Ruchy protestu są nieczęste, trudne i pełne sprzeczności, rzadko kiedy pokojowe i bezkrwawe. A jednak dziś mówimy o nich więcej, szukamy ich dookoła siebie i im kibicujemy
Ruchy protestu są nieczęste, trudne i pełne sprzeczności, rzadko kiedy pokojowe i bezkrwawe. A jednak dziś mówimy o nich więcej, szukamy ich dookoła siebie i im kibicujemy
Jedno z najczęściej i najbardziej bezczelnie nadużywanych słów. „Rewolucyjne” pomysły, technologie, ruchy społeczne i protesty często są w rzeczywistości równie wywrotowe i doniosłe jak „rewolucyjne” garnki, opiekacze do chleba i patyczki do uszu, które wciskają nam sprzedawcy telezakupów. Słowo to w marketingu i public relations może irytować i wprowadzać w błąd, być męczące, ale da się z tym żyć. Gdy jednak mówimy o polityce i życiu społecznym, przedawkowanie haseł „rewolucji” może szkodzić. Gdy się jej spodziewamy, wypatrujemy za każdym rogiem i wychowujemy kolejne roczniki absolwentów historii, nauk społecznych i studiów międzynarodowych w kulcie tej lub innej rewolucji – często zakłamanym i karykaturalnym – może naprawdę zaszkodzić. A w najgorszym razie nawet doprowadzić do tragedii. Nie raz i nie dwa w XXI w. rewolucyjne nadzieje – podkręcane przez komunikację online i popkulturę – utopiono we krwi.
W rzeczywistości przykładów politycznych rewolucji, co do których historycy przynajmniej nie mają wątpliwości, że się odbyły i osiągnęły początkowe cele, jest kilka – amerykańska rewolucja republikańska z XVIII w., chińska rewolucja komunistyczna Mao, rewolucja francuska i ta nieomal równoczesna na Haiti przeciwko Francuzom. Nawet rosyjska rewolucja październikowa, przykład niby oczywisty, ma swoje drugie i trzecie dno. Jak pokazała historyczka Sheila Fitzpatrick, przewrót bolszewików mógł być tak naprawdę tylko wstępem do serii kolejnych mniejszych i większych aktów rewolucji i kontrrewolucji, czystek, zamachów, represji i reform, które ciągnęły się jeszcze po śmierci najważniejszych rewolucjonistów. Są ludzie, którzy – jak marksistowski historyk Eric Hobsbawm – całe swoje długie życie i tysiące stron poświęcili opisaniu tylko jednej rewolucji, tej kapitalistycznej, i wciąż nie wyczerpali tematu. Inni, jak polski psychoanalityk i filozof Andrzej Leder, autor „Prześnionej rewolucji” o zmianie struktury społecznej i nowym powojennym porządku w Polsce, pisali lapidarnie i efektownie (co tylko prowokuje krytyków i polemistów do rozwlekłych odpowiedzi oraz ciągnących się miesiącami i latami sporów).
Prawdziwe rewolucje społeczne są jednak nieczęste, trudne i pełne wewnętrznych sprzeczności, rzadko kiedy pokojowe i bezkrwawe. A jednak właśnie w ostatnich latach – pokojowych, względnie stabilnych i dla coraz większej części świata również sytych – mówimy o nich więcej, szukamy ich dookoła siebie i im kibicujemy.
Skąd ta chęć rewolucji? I dlaczego tak często nic z marzeń o niej nie wychodzi?
Między ludźmi
Był początek lata 2020 r. W Ameryce płonęły komisariaty policji, samochody, sklepy i budynki lokalnych władz. Śmierć – sąd później orzeknie, że było to morderstwo – George’a Floyda, czarnego mieszkańca Minneapolis, z rąk policjanta doprowadziła do wybuchu. Wylał się masowy, społeczny gniew, jakiego Stany Zjednoczone nie widziały od wielu lat, jeśli nie dekad. Publicysta Andrew Sullivan – sam zadeklarowany przeciwnik i kulturowej lewicy z jej rewolucjami, i antyestablishmentowego Trumpa – przytomnie zauważył, że coś więcej jest na rzeczy. Nie chodzi wyłącznie o strukturalny rasizm i społeczne nierówności.
„Epidemie, jak ta, przez którą właśnie przechodzimy, to coś więcej niż zdarzenie z dziedziny medycyny. Choroby w rodzaju Parkinsona czy nadciśnienie to problemy medyczne. Zaraza to zjawisko społeczne, kulturalne i polityczne. Już same greckie słowa «epi» i «demos» znaczą: między ludźmi” – napisał Sullivan. „Gdy w przyszłości ktoś kiedyś spojrzy na ten surrealistyczny wyborczy 2020 rok, sądzę, że dostrzeże kluczową rolę pandemii w wydarzeniach społecznych. Gdy bierzesz normalne, funkcjonujące społeczeństwo i zamkniesz je w podziemiu na całe miesiące, wymuszając niezdrową i nienaturalną izolację, zawieszając normalne sposoby zarabiania i tak dalej… Oto recepta na społeczny wybuch. I historia uczy nas tego doskonale”. Sullivan przypominał flagelantów i inne średniowieczne sekty i ruchy reformacyjne regularnie towarzyszące epidemiom. Tak jak nie mniej regularne pogromy mniejszości, napady zbiorowej histerii i polityczne przewroty. Całe dynastie, rody, królestwa i modele ekonomiczne unicestwione przez choroby.
Energia skumulowana w trakcie pandemii; masa społecznych i ekonomicznych frustracji; dziedzictwo całych dziesięcioleci nierównego traktowania; sprzyjające demograficzne i genderowe warunki do buntu… Lecz ani w USA, ani w Polsce czy Białorusi do rewolucji nie doszło
Publicysta nie był w tym toku myślenia osamotniony, ale znajdował się w mniejszości. Większość komentatorów i komentatorek widziała ruch Black Lives Matter jako doraźną, spontaniczną reakcję na bardzo konkretny problem – obecny w amerykańskim społeczeństwie strukturalny rasizm, zabójstwo Floyda jako jego symbol oraz Trumpa jako politycznego antybohatera. Przeciwko ruchowi Black Lives Matter – który domagał się reformy policji, wymiaru sprawiedliwości i większej politycznej reprezentacji czarnych Amerykanów – zmobilizował się nie mniej głośny ruch konserwatystów, republikańskich mieszczan, rodzin mundurowych i zwolenników prawa do posiadania broni. „Zarazy, musimy pamiętać, nie jednoczą społeczeństw, a często rozrywają je po szwach. I im dłużej się ciągną, tym głębsze podziały i większe zniszczenie” – pisał Sullivan.
Gdyby amerykańscy komentatorzy spojrzeli na zawieruchę w swojej ojczyźnie nieco szerzej, przyznaliby pewnie rację Sullivanowi. Pandemia uruchomiła większe procesy społeczne na całym świecie. I nie chodziło o to, jak życzeniowo pisali i pisały sympatycy i sympatyczki protestów Black Lives Matter – że to właśnie przerodziły się one w „globalne powstanie” i „światową pokojową rewolucję”, a Ameryka inspirowała resztę planety.
Świat problemów
Amerykański think tank Carnegie Endowment doliczył się tylko latem 2020 r. 34 ważnych masowych protestów na świecie – o połowę więcej niż rok wcześniej, jeszcze przed COVID-19 i ograniczeniami dla zgromadzeń. Wniosek jest całkiem banalny: pandemia tylko zwiększyła gotowość do wyrażania sprzeciwu na ulicach. A chęć demonstrowania była niejednokrotnie większa niż obawa przed nieznaną chorobą. I spośród tych protestów nie tylko Black Lives Matter miało rewolucyjne zamiary i oczekiwania.
Największe w historii współczesnej Białorusi społeczne ruszenie przeciwko fałszowaniu wyborów i kolejnej kadencji Łukaszenki. Protesty po zaostrzeniu prawa aborcyjnego w Polsce, które wprost domagały się ustąpienia władzy lub co najmniej rozwiązania sądu konstytucyjnego. Marsz miliona w Sudanie, protesty prodemokratyczne w Hongkongu, odsunięcie od władzy rządów lub gabinetów od Kirgistanu po Peru. Nigeria, Wenezuela i Indie…
Szczególnie wydarzenia w Białorusi miały rewolucyjny potencjał – reżim był gotowy na przemoc, a ludzie na wyrzeczenia i cierpienie w stopniu niespotykanym już w stabilnych demokracjach Europy. O rewolucji chętnie i szeroko pisała sympatyzująca z Białorusią prasa, czasami dodając, że mowa o jej szczególnej, bo kobiecej odmianie. U naszych wschodnich sąsiadów jednak nie represje były nowością, ale właśnie mobilizacja po miesiącach pandemii i pomimo zagrożenia dla zdrowia publicznego, istotna rola pozostających poza kontrolą reżimu kanałów komunikacji i demograficzna zmiana w łonie samej opozycji.
Podobnie protesty w Polsce – wyrok Trybunału Konstytucyjnego zaostrzający prawo aborcyjne dał impuls do wyjścia dziesiątek i setek tysięcy ludzi na ulice. Ale dla większości zarówno uczestników, jak i obserwatorów Strajku Kobiet jasne było też to, jak wielkie znaczenie ma uogólniony sprzeciw wobec władzy PiS. I że energię do marszów daje nie tylko wielka wściekłość na Julię Przyłębską i Kaję Godek, lecz także dziesiątki innych, czasami drobnych frustracji i pretensji czasu lockdownów i obostrzeń. Medialne liderki protestu Marta Lempart i Klementyna Suchanow miały świadomość tych emocji, bo same wystąpiły prędko z „ultimatum” wobec rządu PiS i jasno domagały się politycznej zmiany. „To jest wojna” i „Rewolucja jest kobietą” – głosiły ich hasła.
Jesienne protesty miały też jednak wymiar karnawału: dla olbrzymiej rzeszy młodych ludzi nękanych teleszkołą i zakazami większych spotkań Strajk Kobiet był pierwszą od dawna okazją, żeby wyjść i zobaczyć się ze znajomymi na ulicach. Wydawało się, że mamy do czynienia z sytuacją par excellence rewolucyjną, że upadają dawne tabu, a wściekłe kobiety – dużo bardziej niż wcześniejsze marsze KOD czy tęczowe protesty młodzieży z lata tego samego roku – poruszą masy.
Energia skumulowana w trakcie pandemii; masa społecznych i ekonomicznych frustracji; dziedzictwo nie lat, lecz całych dziesięcioleci niesprawiedliwości czy nierównego traktowania; sprzyjające demograficzne i genderowe warunki do buntu… Podobieństw między Black Lives Matter, Strajkiem Kobiet i buntem Białorusinów było więcej. Także i to, że ani w USA, ani w Polsce czy Białorusi do rewolucji po prostu nie doszło.
Ugotowane sprawy
Jednym z głównych (i najbardziej kontrowersyjnych) haseł protestów Black Lives Matter było wezwanie do odebrania policji pieniędzy lub w ogóle jej rozwiązania. W czerwcu 2020 r. „New York Times” opublikował artykuł „Tak, dosłownie o to nam chodzi: zlikwidowanie policji”, pod którym podpisała się aktywistka Mariame Kaba. Wiele osób liczyło, że protesty osiągną jakiś jednoznaczny polityczny cel: skompromitują Trumpa i Partię Republikańską, a równocześnie zachęcą do udziału w wyborach czarnych Amerykanów.
Gdy po ponad roku od wybuchu protestów media zaczęły przyglądać się ich skutkom, okazało się, że rzeczywiście zainicjowano reformy policji w aż 140 przypadkach – na poziomie poszczególnych stanów i lokalnych legislatur. Ale nikt nie zlikwidował policji, a wielu kandydatów w wyborach tylko na tym haśle straciło. Owszem, udało się zmobilizować czarnych wyborców w Georgii, a energia protestów pomogła w kampanii Bidena, ale szczegółowe liczby mówią też, że dla zwycięstwa białego polityka w podeszłym wieku decydujące mogły się okazać głosy innych wiekowych białych mężczyzn, mieszkańców przedmieść, ludzi takich jak on. Ten sam „New York Times” donosił też, że w wielu miastach policjanci odchodzą z pracy, pojawiają się wakaty, a problem z przestępczością rośnie – co będzie tylko grało na korzyść republikanów. Jakkolwiek by patrzeć, suma zmian w Stanach Zjednoczonych w rok po wybuchu protestów BLM nie składa się na obraz wielkiej rewolucji.
W Polsce czysto polityczny bilans niedoszłej rewolucji kobiet był może jeszcze bardziej surowy. 22 października 2020 r., przed ogłoszeniem wyroku TK, sondaże w Polsce – opierając się na badaniach zagregowanych przez portal Politico.eu – wskazywały 38 proc. dla PiS, 28 proc. dla PO i ok. 9 proc. dla Lewicy. Równo rok później (i po kolejnych próbach zaostrzenia prawa) PiS miał 39 proc., PO – 25 proc., a Lewica – 9 proc. Podobnie jak w USA, udało się politycznie zaktywizować setki tysięcy, jeśli nie miliony osób, ale władza nic nie robiła sobie z ich żądań, a przy bezradności opozycji mogła nawet w jakiejś perspektywie tylko się pomimo protestów umocnić. Śmierć Izabeli z Pszczyny, której odmówiono terminacji zagrożonej ciąży i która zmarła w szpitalu na sepsę w rok po zaostrzeniu prawa aborcyjnego, nie wywołała już tak licznych i masowych protestów. Na stronach DGP Klara Klinger i Paulina Nowosielska pisały wówczas, że ostatni rok zamiast przynieść rewolucję, przeniósł tylko polityczny ciężar dyskusji jeszcze dalej na prawo. Choć emocje społeczne były już gdzie indziej (coraz więcej osób jest za liberalizacją), do Sejmu spływały kolejne projekty jeszcze surowszych kar za aborcję. A prawa kobiet? „Prawa kobiet ugotowano” – pisały autorki.
W każdym chyba wymiarze najgorzej niedoszła rewolucja obeszła się z Białorusinkami i Białorusinami. Choć z ich sprawą sympatyzuje teraz świat (a Swietłana Cichanouska stała się pewnego rodzaju globalną celebrytką demokracji, jak niegdyś Nelson Mandela i Lech Wałęsa), to poza tym nie udało się zrealizować chyba żadnego z zakładanych celów białoruskich protestów. Polityczni liderzy opozycji siedzą w więzieniu, innych udało się przemocą złamać lub upokorzyć, losy wielu osób nie są znane. Sądy wydają surowe wyroki na zwykłych ludzi za nierzadko absurdalne „przestępstwa”. Sama Białoruś Łukaszenki – który nie zamierza oddać władzy w wyborach – orbituje jeszcze bliżej Rosji.
Sieć obosieczna
Do niedawna porażki ruchów protestu tłumaczono najczęściej słabością lub kłótliwością ich liderów oraz liderek, niejasnymi programami lub brakiem konkretnych i możliwych do zrealizowania żądań. To wszystko realne trudności, ale warto zadać sobie pytanie, co jeszcze decyduje o tym, że polityka i władza pozostają tak odporne na próby wysadzenia ich od dołu. Tym bardziej że globalna demografia – coraz więcej młodych ludzi, a zarazem coraz starsza i bardziej długowieczna elita władzy – naprawdę sprzyja zmianie.
Dziesięć lat temu mechanizm ten jako pierwszy wychwycił i pokazał Jewgienij Morozow, publikujący w USA białoruski politolog i krytyk nowych technologii. W swojej książce „Net Delusion” obśmiał ideę „twitterowych rewolucji”, czyli coraz bardziej popularne na Zachodzie przekonanie, że protesty przeciwko reżimowi ajatollahów w Iranie, a później wydarzenia arabskiej wiosny były możliwe dzięki mediom społecznościowym. „To suk, czyli arabski bazar, obalił Mubaraka. Jedyna różnica polega na tym, że tym razem na bazarze wszyscy przelali swą złość na Twittera” – wyrażał ostatnio tę samą myśl na stronach Onetu publicysta Witold Jurasz. Co więcej, przestrzegał jeszcze Morozow, reżimy szybko nauczą się, jak wykorzystywać te same technologie do identyfikowania i szpiegowania ludzi, do nadzoru i kontroli nad nimi. Nowe sieci społecznościowe staną się najlepszym narzędziem nie w rękach demonstrantów, lecz podsłuchujących ich oficerów. Choć nie jest to może koszmar obywateli Unii Europejskiej, to od Mińska przez Moskwę po Pekin nie brakuje nam dziś przykładów na słuszność jego obaw. Prawdziwa próba wzniecenia rewolucji mogłaby zostać zdławiona w zarodku, zanim niedoszli spiskowcy wysłaliby pierwszego tweeta.
Globalna demografia – coraz więcej młodych ludzi, a zarazem coraz starsza i bardziej długowieczna elita władzy – naprawdę sprzyja zmianie
Ale z dominacją mediów online wiąże się jeszcze inne zagrożenie dla protestów i rewolucji, czyli „kliktywizm”. Cokolwiek by mówić o skuteczności lub fiasku ruchów w rodzaju pierwszej Solidarności czy nawet jeszcze protestów na kijowskim Majdanie, wymagały one realnego zaangażowania, budowania relacji, uczyły współdziałania i wytwarzały trwalsze więzi między uczestnikami. Dziś, gdy pozorny udział w proteście można sobie zagwarantować dzięki przekazywanym przez internet wyrazom wsparcia i memom, udział w polityce staje się bardziej „fun” i „sexy”, ale jest efemeryczny. Weterani protestów doby mediów społecznościowych na pewno nabywają ważnych kompetencji i cennych doświadczeń. Ale często okazuje się, że nie tych, które decydują o sukcesie w polityce i w walce o władzę. Liderzy i liderki protestów i niedoszłych rewolucji odkrywają, że działania, które przynoszą im poklask w social mediach, nie przekuwają się w polityczną zmianę. Masowe ruchy, które mogą się pochwalić milionami i dziesiątkami milionów fanów na Facebooku i Instagramie, w walce o wpływy przegrywają z małymi, ale doskonale zorganizowanymi i skupionymi na celu grupami interesu i lobbystami.
A polaryzacja – o której trzeźwo wspominał Sullivan – robi swoje. Popkultura uczy nas – jak w „Gwiezdnych wojnach” czy „Igrzyskach śmierci” – że protest, bunt, rebelia i rewolucja mają zawsze dwie strony. Uciskanych i uciskających, krzywdzonych i uprzywilejowanych, dobrych i złych. W czasach głębokiej polaryzacji społecznej coraz częściej nie chodzi już nawet o obojętność czy apatię „reszty społeczeństwa”, ale natychmiastową kulturową kontrrewolucję wobec każdego postulatu. Sprawna władza umie odpowiedzieć na każdy Majdan własnym anty-Majdanem, a zdolność propagandystów i spin doktorów do manipulowania narracją w mediach społecznościowych z każdym rokiem rośnie. Wykreowanie sztucznych afer i podziałów, odwrócenie uwagi obserwatorów lub masowa kampania propagandowa wymierzona przeciwko własnemu społeczeństwu są dziś tańsze niż kiedykolwiek. W państwach demokratycznych – w USA, Polsce czy Brazylii – wzajemna niechęć dwóch plemion podkręcana przez algorytmy platform cyfrowych skutecznie rozmywa złudzenie społecznej jedności.
Podtrzymywanie rewolucyjnego płomienia i utrzymywanie spójności masowego ruchu zawsze było trudne. W czasach 160 znaków i algorytmicznej manipulacji, gdy sami agenta KGB zaprosiliśmy do własnej kieszeni, a zaufanie społeczne szoruje gdzieś po dnie, to trudniejsze, niż mogło się wydawać. ©℗
*Autor jest publicystą, prowadzi bloga dymek.substack.com
Reklama
Reklama