Czy całkowita zmiana układu sił w Europie jest nieprawdopodobna? Mniej więcej tak samo jak jeszcze niedawno niemożliwe wydawało się bombardowanie miast kilkadziesiąt kilometrów od naszych granic.

Rosyjska agresja przeciwko Ukrainie na wiele sposobów zmienia świat, do którego zdążyliśmy przywyknąć. Z polskiego punktu widzenia do ważnych – a wciąż niedocenianych – obszarów tej zmiany należą strategiczne uwarunkowania naszych relacji z Unią Europejską. Być może pora więc na serio zmierzyć się z zupełnie nowymi wariantami albo scenariuszami jeszcze niedawno powszechnie uważanymi za absurdalne.
Ktoś się pewnie obruszy: jakie znowu nasze relacje z UE? Unia to także my, a nie jakiś podmiot zewnętrzny! I będzie miał rację, ale… nie do końca. Polski rząd już od ładnych paru lat traktuje Unię bardzo utylitarnie (w skrócie: brać, gdy dają, krzyczeć, gdy nie dają, odwoływać się do europejskiej solidarności, gdy to akurat my jej potrzebujemy). Bogiem a prawdą nasi politycy nie są zresztą w takim traktowaniu Unii odosobnieni. Retoryka bywa różna, ale konia z rzędem temu, kto potrafi wskazać państwo członkowskie, którego rządy przedłożyły w jakiejś ważnej sprawie interes wspólnotowy nad krajowym. Paradygmat realistyczny, wciąż mający się dobrze w nauce o stosunkach międzynarodowych, sprawdza się więc doskonale także w tym przypadku. Tym bardziej że Unia Europejska w tym ujęciu – jako zewnętrzny kontrpartner Polski – to nie tylko centralne organy władz unijnych i brukselska biurokracja, lecz także kluczowe państwa, zwłaszcza Niemcy i Francja.
Przez ostatnie dwie dekady główne wyzwania i zagrożenia dla naszego (europejskiego i polskiego) bezpieczeństwa nie miały charakteru stricte militarnego. Nie były też wystarczająco intensywne, by problematyka ta stanęła w centrum uwagi polityków czy opinii publicznej. Kluczowe dla globalnego środowiska bezpieczeństwa procesy działy się z dala od nas, najpierw na Bliskim i Środkowym Wschodzie (Afganistan, Irak, Syria), potem w rejonie Indo-Pacyfiku (potencjalny konflikt wokół Tajwanu czy Korei Północnej). Nawet rosyjskie operacje przeciwko Gruzji w 2008 r. czy Ukrainie w 2014 r. wydawały się dotyczyć innego świata niż ten, w którym żyliśmy na co dzień. W tym naszym problemem nie były naloty czy ostrzał artyleryjski, lecz rynek pracy, ochrona środowiska, rozbudowa infrastruktury i poziom edukacji, a w najgorszym razie możliwe ryzyko związane ze wzmożoną, a obcą kulturowo migracją, przestępczość pospolita i zorganizowana, no i wreszcie (hipotetycznie) terroryzm albo (bardzo praktycznie) sposoby radzenia sobie z pandemią. Unia była zaś ważnym punktem odniesienia dla polityki we wszystkich wymienionych aspektach. Była też dla Polski partnerem momentami trudnym, ale praktycznie nie do zastąpienia.
24 lutego wszystkie opisane przed chwilą strategiczne uwarunkowania naszej polityki uległy mniejszej lub większej zmianie. Niekoniecznie bezpośrednio z powodu wojny – niektóre procesy działy się bowiem już od dawna, a rakiety spadające na ukraińskie miasta tylko wydobyły je z cienia. Tak czy inaczej mamy obecnie do czynienia z przynajmniej trzema istotnymi megatrendami napędzanymi dramatycznymi wydarzeniami za naszą południowo-wschodnią granicą.

Bezpieczeństwo, głupcze!

„Gospodarka, głupcze” – to słynne hasło pomogło niegdyś wygrać wybory Billowi Clintonowi. 30 lat później Zachód ostatecznie żegna się z mrzonkami o końcu historii, przypominając sobie, że fundamentalną ludzką potrzebą jest jednak bezpieczeństwo i że nie zostało ono nikomu dane raz na zawsze. Nawet najbogatszym, nawet najspokojniejszym i całkiem wyzbytym agresywnych odruchów społecznościom. Ba, ich bogactwo rodzi gnuśność, ta zaś prowokuje agresję lub przynajmniej pogardę i lekceważenie w świecie, w którym wciąż liczy się zdolność do przemocy. Sekurytyzacja – to brzydkie słowo z fachowego slangu dobrze opisuje zmianę, jaka na naszych oczach następuje w myśleniu elit politycznych i wrażliwości opinii publicznej na Zachodzie. U nas też, ale w niektórych krajach starej Unii jest to jeszcze bardziej widoczne.
Dowód pierwszy – i najbardziej widowiskowy – to rzecz jasna nagły zwrot w polityce Szwecji i Finlandii, skutkujący złożeniem wniosku o członkostwo w NATO. Nie należy zapominać, że symptomy doceniania roli twardego, militarnego bezpieczeństwa były w tych krajach obecne od dawna, przejawiając się choćby w intensyfikacji szkolenia rezerw, jednak odejście od uświęconej tradycją polityki neutralności na rzecz udziału w pakcie wojskowym to rewolucja. A przy okazji spektakularne wotum nieufności wobec unijnej polityki bezpieczeństwa i obrony.
Dowody, acz słabsze, znajdziemy nawet w większej odległości od rosyjskiego chuligana: w Niemczech i we Francji. Nasi zachodni sąsiedzi nagle zorientowali się, że biznes biznesem, ale są granice politycznej naiwności i równoległego do niej cynizmu – i nie tylko zrezygnowali (inna rzecz, na ile trwale) z marzeń o byciu europejskim hubem dla rosyjskiego gazu, lecz także obiecali wreszcie przeznaczać znacznie więcej euro na Bundeswehrę. Z kolei we Francji, gdzie pojęcie wojny od dawna kojarzyło się albo z wysyłaniem spadochroniarzy Legii Cudzoziemskiej na misje bojowe do Afryki, albo (w znaczeniu przenośnym) z zamieszkami na arabskich przedmieściach Paryża czy Marsylii, niektórzy nagle zrozumieli, że scenariusz rakietowych uderzeń w europejskie metropolie to nie wyłącznie political fiction. Temu nowemu myśleniu dał publiczny wyraz Jean-Yves Le Drian, który jako urzędujący minister spraw zagranicznych przypominał Władimirowi Putinowi, że Francja też jest mocarstwem nuklearnym i dysponuje zdolnościami odwetu (w odpowiedzi na kolejną serię kremlowskich gróźb przekierowania iskanderów z obwodu kaliningradzkiego). Mniej publiczne, ale za to bardziej realistyczne sygnały uznania nowych uwarunkowań strategicznych w Europie może odczytać każdy, kto ma kontakt z zachodnioeuropejskimi specjalistami od wojska czy wywiadu. Inna sprawa, co ze świadomością tych nowych uwarunkowań postanowią zrobić sternicy tamtejszych naw państwowych. Problematyka bezpieczeństwa, w tym tego twardego, czyli militarnego, pojawiła się jednak w centralnym punkcie europejskiej polityki.
Nie oznacza to, że wyparła z tych okolic gospodarkę czy problemy społeczne, ale o tych drugich coraz częściej myśli się – i słusznie – także jak o potencjalnym narzędziu do celowej destabilizacji danego kraju (Rosjanie wiedzą, jak to robić), zaś o gospodarce jak o arenie i jednocześnie instrumencie gry o bezpieczeństwo. To przesunięcie akcentów wiele zmienia. Między innymi obniża próg tolerancji dla działań i zjawisk, które wcześniej lekceważono, kierując się albo doraźnymi zyskami, albo chęcią zachowania świętego spokoju.

Renesans wschodniej flanki

W latach 90. ubiegłego wieku patrzono na Rosję jak na państwo niemal upadłe, a więc niebezpieczne nie z racji swej siły, lecz przeciwnie – słabości. Jej destabilizacja wewnętrzna groziła innym krajom rozprzestrzenieniem się przestępczości i większą możliwością, że broń masowego rażenia dostanie się w niepowołane ręce, niekontrolowanym zasilaniem różnych segmentów międzynarodowego czarnego rynku i zakłóceniami w handlu. U progu nowego stulecia to ryzyko zostało zminimalizowane (i warto pamiętać, że obecny sentyment wielu zachodnich polityków do Putina przynajmniej częściowo w tym właśnie ma swoje korzenie – uporządkowanie przez jego ekipę sytuacji wewnętrznej w Rosji sprawiło, że spora część świata odetchnęła z ulgą). Co więcej, Kreml zaczęto traktować jak użytecznego, choć trudnego partnera nie tylko w gospodarce, lecz także w grze o bezpieczeństwo. Wszak po 11 września 2001 r. wykazał się on refleksem i jako jeden z pierwszych zaoferował George’owi Bushowi współdziałanie w zwalczaniu nowej fali islamskiego radykalizmu (inna rzecz, że cynicznie i bezwzględnie załatwił przy tej okazji własne, czeczeńskie sprawy, ale umożliwił transfer ludzi i sprzętu do Afganistanu przez terytorium Rosji, co rozwiązało Amerykanom wiele problemów logistycznych).
To doświadczenie – pomimo późniejszego rosyjskiego wlezienia w szkodę w Syrii czy Iranie – stworzyło podstawy do snucia przez wielu zachodnich polityków i strategów wizji, w których Moskwa stawała się stopniowo sojusznikiem Zachodu w nowej, globalnej rozgrywce przeciwko Chinom (a w wariancie minimum przynajmniej krajem neutralnym na wypadek zaostrzenia się konfliktu z Pekinem). To m.in. dlatego (pomijając oczywiste, oportunistyczne motywacje) tak długo tolerowano coraz bardziej zbójeckie posunięcia Putina i jego ludzi.
Ta nadzieja albo zgasła 24 lutego, albo wciąż stopniowo gaśnie, w miarę jak władcy Kremla brną w rozwiązania siłowe w Ukrainie, dopuszczają się kolejnych zbrodni wojennych, a rosyjskie społeczeństwo w swej masie akceptuje te zachowania. To istotny element, bo niemal do zera zmniejszający prawdopodobieństwo scenariusza, w którym sama zmiana personalna na szczytach władzy wystarczy, by przywrócić Rosji status potencjalnego sojusznika lub przynajmniej cywilizowanego kontrpartnera. Przy okazji Zachód stanął też przed fatalnym dylematem. Z jednej strony nie miał innego wyjścia, jak zareagować względnie twardo na agresję przeciwko Ukrainie, m.in. poprzez daleko idące sankcje handlowe, finansowe i technologiczne. Z drugiej – miał od początku pełną świadomość, że ta reakcja popycha Rosję w coraz głębsze uzależnienie od Chin. Te zaś w zamian za dość umiarkowane polityczne wsparcie i ekonomiczną kroplówkę – dawkowane tak, by nie pozwolić władcom Kremla ani upaść, ani odnieść konkretnego sukcesu – w pewnym momencie mogą zażądać bardzo wiele.
Na przykład – poważnej dywersji przeciwko Amerykanom i ich europejskim sojusznikom, gdyby sami postanowili jednak zbrojnie napaść na Tajwan. A nie jest to scenariusz nierealny, bo coraz bardziej autorytarna i nacjonalistyczno-imperialistyczna ekipa Xi Jinpinga (stająca się poniekąd zakładnikiem własnej, buńczucznej retoryki, a w dodatku przyparta politycznie do muru przez możliwe perturbacje ekonomiczne) w pewnej chwili może nie mieć innego wyjścia. Igrzyska zamiast chleba – to jeden z najbardziej uniwersalnych pomysłów na ratowanie swej władzy.
Taka opcja, coraz poważniej rysująca się na horyzoncie, może oznaczać, że wskutek sugestii z Pekinu (albo rozkazu, jak kto woli to nazwać) Rosja uderzy na któryś z krajów europejskich należących do NATO. I nieważne, że nie będzie mieć sił, by zrobić to na dłuższą metę skutecznie, bo zużyła ich zbyt wiele na ukraińskich stepach. Nic to, że zapłaci za to straszliwą cenę jako kraj – bo wtedy dyplomacja już naprawdę pójdzie w kąt, a wojskowa odpowiedź USA będzie najprawdopodobniej adekwatna do skali i środków rosyjskiego ataku. Dla chińskich mocodawców to akurat nieistotne, dla uprzednio ubezwłasnowolnionych dzięki strachowi lub korupcji rosyjskich przywódców, którzy podejmą się wykonania niewdzięcznego zadania – też.
W razie takiego wojennego scenariusza dla USA ważna będzie cała wschodnia flanka NATO. Jej środek, czyli my – być może najmniej, choć teren sprzyja tutaj operacjom lądowym na dużą skalę, a i atrakcyjnych strategicznie celów dla obu stron nie brakuje. Ale w perspektywie globalnej istotniejsza jest północ z racji możliwości zablokowania wyjścia rosyjskich okrętów z głowicami nuklearnymi na otwarty ocean. Południe zaś, czyli akwen czarnomorski, to z kolei strategiczny szlak ku Kaukazowi i dalej, ku ważnym krajom azjatyckiego interioru i Środkowego Wschodu. Będzie się o co bić, jest też w kogo i w co inwestować.

Alternatywa w Unii – albo poza nią

Trochę braku wyobraźni, trochę oportunizmu, trochę lęku przed ryzykiem, trochę zwykłej głupoty, a może i nieco jakichś zakulisowych oddziaływań rosyjskiej agentury – to kombinacja czynników, która sprawia, że polityka praktycznie wszystkich państw Zachodu wobec wojny w Ukrainie jest wciąż kunktatorska. Ale jakkolwiek by na to patrzeć, jest różnica pomiędzy ostrożnością administracji amerykańskiej wahającej się np. w sprawie przekazania Ukraińcom rakiet naprawdę dalekiego zasięgu mogących skutecznie razić cele w Rosji a ostrożnością Niemców, Włochów czy Francuzów. Ich pomoc wojskowa to drobiazg w porównaniu z amerykańską, a nawet brytyjską czy kanadyjską, zaś snute w Berlinie i innych stolicach plany zaangażowania w odbudowę ukraińskiej infrastruktury i gospodarki po wojnie brzmią w tym kontekście jak ponury żart. Także podejście do kluczowego elementu sankcji przeciwko reżimowi Putina – czyli embarga na dostawy do Europy rosyjskiej ropy – nie wytrzymuje krytyki (po szumnych zapowiedziach na niedawnym szczycie unijna góra urodziła przecież mysz). Regularne telefony zachodnioeuropejskich przywódców do Putina w tej sytuacji nie tyle służą poszukiwaniu uczciwego rozwiązania pokojowego, ile raczej legitymizują kremlowski reżim oraz stanowią element nacisku na Kijów, by ten zmiękł, zaprzestał walki o swoje i pozwolił Europie powrócić do błogiej, strategicznej drzemki. Nawet wspomniane wcześniej niemieckie zapowiedzi zwiększenia swej siły militarnej czy gotowość zamknięcia projektu Nord Stream 2 można przecież interpretować jako próby kupienia sobie czasu i zamaskowania rzeczywistych intencji.
Niemcy bowiem rzeczywiście mają dylemat. Na stole wciąż leży amerykańska oferta uznania ich roli jako lidera Unii, ze wszystkimi tego konsekwencjami, pod warunkiem elementarnej lojalności wobec Waszyngtonu w jego strategicznych rozgrywkach globalnych. Marchewką w tym wariancie jest niezwykle istotna dla niemieckiej gospodarki kooperacja handlowa i technologiczna z USA, a dodatkowym wzmocnieniem nastroje sporej części opinii publicznej i stanowisko większości ekspertów. Ale politycy, nawet niemieccy, zdaniem ekspertów przejmują się średnio. Wiedzą też, jak chwiejne są nastroje społeczeństwa i jak łatwo może ono przejść od egzaltowanego sprzeciwu wobec rosyjskich zbrodni do przyziemnego zainteresowania cenami nośników energii. Tymczasem pewna część elit politycznych i spora część biznesowych wciąż tęsknym okiem spogląda na stare plany uczynienia z Niemiec nie tylko lidera Unii, lecz także współlidera szerszego bloku eurazjatyckiego. Tego nie da się na dłuższą metę pogodzić z sojuszem z USA, ale w perspektywie krótko- albo średnioterminowej można próbować kluczyć i niczym pokorne cielę ssać dwie matki. Wojna w Ukrainie bardzo to utrudnia, stąd chęć jej szybkiego wygaszenia, nawet kosztem dowolnych ustępstw ze strony Ukraińców.
Taka polityka ma w Europie sporo zwolenników, choć z oczywistych względów unikają zbyt jawnych deklaracji swych sympatii. Ma też skutek uboczny w postaci coraz bardziej zdecydowanego kwestionowania niemieckiego przywództwa przez te kraje i środowiska, które na eurazjatycki układ z Rosją i Chinami godzić się nie chcą. A przy okazji do lansowanego do spółki przez Berlin, Paryż i Brukselę etatystycznego modelu społeczno-polityczno-ekonomicznego podchodzą coraz bardziej sceptycznie (nie bez racji uznając go za mniej efektywny od bardziej wolnorynkowych wzorców państw anglosaskich i niektórych krajów azjatyckich).
Jednocześnie na froncie europejskim aktywizuje się bardzo wyraźnie Londyn, już wcześniej będący poważnym graczem na Indo-Pacyfiku i (mimo drobnych perturbacji) budujący w skali globalnej jakościowo nowe partnerstwo z USA. Na Starym Kontynencie działa na różnych azymutach. Dla Hiszpanów ma ofertę wzmacniania aktywności NATO na Morzu Śródziemnym i w północnej Afryce (vide: niedawna, wspólna konferencja prasowa ministrów obrony obu państw). Dla Ukrainy, Polski, Litwy, Łotwy i Estonii wizję pogłębionej współpracy wojskowej, politycznej, wywiadowczej i gospodarczej („budowę bloku państw, chcących zachować suwerenność narodową, liberalnych w gospodarce i zdeterminowanych do przeciwdziałania polityce Rosji” – jak doniósł włoski dziennik „Corriere della Sera”). Oficjalnie Brytyjczycy nabrali w tej sprawie wody w usta, ale prosta analiza ich interesów czyni tę informację wysoce prawdopodobną. Zresztą kto wie, czy dynamika sytuacji nie poszerzy tego układu np. o Rumunię i Mołdawię (gdyby Rosjanie podjęli agresywne kroki względem nich) oraz o Białoruś (gdyby reżim Łukaszenki już otwarcie wplątał swój kraj w wojnę Putina, a w konsekwencji upadł i zostawił pole dla sił prozachodnich).
Jeśli unijne twarde jądro utrzyma i pogłębi tendencje federalistyczne przy jednoczesnych ukłonach w stronę wciąż agresywnych Moskwy i Pekinu oraz przy zastopowaniu aspiracji Ukrainy do członkostwa, a USA pobłogosławią otwarcie planom Londynu, to brytyjscy politycy mogą liczyć na poważne potraktowanie swej oferty nie tylko w Warszawie i stolicach dawnych republik radzieckich, lecz być może nawet w Sztokholmie i Helsinkach (tradycyjne związki cywilizacyjne tych krajów z Wielką Brytanią są u nas często niedoceniane).

Nowe konfiguracje

W ten sposób zbiegłyby się wszystkie trzy sygnalizowane trendy strategiczne: zdominowanie wyborów politycznych przez względy bezpieczeństwa, wzrost roli wschodniej flanki NATO jako obszaru potencjalnego konfliktu oraz podważenie przekonania o faktycznej bezalternatywności członkostwa w Unii. Przynajmniej takiej Unii jak obecnie – efektywniejszej w narzucaniu kolejnych regulacji niż w przeciwdziałaniu nowym zagrożeniom, rozdyskutowanej i grzęznącej w straszliwie długich i skomplikowanych procedurach decyzyjnych. Tym bardziej takiej, jaką może się stać niebawem: ściśle sfederalizowanej, coraz wyraźniej zmierzającej w kierunku ograniczania wpływu państw małych i średnich, a w dodatku – wbrew logice ekonomicznej i potrzebom elastycznej polityki monetarnej – narzucającej wszystkim wspólną walutę. Scenariusz przeciwny, czyli poluzowanie polityczne przy zachowaniu Unii jako Europy ojczyzn i strefy wolnych przepływów osób i towarów, pewnie pozwoliłby utrzymać szeroki skład członkowski, ale jednocześnie do reszty pozbawiłby organizację zdolności w dziedzinie bezpieczeństwa. Stworzyłby w ten sposób pole dla wzrostu roli NATO. Albo – gdyby Sojusz Północnoatlantycki okazał się także zbyt ospały w reagowaniu na zagrożenia i zbyt podzielony wewnętrznie (a to skądinąd bardzo możliwe) – skokowo zwiększyłby się popyt na nowe inicjatywy o charakterze integracyjnym. Z oczywistą koniecznością udziału w nich mocarstw anglosaskich, gdyby miały mieć jakikolwiek sens i perspektywy. I z równie chyba oczywistą potrzebą połączenia w tych nowych konfiguracjach instytucjonalnych różnych aspektów współpracy: bezpieczeństwa militarnego i pozamilitarnego oraz rozwoju gospodarczego, technologicznego i cywilizacyjnego.
Nieprawdopodobne? Historia znów przyspieszyła. Nie tak dawno równie nieprawdopodobne wydawało się wielu ludziom bombardowanie miast kilkadziesiąt kilometrów od naszych granic. A starsi górale pamiętają jeszcze, jak nieprawdopodobny był dla prawie wszystkich upadek ZSRR.
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Fundacji Po.Int oraz Nowej Konfederacji