Chcemy wierzyć, że wojna z zasady dotyczy innych, nie nas.

Kiedy zacząłem pisać ten felieton, wybuchła wojna. Felieton to jednak gatunek czasu pokoju, żarty i finezja tracą użyteczność, kiedy na stolicę naszego sąsiada jadą czołgi. Przeglądam doniesienia agencyjne z różnych państw Unii: w jednych czytam o „operacji wojsk Putina” i „aktywności wojskowej”, w drugich, jednak, o „wojnie”, „agresji”, „inwazji rosyjskiej na Ukrainę”. I wypowiedzi ważnych polityków: mówią o „inwazji”, „konflikcie” bądź „bardzo poważnym naruszeniu norm”, o problemie, który chcieliby rozwiązać magicznymi formatami dyplomatycznymi.
Słowa, jak wiadomo, same w sobie nie zmieniają losów świata, ale fakt, że nazywanie po imieniu ataku na Bogu ducha winne państwo sprawia tak wiele kłopotów, skłania do refleksji. Z jednej strony to nie świadczy źle o Europie, że z takim trudem postrzega ohydę postępowania Putina. Chcemy wierzyć, że wojna z zasady dotyczy innych, nie nas. Z drugiej właśnie temu służy unikanie jasnego określenia wojennej rzeczywistości – usunięciu Ukraińców z hipotetycznej rodziny europejskiej. Współczujemy, ale przekonujemy się (staramy się przekonać), że „u nas” TO się nie zdarza. Skoro się zatem zdarzyło, to „u nich”. Wojna stygmatyzuje. Nie tyle agresorów, tylko ofiary. Z Polski niejednokrotnie padały głosy za obecnością Ukrainy w UE, a nawet NATO. Dla zbyt wielu polityków – i narodów – Unii Europejskiej tego typu polityka wydawała się zbyt śmiała, zbyt, krótko mówiąc, prowokująca Putina do gniewnej reakcji. Ukraina została „po tamtej stronie”, a teraz dotknęła ją wojna. Ją, a nie nas.
W bardzo ciekawej analizie opublikowanej przez Deutsche Welle znaleźć można wypowiedzi ekspertów niemieckich w sprawie stosunku ich polityków do Rosji. „Niemiecka dyplomacja jest w tej chwili bezradna, ponieważ ją obowiązują żelazne zasady, które dla Putina nic nie znaczą” – czytamy wniosek jej autorów. W pewien sposób ta bezradność jest wspólna. Przełamać ją można tylko zaangażowaniem militarnym państw Europy na Ukrainie, co jednak oznaczałoby uznanie jej za część „naszej Europy”. Co byłoby szlachetne, ale…