawdę o wojnie”, Wielka Litera, Warszawa 2022 / nieznane
U nas powstały książki na temat pańszczyzny.
Jednak temat nie przedostał się do szerokiego obiegu, politycy o tym nie mówią, niewiele jest o tym w szkołach. Zresztą podobnie jak o I wojnie światowej.
W czasie I wojny światowej w armii brytyjskiej rozstrzeliwano żołnierzy, którzy mieli objawy PTSD i np. dezerterowali.
Ale w Anglii mówi się o tym, to nie jest temat tabu. Zbudowano pomnik poświęcony tym żołnierzom. A w Polsce, w świadomości historycznej, w świadomości ludzkich losów w zasadzie nie ma I wojny. Przecież w 100. rocznicę zakończenia tej wojny prezydenci, premierzy, przywódcy spotykali się, by czcić pamięć ofiar tamtej wojny, i zdaje się, że polskiego prezydenta wśród nich nie było.
My czciliśmy stulecie odzyskania niepodległości.
Jedno nie wyklucza drugiego. Jednak w polskiej szkole nie przywiązuje się wagi do tego, że Polacy brali udział w I wojnie światowej tak samo jak Francuzi, Niemcy czy Brytyjczycy. W dodatku Polacy walczyli często przeciwko sobie, we wrogich armiach. To się działo, to byli pradziadkowie czy prapradziadkowie nas wszystkich obecnie żyjących. Na Zachodzie są pomniki, uroczystości, u nas nie. Zapomniano o tym, nikt o tym nie wie. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak się stało.
W latach 1914-1918 nie było Polski. Może to jest powód.
Była, bo ludzie byli, Polacy byli! Według mnie historia czy polityka historyczna bez ludzi, bez ich losów do niczego nie prowadzi. Dotyczy tylko państw, bitew, traktatów. Niestety tak się jej uczy w szkołach, tak o niej mówią politycy, tak często jest prezentowana w mediach. I to jest wygodne. Kiedy się zapomina o ludziach, to tak, jakby problemu nie było. Są mapy, granice, daty, liczby zabitych i rannych. Powtórzę jeszcze raz, że na świecie w ramach dziedziny nauki określanej jako psychotraumatologia powstał język, powstały sposoby leczenia i sposoby opisywania wojennych traum, a my jeszcze nie zdążyliśmy się zorientować, że powstała nowa psychologia, że jest kolejne powojenne pokolenie, które potrzebuje pomocy.
Może dlatego, że było nas za dużo.
Kogo „nas”?
Ludzi, którzy przeżyli wojnę, którzy przeżyli traumę.
Mówi pani praktycznie o wszystkich Polakach.
My nie mówimy, że ktoś nam coś złego zrobił w czasie II wojny światowej, bo przecież inni cierpieli bardziej, a poza tym takie mówienie może być odebrane jako niepoprawne politycznie.
Myślę, że jesteśmy specyficznym społeczeństwem. Poza tym kolejne etapy historii powojennej cechuje to, że ci, którzy doświadczają cierpienia, są atakowani z różnych powodów. AK-owcy w czasach stalinowskich, Żydzi w 1968 r., opozycja w latach 70., ludzie Solidarności w latach 80. Teraz osoby LGBT i transpłciowe… Polityka przysłania traumę. To polska specyfika. A ludzie w traumie mają potrzebę, żeby ktoś ich utulił i zrozumiał. Ci, którzy byli atakowani za swój udział w wojnie, nie mogli mówić głośno ani o swoich doświadczeniach wojennych, ani o tym, co im robiono po 1945 r. Obowiązywała zmowa milczenia. Jednak zmowa milczenia dotknęła też inne grupy, nie tylko w Polsce. Na początku lat 60. Niemcy przyznali odszkodowania Żydom, którzy przeżyli Holokaust. Aby jednak dostać takie odszkodowanie, trzeba było przedstawić zaświadczenie od lekarza, że ma się jakiś uszczerbek na zdrowiu wskutek pobytu w obozie, w getcie, w ukryciu. Proszono też tych Żydów, którzy przeżyli wojnę, o opowiedzenie swojego życia. I wielu pytanych przez psychoanalityków mówiło sporo o dzieciństwie, potem o znaczących doświadczeniach z okresu dorastania, o matce, ojcu. I zwykle dwa zdania o latach wojny, a potem trochę o tym, co było dalej. To właśnie wtedy powstał termin „conspiracy of silence”, czyli zmowa milczenia.
Psychiatrzy nie pytali, a pacjenci nie mówili?
Wówczas w Ameryce niemal wszyscy poważni psychiatrzy byli psychoanalitykami. Ten boom miał swój początek jeszcze w 1909 r., kiedy to Sigmund Freud pojechał z wykładami do Stanów Zjednoczonych. Stopniowo psychoanaliza zyskiwała popularność także w mediach, kulturze. Przed II wojną światową wielu europejskich psychoanalityków pochodzenia żydowskiego znalazło się w Ameryce. To wszystko miało wpływ na świadomość społeczną docenienia znaczenia zdrowia psychicznego, problemów psychicznych i po prostu zwrócenia uwagi na psychikę. Amerykanie też jako pierwsi zaczęli badania psychologiczne kandydatów do wojska. A potem, już w latach 70., zaczęli pomagać tym, którzy w wyniku działań wojennych doznawali uszczerbku na psychice. W Polsce coś takiego nawet nikomu się nie śniło. Ba, na początku PRL psychoanaliza była wręcz zakazana. Znam Zbigniewa Sokolika, nestora polskiej psychoanalizy, który jeździł na psychoanalizę do Czechosłowacji, w warunkach półlegalnych, konspiracyjnych. Ciekawe, że to były czasy, w których psychoanaliza na świecie była ważną instytucją - niemal jak jakiś kościół, a teraz Amerykanie prawie się nią nie zajmują. I m.in. w poważnych amerykańskich i brytyjskich podręcznikach psychologii klinicznej Abnormal Psychology, wydawanych w milionowych nakładach dla studentów college’ów i stale aktualizowanych, jest zaledwie kilka stron na jej temat. Ważna okazała się wiedza oparta na dowodach empirycznych (evidence based). A u nas… psychoanaliza stała się popularna.
I wciąż obowiązuje zmowa milczenia.
Wydaje się, że lepiej jest nie pytać kogoś, kto przeżył coś trudnego, bo przecież nie wiemy, jak się zachować, a ten ktoś może i jest spragniony tego, żeby opowiedzieć, żeby z siebie wyrzucić, ale się obawia, bo może ten, kto słucha, to zlekceważy albo nie będzie dostatecznie wrażliwy i w związku z tym osobie pytanej będzie jeszcze trudniej… Mam grono przyjaciółek, kobiet w moim wieku, i tylko raz, kiedy spędzałyśmy wspólnie czas, nagle zaczęły mówić o swoim dzieciństwie w czasie wojny. Historie zaczęły się z nich wręcz wylewać. Pojęcia nie miałam o tym, że dziadkowie i jednej, i drugiej ratowali Żydów, że jeden z ocalonych został później, po wojnie, oficerem Urzędu Bezpieczeństwa i gdy dziadka aresztowali, to tamten mu pomógł… Druga pamiętała jeszcze, że szła przez pola i niosła jedzenie ludziom ukrytym gdzieś w jamie w ziemi. Co ciekawe, opowiadały o tym wszystkim bez poczucia, że to, co przeżyły, ma przełożenie na teraz, na dziś, na ich życie, na życie ich bliskich. Mówię o tym, bo to są bardzo wykształcone osoby, które też doskonale wiedzą, czym się zajmuję. Był nawet taki moment, że kiedy robiłam badania dotyczące PTSD wśród osób, które przeżyły II wojnę światową, wysłałam do nich kwestionariusze, żeby przekazały także innym osobom mającym za sobą wojenne doświadczenia.
Nie czuły związku, wyparły?
Myślę, że to jest kwestia klimatu w tej części Europy. Nasz stosunek do historii pozbawiony jest empatii czy może, jak to mówi Olga Tokarczuk, czułości. Do tego pozbawiony wiedzy. A moje przyjaciółki w zasadzie raz opowiedziały o traumie, i to po łebkach. I nie było jak tego kontynuować. Według mnie płacimy cenę za to milczenie, ponieważ PTSD wynikający z przeżyć, doświadczeń całego społeczeństwa jest u nas bardzo wysoki.
Ma pani na myśli ludzi, którzy przeżyli wojnę?
Mam na myśli właśnie ich, ale także ich dzieci, wnuki i prawnuki. Najpierw badałam ludzi, którzy przeżyli wojnę. Zaczynałam w Stowarzyszeniu „Dzieci Holocaustu”. Zaprosiłam do współpracy prof. Aleksandrę Łuszczyńską. Grupę porównawczą stanowili uczestnicy uniwersytetu trzeciego wieku, ludzie, którzy byli dziećmi w czasie wojny. Przygotowano kwestionariusze spełniające twarde kryteria psychometryczne.
Jakie były w nich pytania?
Pytania dotyczyły rożnych rodzajów traumatycznych przeżyć podczas wojny. Użyłyśmy także kwestionariuszy pomiaru PTSD i depresji. Profesor Łuszczyńska potem opracowywała wyniki tego badania. Zresztą tu, w moim mieszkaniu na moim komputerze. I wyszło, że prawie 32 proc. osób z grupy porównawczej badanych ma PTSD. Wcześniej znałyśmy literaturę o PTSD na świecie dotyczącą ocalałych z Holokaustu. Jednak badań na temat cywilnych nieżydowskich ofiar wówczas nigdzie nie znalazłyśmy. Przyznam szczerze, że nie chciałyśmy wierzyć, że nie ma różnic w poziomie depresji, a częstotliwość występowania PTSD jest tak wysoka. Kiedy jednak prof. Łuszczyńska policzyła wszystko jeszcze raz i wyniki były identyczne, doszłam do wniosku, że trzeba się tym zająć na szerszą skalę. Przeprowadziłam z kolegami i studentami kilka badań nad osobami, które przeżyły II wojnę światową, powstało na ten temat kilka publikacji. Wyniki się potwierdzały. U sybiraków ten wynik okazał się jeszcze wyższy. Kiedy moja magistrantka zaprezentowała badania, z których wynikało, że grubo ponad 50 proc. sybiraków ma PTSD, powiedziałam, że trzeba zbadać to jeszcze raz, że to jest po prostu niemożliwe. Dopytywałam, czy przestrzegała ustalonej procedury badania, czy może siedziała z badanymi, płakała z nimi, co się wydarzyło, o co chodzi. A ona - że tylko przekazała im kwestionariusze. Po tej mojej reakcji zaproponowała, że jeśli wynik jest nieprawdopodobny, to jeszcze raz przeprowadzi badania. Zapłaciła za kolejny semestr studiów i powtórzyła badanie. I… wynik był identyczny. Kiedy sybiracy wrócili do Polski po 1945 r., ich domy były już zajęte albo znalazły się na terenie Związku Radzieckiego. W dodatku nie bardzo mogli opowiadać, co się z nimi działo, ponieważ wiedzieli, co reżim komunistyczny może zrobić człowiekowi.
Ile procent ludzi w Europie Zachodniej cierpi na PTSD?
W badaniu WHO (Światowej Organizacji Zdrowia) przeprowadzonym w 26 krajach, podzielonych na trzy grupy ze względu na status ekonomiczny, średni wskaźnik PTSD to 3,5 proc. Jeśli chodzi o cywilne ofiary II wojny światowej na Zachodzie, badania zaczęto prowadzić w Holandii dopiero pod koniec lat 90. Potem m.in. także w Norwegii, Finlandii i Niemczech. W Holandii badania zostały przeprowadzone na dużą skalę - osiem prób z ośmiu aglomeracji. Podzielono ludzi na tych, którzy działali w ruchu oporu, tych, którzy znaleźli się w niemieckich obozach koncentracyjnych, tych, którzy byli więźniami japońskich obozów koncentracyjnych, i na tzw. zwykłych cywilów. I okazało się, że najbardziej, bo 17 proc., PTSD dotknął jeńców japońskich obozów. Niesamowite, że to o połowę mniej, niż dotknął polskie cywilne ofiary wojny.
Jest wyjaśnienie dla takiej różnicy?
Tak, ogromny rozwój psychotraumatologii w Holandii. Jest artykuł na ten temat, w którym autorzy piszą, że wiadomo, że Holandia kolaborowała z Niemcami, i w związku z tym długo nie chciano zajmować się wojną. Kiedy jednak ukazał się „Dziennik” Anne Frank, a do tego odbył się proces jednego z holenderskich kolaborantów hitlerowskich, zaczęto dość skrupulatnie zajmować się traumą, czyli otaczać opieką psychologiczną i psychiatryczną ludzi nią dotkniętych. Dużo mówi się i pisze na ten temat także w mediach.
Pani pytała studentów, co wiedzą o swoich prababciach i pradziadkach?
Tak, najpierw przygotowałam kwestionariusz dotyczący traumatycznych przeżyć podczas II wojny światowej. W tym kwestionariuszu jest lista zdarzeń: był/była na froncie, w obozie, ukrywał/ukrywała Żydów, sam/sama się ukrywał/ukrywała, był/była świadkiem mordowania… W sumie 27 traumatycznych zdarzeń związanych z II wojną światową w Polsce i trzy możliwe odpowiedzi: tak, nie, nie wiem. W jednym z badań, które przeprowadziliśmy wspólnie z prof. Marcinem Rzeszutkiem, wzięło udział 500 studentów. Uczestnicy mi.in. wypełniali kwestionariusz dotyczący wiedzy o traumatycznych zdarzeniach podczas II wojny światowej, których mogli doświadczyć ich dziadkowie. Okazało się, że poziom wiedzy na temat przeżyć przodków podczas wojny jest niski. Ale analiza wyników wykazała, że osoby z największą wiedzą na ten temat miały niższy poziom problemów psychicznych i wyższy poziom satysfakcji z życia. Odwrotny wzorzec cechował osoby z najniższą wiedzą.
Z czego może wynikać wysoki poziom PTSD w Polsce?
Rzeczywiście wiele badań przeprowadzonych na różnych grupach wskazuje na to, że w Polsce mamy bardzo wysoki poziom PTSD - ponad 20 proc. Ogólnie można powiedzieć, że jest to skutek nienazwanych, nieuznanych, nieprzepracowanych traum w dużym stopniu związanych z historią. Jest już bardzo dużo literatury na temat np. traumy wojennej. Ale nie w Polsce. U nas, jak już mówiłam, nie ma pieniędzy na badania, a na psychiatrię i psychologię kliniczną, to kto to słyszał?! Kilka lat temu złożyłam wniosek o grant badawczy. W przedstawionym projekcie planowałam kilkoro świetnych młodych badaczy i badaczek. Badanie było zatytułowane „Długotrwałe psychologiczne konsekwencje traumy II wojny światowej w Polsce. Rola społecznego uznania traumy”. Szeroko zakrojony projekt przekazany do Narodowego Centrum Nauki. I za pierwszym razem, kiedy NCN posłało ten projekt do recenzentów zagranicznych, przyszły dobre recenzje. Jednak koniec końców wniosek odrzucono, uzasadniając, że to badanie może mieć tylko znaczenie lokalne. Co ciekawe, zignorowano całkowicie zagraniczne recenzje. Zauważyła pani, że w całej debacie o wydawaniu pieniędzy publicznych nauki nie ma? Wciąż na naukę przeznacza się zaledwie 0,5 proc. PKB, a powinno być 2 proc. Tak jest w Unii Europejskiej. Japończycy natomiast wydają 3 proc. Izrael też 3 proc. My za to 0,5 proc. w zasadzie nic nie możemy zrobić. I każdego dnia przekonujemy się o tym, że psychiatria i psychologia kliniczna są władzy obojętne. Aby jednak z pełną odpowiedzialnością przekazać informacje o wskaźnikach PTSD, trzeba mieć do dyspozycji wyniki badań na reprezentatywnej próbie krajowej, przy użyciu właściwych narzędzi. W 2018 r. dr Magdalena Leśnierowska i prof. Roman Cieślak przedstawili wyniki badań na quasi-reprezentatywnej próbie ogólnopolskiej. I to badanie wykazało 24 proc. PTSD.
Jakie są objawy PTSD?
Bierze się pod uwagę cztery grupy objawów. Pierwsza to objawy ponownego przeżywania traumy: powracające przykre wspomnienia, koszmary senne, widzenie na jawie traumatycznych scen związanych z okropnymi przeżyciami, jak gdyby traumatyczne zdarzenie wystąpiło ponownie (ang. flashbacks), intensywny psychologiczny dystres oraz reakcje fizjologiczne (np. przyspieszone bicie serca, pocenie się) podczas eskpozycji na bodźce symbolizujące lub przypominające traumę. Żeby postawić diagnozę, trzeba stwierdzić występowanie jednego z tych pięciu objawów. Drugą grupą objawów jest unikanie bodźców związanych z traumą na jeden z dwóch sposobów: unikanie miejsc lub osób, które kojarzą się z traumą, albo unikanie myślenia na ten temat. Trzecia grupa obejmuje siedem objawów (do diagnozy trzeba stwierdzić występowanie przynajmniej dwóch). Ogólnie są one związane z negatywnymi zmianami w sposobie myślenia i przekonaniach oraz nastroju, które zaczęły się lub pogorszyły po traumatycznym zdarzeniu. Obejmują one: niezdolność do przypomnienia sobie ważnych aspektów traumy; przesadnie negatywne myśli na temat siebie, innych lub świata; obwinianie siebie lub innych za traumę; utrzymujący się negatywny stan emocjonalny, taki jak: strach, gniew, poczucie winy albo wstydu; zmniejszone zainteresowanie aktywnościami; poczucie oddzielenia lub obcości wobec innych; niezdolność do przeżywania pozytywnych emocji. Czwarta grupa objawów związana jest z nadmiernym pobudzeniem. Tutaj występują m.in. trudności z zasypianiem czy budzenie się w środku nocy, wybuchy gniewu, trudności z koncentracją, a także poczucie nieustannego zagrożenia. Kiedy do tego pojawia się gwałtowny bodziec dźwiękowy, np. piorun czy pęknięta opona, następuje tzw. wzdryganie czy podskakiwanie (ang. startle response). Aby postawić jednak diagnozę PTSD, objawy muszą trwać przynajmniej miesiąc i powodować silny dystres lub wpływać negatywnie na społeczne (rodzinne, towarzyskie), zawodowe i inne ważne sfery funkcjonowania. W podręczniku DSM-III wskazano, jaka jest minimalna liczba objawów z każdej z grup potrzebna do diagnozy. Poza tym trzeba ustalić, że te objawy wiążę się właśnie z traumą.
Badania pokazują, że ok. 70 proc. ludzi ma za sobą jedno wydarzenie, które może prowadzić do PTSD. Dziś już przecież wszyscy wiemy, że trauma, która jest nieprzepracowana, powoduje konsekwencje. Albo w somatycznych problemach, albo w uzależnieniach, albo w relacjach z bliskimi. Teraz można je konkretnie nazwać. Skoro jednak nie robi wrażenia raport o tym, że jedna trzecia młodych ludzi się samookalecza, że w Polsce wzrósł wskaźnik samobójstw, i nie wiąże się tego z faktem, że są to problemy całych grup ludzi, że po takich wydarzeniach jak próba samobójcza, również rodzice, rodzeństwo, rówieśnicy doświadczają traumy, to naprawdę jesteśmy w wielkim społecznym, narodowym kłopocie. Trzeba przy tym wiedzieć, że w populacji ogólnej powinno być maksymalnie 3-5 proc. ludzi cierpiących na PTSD.
Dlaczego pani tym się zajmuje?
Na ogół jest tak, że każdy z nas coś przepracowuje. Urodziłam się w czasie wojny - mam swoje doświadczenia. Jest taki francuski psychiatra, który przeżył straszne rzeczy we Francji w czasie wojny. Rodzice zostali zamordowani, dalsza rodzina też. Została tylko jakaś ciotka, która miała narzeczonego. Zajęli się chłopcem. Z miłością, z szacunkiem. Bastien pisze, że często wystarczy, żeby dziecko po traumie trafiło na miłość, życzliwość, szacunek. I ja się z nim zgadzam. Często jest jednak potrzebna terapia. ©℗
Wywiad znajdzie się w książce „Niewygodni mówią prawdę o wojnie”, która ukaże się 24 sierpnia 2022 r.