Miałam trójkę mam z malutkimi dziećmi, w sumie dziewięć osób. Jestem w kontakcie z kierownik MOPS-u w stolicy, dzwonię do niej, wyjaśniam sytuację, a ona: „Daj mi 10 minut”. I za chwilę mieszkanie dla Ukrainek było załatwione.

Ja z Ukrainy. Pszepraszam za moie pisanie, bo nie uczylam polski, ale bardzo chcę, żeby wszystkie Poliaki wieli, że Ukraincy serdecznie dziękują za te pomoc co nam robicze. Rozumiemy i cenujemy to, że zostawiacie swoje sprawy, swoje dzieci w domu i idziecie pomagacz nam Ukraincam i naszym dzieciom. Mnie z 2 dziecmi i moich 2 siostry z dziecmi bardzo fajnie pszejmujom liudzi w Mircze w swoim domu. Nie ma na świecie jeszcze takich slow, aby wyrazić wdzięczność do Poliaków za ich wsparcie” - napisała na facebookowej grupie „Hrubieszów pomaga Ukrainie” jedna z kobiet, które uciekły do Polski przed wojną.
****
Wojna wybuchła w czwartek 24 lutego, dwie godziny przed świtem. Już cztery godziny później, o 8.30, w hrubieszowskim urzędzie miasta zebrał się sztab kryzysowy. Zapada decyzja, że w hali lokalnego ośrodka sportu i rekreacji powstanie punkt pomocowy dla uchodźców z Ukrainy.
Osiemnastotysięczny Hrubieszów leży 20 km od przejścia w Zosinie i 30 km od przejścia w Dołhobyczowie. W tych miejscowościach wojewoda lubelski uruchomił punkty recepcyjne (w sumie na terenie województwa utworzono cztery takie miejsca). Władze Hrubieszowa postanawiają nie oglądać się na decyzję centrali i same zorganizować w mieście ośrodek, w którym rodziny uciekające przed wojną będą mogły odpocząć, zjeść coś ciepłego, umyć się czy przespać przed dalszą podróżą. Może się przydać, zwłaszcza gdy miejsca bliżej granicy zapchają się i nie będą w stanie przyjąć wszystkich uciekinierów. I tak właśnie się stało. Niewielka świetlica w Dołhobyczowie, w której umieszczono jeden z punktów recepcyjnych, była przepełniona już dzień po rosyjskiej inwazji. Dlatego niektórzy Ukraińcy od razu szukają pomocy w Hrubieszowie.
O tym, że w miejskiej hali sportowej powstanie ośrodek pomocowy burmistrz Marta Majewska poinformowała w piątek mieszkańców na Facebooku. - Po południu mieliśmy 12 osób chętnych do pracy i ledwie trzy opakowania żywności - mówi Wioletta Krawczuk, prezeska miejskiego klubu sportowego i wolontariuszka, jak się przedstawia (oraz policjantka z zawodu). Kiedy na Facebooku powstała strona „Hrubieszów pomaga Ukrainie”, ktoś podał jej numer telefonu i tak została nieformalną szefową punktu. - Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Jeszcze w piątek ok. 18 pojawiło się pierwszych 30 uchodźców z przejścia w Zosinie, a jedna z mieszkanek zabrała do siebie matkę z trójką malutkich dzieci. Kiedy w sobotę rano przyjechałam zapytać, co trzeba kupić, zostałam do trzeciej w nocy - wspomina Krawczuk.
Trzy dni później w punkcie pracowało kilkudziesięciu wolontariuszy, a każde pomieszczenie wypełnione było piętrowo poukładanymi pudłami z darami: olej i kasze, tampony i płyny do kąpieli, detergenty, karma dla zwierząt i nowe wózki dla dzieci. Na same pampersy trzeba było wygospodarować osobny pokój. - I to wszystko schodzi - przekonuje Wioletta Krawczuk. - Czasami jest tak jak teraz z pampersami, że mamy ich cały pokój. A potem przyjeżdża setka matek z małymi dziećmi i musimy dzwonić z prośbą o dowiezienie kolejnych partii.
Kiedy chcieli ugotować dla uchodźców zupę, zaczęli od telefonu do znajomego właściciela masarni, który przywiózł im 20 kg kości na wywar. Potem do producenta makaronu i hurtownika przypraw. Kiedy poprosili o Maggi, dostali jej tyle, że wystarczyłoby na rok. Gdy potrzebowali mopów oraz produktów do przygotowywania kanapek, wrzucili posta na FB i w ciągu dwóch godzin mieli pełne magazyny. Innego dnia ogłosili, że mają nadwyżkę chleba - 400 bochenków - i chętnie podzielą się nimi z innymi punktami pomocowymi. - Jak pojawiła się informacja, że w szpitalu w Hrubieszowie urodziła się trójka dzieci uchodźców, ludzie zaczęli przywozić laktatory, chusty do noszenia niemowląt, nosidełka i smoczki. Nie ma rzeczy, której nie byliby w stanie ofiarować - opowiada Krawczuk.
Ale sprawna organizacja pomocy to przede wszystkim zasługa wolontariuszy. - Tutaj mamy kuchnię, tu składujemy i segregujemy dary. Teraz akurat pakujemy rzeczy, które pojadą dla wojska ukraińskiego. Dziewczyny robią dla nich kanapki - pokazuje Wioletta Krawczuk. Jadwiga, księgowa z hrubieszowskiego OSiR, opowiada, że w weekend przyjechała do niej koleżanka ze szkoły, która mieszka w Warszawie i współpracuje z organizacjami pozarządowymi. Zajęła się tworzeniem i zarządzaniem siatką wolontariuszy.
Przeczekać zawieruchę
Tomasz Kopinke przyjechał do Hrubieszowa ze Złotowa. W niedzielę rano na Facebooku rozpoczął akcję zbierania darów dla uchodźców. Po kilku godzinach zadzwonił do kolegi, który ma firmę transportową i busami wozi ludzi do Niemiec i Holandii. Poprosił go o pomoc. Żeby załadować wszystkie rzeczy, które przynieśli mieszkańcy Złotowa, potrzebowali aż czterech samochodów.
Na granicę w Zosinie dotarli w poniedziałek. Wieźli latarki, nici i fartuchy chirurgiczne, musy owocowe i zupki, ubranka dla dzieci, pampersy, zabawki, kołdry, poduszki, karimaty. To, co mogło się przydać walczącym Ukraińcom, przeładowali do samochodu Polaka, który kursuje na trasie Zosin-Lwów- -Zosin i przywozi do Polski rodziny, które chcą uciec przed wojennym koszmarem. Z resztą darów pojechali do Hrubieszowa.
Zanim ruszyli w powrotną drogę do Złotowa, Kopinke stanął na schodach przy wejściu do zamienionej na punkt recepcyjny hali sportowej. W rękach trzymał karton z informacją po ukraińsku o zakwaterowaniu dla 12 osób. - Mieszka tam Oksana, Ukrainka, która zorganizowała noclegi dla uchodźców - mówi. - Miejsca zaoferowali mieszkańcy. Kto przyjedzie do Złotowa, może tam zostać za darmo i bezterminowo, dopóki nie podejmie decyzji, co dalej ze sobą zrobić.
Miał już 17 chętnych osób - osiem chciało dojechać do Poznania, dziewięć do Złotowa. - Brakuje jeszcze kilku, nie chcę jechać z pustymi miejscami w samochodzie. Poczekam, na pewno ktoś się znajdzie - uśmiecha się pan Tomasz.
Nie zawsze łatwo znaleźć chętnych. Na korytarzu kilka metrów dalej stoi dwóch mężczyzn. Wysocy, postawni, przyjechali z Wąbrzeźna - również z ofertą pomocy. - Jeden z mieszkańców chce oddać ukraińskiej rodzinie cały dom, mogą w nim mieszkać za darmo miesiąc, dwa, trzy, ile będzie trzeba. Dostaną opiekę, wyżywienie, nie poniosą żadnych kosztów - mówi jeden z mężczyzn, Krzysztof. - W dodatku istnieje możliwość zatrudnienia, więc gdyby ktoś chciał zapuścić tu korzenie na dłużej, też nie będzie problemu.
Problem w tym, że wielu Ukraińców nie planuje zostać u nas na dłużej, zwłaszcza ci, którzy nie mają w Polsce bliskich. Chcą przeczekać wojnę i jak najszybciej wrócić do swoich domów. Wielu z nich ma nadzieję, że koszmar skończy się za kilka, najwyżej kilkanaście dni, więc nie chcą oddalać się zbytnio od granicy. A Wąbrzeźno, o czym szczerze informuje trzymana przez Krzysztofa kartka, leży 600 km od Hrubieszowa. - To prawda, jest daleko - przyznaje Mariusz, drugi z mężczyzn. - Wyjechaliśmy o północy, byliśmy tu o szóstej rano. Teraz jest południe, więc czekamy już sześć godzin i chętnych nie widać. Ale nie zniechęcamy się - uśmiecha się.
Mieszkanie w 10 minut
We wtorek, wczesnym popołudniem, do hrubieszowskiego punktu trafia rodzina, rodzice z trójką dzieci. Uciekli z Rakowej w obwodzie winnickim. Do przejścia granicznego w Horodle jechali trzy dni. Po drodze natknęli się na czołgi, które jechały w stronę Czarnobyla. Są zagubieni i przestraszeni. Mężczyzna o przelatujących nad ich głowami pociskach opowiada szeptem, jakby sam niedowierzał w to, co mówi. Kobieta milczy, od czasu do czasu wyciera spływające po policzku łzy, bo słuchając męża, zaczyna płakać. - Mają w Gdańsku znajomą, która pracuje w zakładzie mięsnym i chcą do niej pojechać - mówi wolontariuszka, która oprowadza ich po ośrodku. Pokazuje im, gdzie muszą się zarejestrować i powiedzieć, dokąd chcą jechać. Pokazuje, gdzie mogą zjeść ciepłą zupę, napić się herbaty, a gdzie umyć. Gdzie jest punkt medyczny i gdzie, jeśli nie znajdą transportu, mogą się przespać.
- Na hali mamy prawie 200 łóżek polowych - mówi Wioletta Pietrusiewicz, która na co dzień pracuje w wydziale komunikacji i promocji urzędu miasta. - Początkowo wpuszczaliśmy na nią również mężczyzn uciekających z Ukrainy, ale mających obce obywatelstwo, tyle że kładliśmy ich na karimatach na trybunach. Ostatnio dostaliśmy dwa specjalne namioty, w których ich teraz kwaterujemy.
Każdy dzień przynosi nowe problemy logistyczne i organizacyjne. Wolontariusze z ośrodka na bieżąco uczą się je rozwiązywać. - Wszystkie dorosłe osoby na hali pytamy po ukraińsku, czy na kogoś czekają, a jak nie, to czy wiedzą chociaż, w którym kierunku chcą jechać. 80-90 proc. odpowiada, że jest z kimś umówiona i czeka. Wczoraj miałam trójkę młodych mam z malutkimi dziećmi, w sumie dziewięć osób. Od początku wiedziały, że chcą jechać do Warszawy, tam zostać, znaleźć pracę. Jestem w stałym kontakcie z panią kierownik MOPS-u w stolicy, dzwonię więc do niej, wyjaśniam sytuację, a ona: „Daj mi 10 minut”. I za chwilę mieszkanie dla Ukrainek by tło załatwione. Dostałam właśnie informację, że dziś rano dojechały na miejsce - cieszy się Pietrusiewicz.
Może wrócą do siebie
Z przejść w Zosinie i Dołhobyczowie do punktu w Hrubieszowie przywożą uchodźców strażacy, OSP, żołnierze WOT, policja, wolontariusze. Nie tylko z województwa - spontanicznie zjawiają się tu osoby z całej Polski: oferują podwózkę, a nawet wyżywienie i nocleg. - Większość uchodźców przyjeżdża do punktu tylko, żeby odpocząć, ogrzać się i coś zjeść. Dostają kanapki na drogę, po czym ruszają w dalszą podróż. Niektórzy zostają na noc, bo muszą długo czekać na transport. Ale są i tacy, którzy nie mają gdzie się podziać. Oni trafiają w końcu do osób prywatnych z całej Polski, które chcą pomóc - mówi Wioletta Krawczuk.
Większość udostępnia łóżka i pokoje, ale są i tacy, jak mieszkaniec Wąbrzeźna, którzy chcą oddać całe mieszkania i domy. - Z ofertą zakwaterowania zgłaszają się też właściciele agroturystyk i hotelarze. Wczoraj przyjechał pan z Lublina, który powiedział nam, że odda uchodźcom z Ukrainy cały pensjonat - opowiada Wioletta Krawczuk.
Prywatne oferty pomocy to rozwiązania krótkoterminowe, ale wolontariusze przekonują, że mobilizacja Polaków prędko się nie wypali. - Co dalej? Nikt na razie o tym nie myśli. Może się wojna skończy, może wrócą do siebie - mówi Kinga, jedna z wolontariuszek, która do Hrubieszowa przyjechała z Warszawy. Z kolei Agnieszka Strzępka, rzecznik wojewody lubelskiego, zapewnia, że nikt nie zostanie bez dachu nad głową. - Jestem przekonana, że na terenie całej Polski nie zabraknie miejsc, gdzie będzie można zagwarantować uchodźcom z Ukrainy dłuższy pobyt - podkreśla. I wyjaśnia, że podmioty, które są gotowe zapewnić zakwaterowanie i podstawowe utrzymanie Ukraińcom, mogą podpisać porozumienie z urzędem wojewódzkim o refundacji kosztów. Szczegóły tych porozumień, np. kwota, która ma być zwracana podmiotom organizującym nocleg i wyżywienie Ukraińcom, nie są jeszcze znane. Agnieszka Strzępka dodaje, że szczegóły finansowania określi przygotowywana specustawa.
Uciec, ale razem
Przed wejściem do ośrodka kłębi się grupka 20-latków z Libanu, Palestyny, Jordanii i Sudanu. Rozglądają się niepewnie dookoła albo wpatrują w ekrany smartfonów. Jeszcze dwa tygodnie temu studiowali na drugim roku medycyny, stomatologii i informatyki na uczelniach w Charkowie. - Studia nie są tam tak drogie jak w miastach na Zachodzie, a wymagania aż tak wysokie. Z dyplomem uniwersytetu w Ukrainie raczej bez problemu znaleźlibyśmy pracę, bo u nas ten kraj jest postrzegany jako państwo europejskie - mówi Azim z Libanu.
Gdy tylko pojawiła się informacja, że do Charkowa nadciągają rosyjskie wojska, on i jego najbliżsi przyjaciele spakowali się i pobiegli na dworzec kolejowy. Na miejscu zastali tłum ludzi i kompletny chaos. Ich pociąg do Lwowa przyjechał z 12-godzinnym opóźnieniem, na miejsce dotarli półtorej doby później. Stamtąd przedostali się do Polski dwoma autobusami. - I tak mamy niesamowite szczęście, że udało się nam uciec. Wielu naszych kolegów ze studiów ugrzęzło w Charkowie. Są przerażeni, nie mają jak uciec. Miasto jest ostrzeliwane ze wszystkich stron, cały czas słychać było wybuchy. Część naszych ukraińskich znajomych chwyciła za broń - opowiada Azim. Tylko w pierwszym tygodniu rosyjskiej inwazji w Charkowie zginęło dwóch zagranicznych studentów - Algierczyk i Hindus.
W Hrubieszowie znowu dopisuje im szczęście. Gdy młody wolontariusz słyszy, że wybierają się do Warszawy, mówi, że ma tam mieszkanie i mogą się w nim zatrzymać. Planują zostać w mieście kilka dni i zastanowić się co dalej. Prawdopodobnie wrócą do swoich krajów.
Parę metrów dalej na chodniku zaparkował food truck „Tandoor Szama” z Olsztyna, który od tygodnia karmi uchodźców i lubelskich wolontariuszy - najpierw w punkcie recepcyjnym w Dorohusku, potem na przejściu granicznym w Zosinie, a we wtorek dotarł do Hrubieszowa. Zostanie tu dwa dni. Przed garkuchnią na kółkach zupami i sałatkami zajada się grupa indyjskich studentów z Kijowa, Charkowa i Dniepru. W przeciwieństwie do kolegów z innych państw są spokojni, bo ambasada wysłała po nich busa i zorganizowała przeloty do kraju. Food trucka z indyjskim jedzeniem w ośrodku dla uchodźców się jednak nie spodziewali.
Według danych ukraińskiego resortu edukacji i nauki na tamtejsze uczelnie w 2020 r. uczęszczało prawie 77 tys. zagranicznych studentów, Najwięcej z nich przyciąga właśnie Charków (20 tys.) i Kijów (18 tys.), a największą społeczność stanowią Hindusi. Większość z nich po wybuchu wojny zdecydowała się uciec do Polski. Nie wszyscy noszą się z zamiarem natychmiastowego powrotu do ojczyzny. Jak grupa studentów z Nigerii, Kamerunu i Wybrzeża Kości Słoniowej, którą spotykamy na dworcu kolejowym w Lublinie. - Na razie chcemy zostać w Polsce. Może tu uda nam się przeczekać wojnę - mówi jeden z nich.
Do Polski napływa też z Ukrainy wielu członków tamtejszych mniejszości narodowych i etnicznych, co dla wolontariuszy w punktach recepcyjnych często wiąże się z dodatkowymi wyzwaniami. - W niedzielę mieliśmy dużą, 50-osobową grupę Romów, która nie zgadzała się rozdzielić. I chcieli jechać tylko do miejsca, gdzie mieszkają już inni członkowie ich społeczności, albo do Międzyrzeca Podlaskiego albo do Ząbek pod Warszawą. W końcu znalazła się firma z Międzyrzeca, pan zabrał ich tam wszystkich. Dzisiaj przyjechali też ludzie z Uzbekistanu - opowiada Olga, adwokatka z Lublina, która jako wolontariusza pomaga w ośrodku w niedalekim od Hrubieszowa Horodle.
Pomoc
Na przejścia graniczne w okolicach Hrubieszowa przyjeżdżają ludzie z całej Ukrainy: przede wszystkim z Kijowa, ale są też z Łucka, Lwowa, Chmielnickiego, Tarnopola, Równego. W weekend zjawili się już nawet uciekinierzy z Odessy. Większość z nich dociera tu prywatnymi samochodami lub busami, ale też wielu ostatnie kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kilometrów pokonuje pieszo.
Jak Wiera z Równego, którą spotykamy na przejściu w Zosinie. Siedzi przy stoliku obok małej garkuchni, który rozstawiła tam AGROunia. Towarzyszy jej dwójka siedmiolatków zajadających się kiełbasą z rożna. Chłopiec to jej syn, dziewczynka jest córką brata, który mieszka i pracuje w Polsce. Dzieci pojadą z nim, Wiera wróci na Ukrainę. Nie może zostać z synem, bo w domu została chora matka.
Kiedy dotarła do granicy, ich bus stanął w kolejce samochodów ciągnącej się kilka kilometrów. Wiera postanowiła z niego wysiąść i dalej iść, bo ukraińscy pogranicznicy przepuszczają uchodźców nieregularnymi strumieniami. Czasami przez wiele godzin kolejka ani drgnie, potem nagle przechodzi kilkaset osób. Wolała być wtedy blisko przejścia.
- Najwięcej ludzi przepuszczają wieczorem. Wczoraj dzwoni do mnie koleżanka z przejścia w Dołhobyczowie i błaga, żeby pomóc, bo ma 180 ludzi, głównie młode matki z malutkimi dziećmi. Przemarznięci, wycieńczeni, w kolejce czekali prawie dobę. Prosi, by dać jakiś transport. Akurat byli u nas ludzie z Wrocławia, którzy chcieli zabrać stąd uchodźców do siebie. Rzucili więc wszystko i pojechali po te rodziny na granicę. Do Wrocławia wrócili z inną grupą - opowiada Wioletta Krawczuk. Podkreśla, że już te pierwsze trudne dni pokazały, że bez zaangażowania zwykłych ludzi nie dałoby się zapewnić pomocy tak wielu Ukraińcom. I nauczyły wszystkich, że nie ma uniwersalnych rozwiązań, bo każdy przypadek jest inny. Najważniejsze jednak, że zawsze znajduje się w końcu ktoś, kto pomoże. ©℗