Przewidując przyszłoroczne wydarzenia w USA, można się poczuć jak para bohaterów popularnego teraz filmu „Nie patrz w górę”: gdy spokojnie ostrzegasz przed nadchodzącą katastrofą, nikt nie słucha, a kiedy krzyczysz „wszyscy zginiemy!”, ludzie wybuchają śmiechem.

Dla tych, którzy filmu nie widzieli, krótkie podsumowanie. „Nie patrz w górę” („Don’t look up”) to gorzka komedia o kompleksie medialno-polityczno-gospodarczym, który decyduje o losach nas, maluczkich, i o tym, jak postrzegamy świat. Fabuła jest prosta. Dwójka naukowców odkrywa kometę, która zmierza w naszym kierunku. Ludzkość ma narzędzia do zmiany toru jej lotu, ale jeśli nie zrobi nic, dojdzie do zderzenia i życie na Ziemi dobiegnie końca. Naukowcy ruszają więc z ostrzeżeniem do polityków i mediów, ale okazuje się, że przekonanie ludzi o powadze zagrożenia nie jest takie łatwe. Popularny program informacyjno-rozrywkowy ma na tapecie wiele innych tematów, decyzjami prezydentki USA rządzą bieżące kalkulacje polityczne, a w mediach społecznościowych natychmiast pojawiają się teorie spiskowe – skąd wiemy, że kometa to nie jedna, wielka bujda i spisek żydowskich miliarderów czyhających na naszą wolność?
Chociaż przeznaczone dla globalnej publiczności i naszpikowane gwiazdami „Nie patrz w górę” jest na wskroś amerykanocentryczne – kometę odkrywają naukowcy z USA, a udaną misję ratunkową mogą przeprowadzić wyłącznie Stany Zjednoczone, jeśli tylko zgodzi się na nią pani prezydent. Losy świata po raz kolejny spoczywają w rękach Wuja Sama.
„Amerykańskość” filmu może być słusznie uznawana za jego wadę, ale pozwala to twórcom skoncentrować się na patologiach tamtejszej sceny politycznej i medialnej. Patologiach, które widzimy na co dzień. Bo chociaż film jest karykaturą, a tym samym zniekształca i wyolbrzymia niektóre elementy rzeczywistości, to jednocześnie jest na tej rzeczywistości oparty. I doskonale pokazuje, gdzie prowadzi droga, którą kroczy najpotężniejsze państwo świata wciąż pretendujące do miana „wzoru demokracji”.
Znikąd pomocy
Jak ostrzec ludzi przed śmiertelnym zagrożeniem? Wydaje się, że to nic trudnego – zwłaszcza jeśli mamy do dyspozycji przekonujące dane. Wystarczy porozmawiać z dziennikarzem, powiadomić odpowiednią instytucję państwową, a nawet napisać post na Facebooku czy Twitterze. Współczesna technologia daje nam przecież możliwości dotarcia do miliardów ludzi na całym świecie. Nic bardziej mylnego. Kiedy Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence), czyli doktorantka, która jako pierwsza dostrzegła kometę, i jej opiekun naukowy, profesor Randall Mindy (Leonardo DiCaprio) trafiają do popularnego programu telewizyjnego, informują o swoim odkryciu i nic się nie dzieje.
Jeden z prowadzących pyta naszych bohaterów, jak sprawić, aby kometa na pewno zniszczyła dom jego byłej żony. Zgodnie z formułą programu rozmowa musi być lekka i zabawna jak w telewizji śniadaniowej – wszak pojawienie się naukowców na wizji poprzedza segment poświęcony miłosnym perypetiom znanej piosenkarki. A kiedy zniecierpliwiona i zniesmaczona Dibiasky w końcu traci panowanie nad sobą i krzyczy do kamery, że wszyscy zginiemy, natychmiast staje się memem. Nikt się jej ostrzeżeniami nie przejmuje.
Odbiorców nie przekonują wyliczenia naukowców potwierdzane przez kolejne ośrodki badawcze. Nawet kiedy kometa staje się widoczna gołym okiem, nie brakuje takich, którzy zachęcają ludzi, by po prostu „nie patrzyli w górę” i żyli swoim codziennym życiem. Brzmi znajomo? Naukowiec i publicysta Peter Kalmus napisał w dzienniku „The Guardian”, że dokładnie tak się czuje, próbując ostrzec ludzkość przed skutkami zmian klimatycznych. Mamy dowody na zbliżającą się katastrofę, mamy technologie, aby jej zapobiec, ale z różnych powodów robimy zbyt mało, by ten cel osiągnąć.
Droga do zatracenia
Frustracje klimatologów mogą się też udzielać naukowcom z innych dziedzin, choćby politologom alarmującym, że amerykańska demokracja zmierza dziś prostą drogą do zderzenia ze ścianą. Problem z naukami społecznymi polega na tym, że nie potrafią z tak dużym prawdopodobieństwem jak nauki ścisłe przewidzieć nadchodzących zmian. Dibiasky i Mindy mogą dokładnie wyliczyć, kiedy kometa uderzy w Ziemię, z jaką prędkością i jakie będą skutki uderzenia. Politolog czy konstytucjonalista nie jest w stanie wskazać dnia, kiedy załamie się w USA demokracja. Ale tak jak astronom czy klimatolog może na podstawie bieżących wydarzeń przewidywać ich długofalowe skutki. I – podobnie jak w przypadku przedstawiciela nauk ścisłych – duża część społeczeństwa nie chce go słuchać.
W Stanach Zjednoczonych od dawna trwa potężny i nasilający się kryzys polityczny napędzany m.in. przez spadek zaufania do najważniejszych instytucji państwa i postępującą polaryzację społeczeństwa. Większość wyborców Partii Republikańskiej uważa, że demokraci są dla kraju większym zagrożeniem niż putinowska Rosja. Z powodu podziałów politycznych proces legislacyjny jest sparaliżowany, a liczbę ustaw zyskujących poparcie polityków obu partii można policzyć na palcach jednej ręki. Mniej więcej dwóch na trzech sympatyków Partii Republikańskiej wciąż sądzi – mimo braku dowodów – że wybory prezydenckie w 2020 r. były nieuczciwe i wierzy, że kolejne też takie będą, jeśli ich kandydat przegra.
Ale przed wypaczeniem wyniku głosowania ostrzegają także zwolennicy demokratów. I wymieniają konkretne działania legislacyjne podejmowane w różnych stanach przez lokalne władze zdominowane przez Partię Republikańską. Z jednej strony chodzi o regulacje dotyczące m.in. procesu rejestracji wyborców, rozmieszczenia punktów do głosowania czy warunków głosowania korespondencyjnego. Zdaniem demokratów projektowane są one tak, by zdemobilizować elektorat ich partii. Ale znacznie poważniejszy zarzut dotyczy zmian w procesie certyfikowania wyniku wyborów prezydenckich w poszczególnych stanach. Stosowne uprawnienia przenoszone są z niezależnych urzędników na zgromadzenia stanowe, czyli ciała polityczne.
W długim okładkowym tekście opublikowanym w grudniowym numerze magazynu „The Atlantic” dziennikarz Barton Gellman ostrzega przed nadchodzącym zamachem stanu. „Perspektywa upadku demokracji nie jest odległa. Ludzie mający interes w tym, by do tego doprowadzić, już szykują środki” – pisze, powołując się m.in. na opinie prawników i historyków. „Jeśli plan się powiedzie, głosy oddane przez Amerykanów nie zdecydują o prezydenturze w 2024 r. Aby uzyskać pożądany efekt, zignorowane zostaną tysiące lub nawet miliony głosów. Zwycięzca zostanie ogłoszony przegranym. Przegrany zostanie uznany prezydentem elektem”.
Chociaż takie ostrzeżenia padają z różnych stron, na razie nie widać szans na znalezienie większości w Kongresie zdolnej podjąć działania oddalające zagrożenie. Skutek może być taki, że niezależnie od wyniku przyszłych wyborów prezydenckich znaczna część Amerykanów uzna je za nieuczciwe. A tym samym zaufanie do fundamentalnego dla demokracji procesu spadnie jeszcze bardziej. Ryzyko jest poważne, mamy na nie dowody, ale nic się nie dzieje – część mediów i polityków wyśmiewa ostrzeżenia, część po prostu o nim nie mówi. System jest sparaliżowany jak w „Nie patrz w górę”.
Paraliż i nieufność
Co ciekawe, w filmie nikt nawet nie próbuje pozyskać wsparcia kongresmanów czy senatorów dla ratowania planety – liczy się wyłącznie zdanie prezydentki Janie Orlean (Meryl Streep). Nie wiem, czy to celowy zabieg, ale trafnie pokazuje to malejącą rolę amerykańskiego parlamentu, gdzie kolejne projekty albo w ogóle nie oglądają światła dnia, albo przegłosowane w jednej izbie dogorywają następnie w szufladach drugiej.
Dla granej przez Streep prezydentki znacznie ważniejsze od wyborów do Kongresu jest przepchnięcie swojego rażąco niekompetentnego kandydata do Sądu Najwyższego. To kolejna karykatura realnej patologii amerykańskiego systemu politycznego. Wspomniany paraliż władzy ustawodawczej prowadzi do wzrostu znaczenia Sądu Najwyższego. Najbardziej kontrowersyjne spory polityczne – np. o prawo do aborcji, politykę migracyjną czy dostęp do broni – coraz częściej rozstrzygają nie powołani w wyborach ustawodawcy, lecz dziewięciu sędziów nominowanych na dożywotnie kadencje. Wobec niemocy Kongresu miejscem tworzenia prawa staje się Sąd Najwyższy. Nie przez uchwalanie nowych ustaw, lecz przez reinterpretację tych już obowiązujących.
W przyszłym roku zdominowany przez konserwatywnych sędziów SN zajmie się kilkoma budzącymi ogromne emocje regulacjami. Ich wyroki mogą doprowadzić m.in. do uchylenia – obowiązującego w całym kraju od niemal 50 lat – prawa do przerywania ciąży czy stanowych ograniczeń w dostępie do broni. Wszystko to w sytuacji, gdy aprobata dla działań SN spadła – według sondaży Instytutu Gallupa – do najniższego poziomu od ponad dwóch dekad, czyli od momentu, kiedy zaczęto tę kwestię badać. Zaufanie do szerzej rozumianej władzy sądowniczej, mierzone od początku lat 70. XX w., spadło do 54 proc. – to drugi najgorszy wynik w historii.
Rozdźwięk pomiędzy malejącym poważaniem dla instytucji a jej rosnącym znaczeniem politycznym to kolejny czynnik uderzający w podstawy amerykańskiego systemu. I znów – mamy dane, formułujemy ostrzeżenia, lecz nic się nie dzieje.
Polityczna kometa
99,7 proc. – na tyle oceniają prawdopodobieństwo uderzenia komety naukowcy w „Nie patrz w górę”. Przewidywania dotyczące tego, jak potoczą się wydarzenia polityczne oraz kiedy nadejdzie ewentualna katastrofa, nigdy nie będą tak dokładne. Ale obecne trendy – obok tych, o których wspomniałem, ważne są też m.in. nierówności majątkowe czy zatrważające wpływy amerykańskich miliarderów (również pokazane w filmie) – nie napawają optymizmem.
Nie wiemy, kiedy polityczna „kometa” w końcu uderzy i co się stanie potem. Czy dojdzie do masowych protestów, zamachów, zamieszek ulicznych, ponownego szturmu na Kapitol, którego rocznicę będziemy obchodzić 6 stycznia? A być może nie stanie się nic – ludzie ograniczą się do toczenia bojów w mediach społecznościowych i amerykański eksperyment skończy się nie hukiem, jak po uderzeniu komety, lecz cichym skomleniem.
Jedno jest pewne – w obecnych warunkach bez radykalnych zmian trudno sobie wyobrazić nagłe odrodzenie w USA demokracji.
*Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współautorem „Podkastu amerykańskiego”