Jeśli wierzysz, że zdrowie, inteligencja, sukces i charakter twojego dziecka zależą od twojego wysiłku, to marnujesz pot i łzy.

Ile kosztuje wychowanie dziecka? W mediach regularnie pojawiają się próby oszacowania wydatków rodzicielskich. Firma SW Research wyliczyła, że małe dziecko to koszt 1050 zł miesięcznie, nastolatek 1500 zł, a student 2200 zł. To kalkulacje sprzed trzech lat, więc te kwoty dzisiaj są wyższe – m.in. ze względu na inflację i rosnącą popularność zajęć pozalekcyjnych. Badania Santander Bank pokazują, że takie zajęcia to miesięczny koszt w granicach 100–300 zł dla niemal co czwartego rodzica. Napięty grafik mają już przedszkolaki: zanim wrócą na kolację, zaliczą tenis, naukę gry na gitarze i język chiński.
Zawsze przerażały mnie próby szacowania kosztów wychowania dziecka. Z kilku przyczyn.
Po pierwsze, kwoty, które wychodzą z wyliczeń, zniechęcają młodych do posiadania potomstwa. Po drugie, ma to w sobie coś z zimnego ekonomizmu, redukującego wszystko do wartości księgowej. Przeliczać dzieci na pieniądze? Hola! Po trzecie – zawsze, gdy zaczynam liczyć, ile kosztuje mnie moja siedmioletnia córka, wydatki nie okazują się tak astronomicznie wysokie, jak podają raporty. Co wpędza mnie w kompleksy. Może jestem skąpcem zaniedbującym własne dziecko? Rodzice koleżanek i kolegów mojej córki nieustannie wymyślają sposoby na stymulowanie rozwoju swoich pociech. A ja? Cóż, po mojej stronie jest Jezus.
Badania na bliźniętach
Już tłumaczę, dlaczego mam tak poważnego stronnika. Rodzice Jezusa nie mieli żadnego wpływu na jego przyszłość. Anioł zaanonsował Maryi, że „pocznie w łonie i urodzi syna”, zaordynował, jakie ma nadać mu imię. Ukazał się też Józefowi we śnie, przekonując go, że ciąża żony nie jest wynikiem grzechu, lecz dziełem Ducha Świętego. Rodzice wychowywali małego Jezusa tak jak inni rodzice w tamtych czasach – od najmłodszych lat angażowali go w prace domowe i w pomoc ojcu, by przygotować do wykonywania popłatnego wówczas fachu cieśli. Możliwe też, że posyłali go do szkoły żydowskiej, bo – jak sugeruje Ewangelia – Jezus umiał czytać i pisać. Niemniej syn chadzał własnymi ścieżkami. Gdy odwiedzili Jerozolimę, 12-letni wówczas Jezus zniknął im z oczu. Rodzice odnaleźli go dopiero po trzech dniach, gdy nauczał w Świątyni Jerozolimskiej. Zamiast przeprosić, młodzieniec zrobił im wyrzut: „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?”. Nie wiemy, jak dokładnie zareagowali rodzice, ale wiemy, że „nie zrozumieli tego, co im powiedział”. Dla mnie morał płynący z tej historii jest jasny: czego byś nie zrobił jako rodzic, dziecko i tak pójdzie swoją ścieżką, i osiągnie, co ma osiągnąć. Zamiast szukać mu nowych zajęć, ciągle dyscyplinować i krążyć wokół niego jak helikopter, lepiej odpuścić. Oboje będziecie szczęśliwsi.
Nie dla wszystkich historia Jezusa będzie przekonującym dowodem na ograniczony wpływ rodziców na przyszłość dzieci. Dla sceptyków mam naukę – już nie biblijną, lecz akademicką. Ekonomia w kwestiach wychowawczych niewiele jednak wyjaśnia. Choć ma takie aspiracje co najmniej od 1992 r., gdy prof. Gary Becker z Uniwersytetu Chicagowskiego otrzymał Nagrodę Nobla za ideę, że „ekonomia jest wszędzie”. „Widział ją w dyskryminacji, w przestępczości, w edukacji, a przede wszystkim widział ją w rodzinie. Jedną z podstaw ekonomii rodziny jest założenie, że im mniej dzieci masz, tym lepsza czeka ich przyszłość” – tłumaczy w książce „Selfish Reasons to Have More Kids” (Egoistyczne powody, by mieć więcej dzieci) prof. Bryan Caplan, ekonomista z Uniwersytetu George’a Masona. W ujęciu Beckera związek liczby dzieci z jakością wychowania polega na tym, że mając mniej potomstwa, możemy w nie więcej zainwestować, a więc wytworzyć wyższej jakości „kapitał” (wyższe kompetencje, umiejętności, lepsze cechy osobiste, wyższa inteligencja, lepsze zdrowie itp.).
To, że mamy niewielki wpływ na przyszłość naszych dzieci, nie znaczy, że geny rozstrzygają o wszystkim. Istnieją inne czynniki. Bardzo ważna jest sieć znajomych. Ludzie przekazują sobie „życiowe know-how” w ramach relacji koleżeńskich
Zdaniem Caplana – ojca czwórki dzieci – to błędna perspektywa. Powołuje się na dorobek genetyków behawioralnych, którzy przeprowadzili wiele fascynujących badań na adoptowanych dzieciach, w tym na bliźniętach jedno- i dwujajowych. Zakładali, że jeśli o przyszłości naszych dzieci decyduje wychowanie, to przysposobione dziecko będzie bardziej przypominać – zarówno fizycznie, jak i pod względem osiągnięć i wyznawanych wartości – rodziców adopcyjnych, a nie biologicznych. A podobieństwa pomiędzy rozdzielonymi bliźniętami jednojajowymi nie powinny być istotnie większe niż podobieństwa między bliźniętami dwujajowymi. Badania wykazały tymczasem, że gdy dzieci są małe, to przypominają zarówno adopcyjnych, jak i biologicznych rodziców, a gdy dorastają – podobieństwa do rodziców adopcyjnych zanikają. Pozostają zaś podobieństwa do rodziców biologicznych. Z kolei rozdzielone bliźniaki jednojajowe są znacznie bardziej do siebie podobne (także w pozafizycznych aspektach) niż dwujajowe. Podobieństwa narastają też z wiekiem. „Zamiast myśleć o dzieciach jak o grudkach gliny do formowania, powinniśmy myśleć o nich jak o plastiku, który wygina się w reakcji na nacisk i powraca do swojego pierwotnego kształtu, kiedy nacisk zostaje zwolniony” – twierdzi Caplan. Badania, które potwierdzają jego tezę, to dla aktywnych rodziców lodowaty prysznic.
Mądrzejsze nie będzie
Myślisz, że jak będziesz dawał dzieciom dobre rady dotyczące stylu życia, to będzie zdrowsze? Owszem, w jakimś stopniu jesteś w stanie ochronić je przed uzależnieniami – raczej dając przykład (nie pijąc, nie paląc itd.), niż pouczając. Ale ogólnie i tak nie wpłyniesz na to, czy będą żyły dłużej niż rówieśnicy. W 1994 r. naukowcy przebadali 3 tys. życiorysów duńskich bliźniąt urodzonych pomiędzy 1870 a 1900 r. (wszystkie już nie żyły). Okazało się, że dla długości ich życia duże znaczenia miała genetyka (choć w umiarkowanym stopniu), ale nie to, w jakiej rodzinie się wychowały. Podobnie z liczbą hospitalizacji i subiektywną oceną zdrowia: genetyka liczyła się umiarkowanie, rodzina – wcale.
Wysyłając dzieci na dodatkowe zajęcia z matematyki lub gry na instrumencie, też nie sprawimy, że będą inteligentniejsze. Co prawda w wyniku ćwiczeń umysłowych można podnieść IQ o kilka punktów, ale tylko na krótko. W długim terminie efekt zanika. W jednym z badań przeanalizowano pod kątem IQ sto rozdzielonych bliźniąt i trojaczków. Wpływ genów okazał się bardzo silny. Jeśli jedno z rozdzielonych bliźniąt radziło sobie w testach IQ lepiej niż 80 proc. populacji, drugie radziło sobie lepiej niż ponad 70 proc. populacji. W tym kontekście pouczające też były porównania IQ biologicznych dzieci z ich adoptowanym rodzeństwem. Jeśli te pierwsze osiągały wynik lepszy niż 80 proc. populacji, to te drugie osiągały wynik lepszy od zaledwie ponad 50 proc. Wychowanie w danej rodzinie nie podnosi IQ przysposobionego dziecka.
Nie wzrasta też subiektywne poczucie szczęścia ani nie przekłada się na osiągnięcia i wysokie dochody w dorosłym życiu. Często tłumaczymy sukcesy dzieci powodzeniem ich rodziców – mówi, się, że dzięki niemu mieli środki na odpowiednie wychowanie i inwestycje w potomstwo. Caplan twierdzi jednak, że o wiele ważniejsze jest co innego. „Dzieci dosłownie dziedziczą sukces edukacyjny i finansowy po swoich rodzicach” – pisze ekonomista, powołując się na badania Bruce’a Sacerdote’a, który przebadał historię 1600 Koreańczyków adoptowanych w latach 50. XX w. przez Amerykanów. Wpływ wychowania był w tym przypadku niewielki – każdy dodatkowy rok kształcenia matki adopcyjnej przekładał się na zaledwie pięć dodatkowych tygodni edukacji adoptowanego dziecka i o 2 proc. większą szansę na ukończenie college’u. Jeśli chodzi o dochody, to Koreańczycy adoptowani przez bogatsze rodziny mieli w dorosłości właściwie takie same dochody jak ci, których przysposobili biedniejsi rodzice.
Nie powinniśmy się jednak ograniczać do kwestii zdrowotno-finansowych. Wychowując dzieci, liczymy także, że przekażemy im nasze wartości i zrobimy z nich porządnych ludzi. Dlatego tak często je dyscyplinujemy. Badania jednak są bezlitosne: o ile rodzice mają wpływ na polityczną, religijną czy światopoglądową tożsamość dzieci, to już na praktykę ten wpływ maleje niemal do zera. W skrócie: dzieci przejmują etykiety, ale nie to, co się pod nimi kryje. Rodzicom nie udaje się też zapobiegać niechcianym ciążom nastolatek czy przekazywać wartości rodzinnych na tyle skutecznie, by zapobiec przyszłym rozwodom. Nie mają też właściwie żadnego wpływu na to, ile ich dzieci będą miały potomstwa.
To nie determinizm
Skoro nie wychowanie decyduje o tym, jak radzą sobie nasze dzieci, to co? Czy wszystko mamy przypisać genom? A jeśli tak, czy nie jest to przerażający wniosek? Wszystko byłoby w takim wypadku wynikiem ewolucyjnej redystrybucji materiału genetycznego.
Nic bardziej mylnego – to, że mamy niewielki wpływ na przyszłość naszych dzieci, nie znaczy, że geny rozstrzygają o wszystkim. Istnieją inne czynniki.
Bardzo ważna jest sieć znajomych. Ludzie przekazują sobie „życiowe know-how” spontanicznie, w ramach zwykłych relacji koleżeńskich. Dzieci mające rozgarniętych przyjaciół poradzą sobie w życiu lepiej niż te zadające się ze stereotypowymi „blokersami”.
Elias Einiö, ekonomista z London School of Economics, sprawdził, jak rozmieszczenie 18–22-latków z różnych warstw społecznych w koszarach wojskowych wpływa na ich przyszłe zarobki. Okazało się, że stały kontakt z kolegami, których rodzice osiągają dochody wyższe o odchylenie standardowe, podnosi dochody między 28. a 42. rokiem życia o 2,6 proc. – w przypadku, gdy poborowy sam pochodzi z zamożnej rodziny. W przeciwnym razie efekt ten jest słabszy. Wniosek Einiö jest taki, że istniejące już nierówności społeczne mają tendencję do samowzmacniania się, ale mieszanie się ludzi z różnych warstw dochodowych może ją osłabić. Zarobki osób z bogatszych domów wzrosną nieco mniej, a zarobki osób z tych biedniejszych wzrosną nieco bardziej. Dla rodziców to ważna informacja: mogą pomóc swoim dzieciom, dobrze wybierając okolice, w której będą mieszkać i je wychowywać. Dzięki temu ich pociechy naturalnie wejdą we właściwą sieć znajomych. Kluczowe jest to, by stało się to jak najwcześniej przed ukończeniem 13 lat. Wówczas istnieje szansa, że w wieku dwudziestu kilku lat córka lub syn będą mieli istotnie wyższe zarobki. Przeprowadzka w bogatszą okolicę po 13. urodzinach może im nawet zaszkodzić, bo zmiana otoczenia i zerwanie przyjaźni niesie ze sobą koszty.
Taki wniosek płynie też z pracy „The Economics of Parenting” trójki ekonomistów (Matthias Doepke, Giuseppe Sorrenti i Fabrizio Zilibotti), która stanowi podsumowanie badań dotyczących wychowania dzieci.
Poza siecią znajomych na sukces życiowy naszych dzieci wpływa również ślepy traf. Co jest dla wielu gorzką pigułką do przełknięcia. „Ludzie naprawdę nie lubią, gdy sukces tłumaczy się szczęściem. Nie lubią tego zwłaszcza ludzie sukcesu. W miarę starzenia się i odnoszenia sukcesów, czują, że ich sukces był w jakiś sposób nieunikniony. Nie chcą uznać roli przypadku” – mówił w jednym z wykładów Michael Lewis, autor m.in. książek „Big Short” i „Moneyball”.
Tymczasem z punktu widzenia wychowania dzieci uznanie ślepego trafu za istotny czynnik sukcesu niesie ze sobą poważne – i optymistyczne – konsekwencje. Niskim kosztem możemy zwiększyć szansę, by przytrafił się akurat naszemu dziecku. Jak? Odpowiedź na to pytanie może wydawać się banalna: wystarczy dać mu więcej swobody.
Hodowla kruchych ludzi
Aktywne rodzicielstwo – nazywane często „helikopterowym” – zyskuje ostatnio na popularności. Rodzice, którzy wyznają tę filozofię, na każdym polu poświęcają dzieciom dużo uwagi, starają się spędzać z nimi jak najwięcej czasu, dbać o ich bezpieczeństwo i dobre samopoczucie. A także zapewnić im jak najszerszą paletę zajęć prorozwojowych, naukę w najlepszych szkołach itd. Popularność helikopterowego wychowywania wzrosła w minionych trzech dekadach po okresie dominacji innej skrajności – bezstresowego wychowania. W USA w ostatnim półwieczu czas przebywania matek z dziećmi wzrósł dwukrotnie, a ojców niemal czterokrotnie (analogicznych danych dla Polski brak). Niektórzy tłumaczą to zmierzchem ery, w której wierzono, że w kapitalizmie trzeba się zaharowywać (w związku z czym dla dzieci nie ma już czasu), i wejściem w nową epokę, w której liczy się równowaga między domem a pracą. Inni twierdzą, że chodzi o nierówności. Tam, gdzie są większe, istnieje większa presja na rodziców, by zadbali o to, że ich dzieci nie spadną z drabinki społecznej. Bez względu na to, które wyjaśnienie jest bliższe prawdy, nadaktywny model wychowawczy szkodzi naszym dzieciom, ograniczając ich rozwój. A nam samym zabiera czas wolny, pieniądze i wpędza w stany lękowe.
Profesor Alison Gopnik, znana psycholog rozwojowa, tłumaczy, że dziecko uczy się nie poprzez pasywne absorbowanie informacji, lecz poprzez aktywną obserwację i interakcje z otoczeniem. Im bardziej niezaplanowany, spontaniczny i nieukierunkowany charakter mają te interakcje, tym lepsze rezultaty.
Alison Gopnik tłumaczy, że dziecko uczy się nie poprzez pasywne absorbowanie informacji, lecz poprzez aktywną obserwację i interakcje z otoczeniem. Im bardziej niezaplanowany, spontaniczny charakter mają te interakcje, tym lepsze rezultaty
Gopnik rozróżnia dwa modele rodzicielstwa – ogrodniczy i ciesielski. W pierwszym tworzymy dziecku warunki rozwoju i ufamy, że je wykorzysta. W drugim chcemy naszą pociechę ukształtować zgodnie z naszymi wyobrażeniami, co jest – zdaniem psycholożki – przeciwskuteczne. „Naszym zadaniem jako rodziców nie jest stworzenie konkretnego rodzaju dziecka. Naszym zadaniem jest zapewnienie przestrzeni miłości, bezpieczeństwa i stabilności, w której dzieci mogą się rozwijać” – pisze Gopnik w książce „The Gardener and the Carpenter”. Czy nie proponuje tym samym powrotu do bezstresowego wychowania? Nie – stworzenie warunków do rozwoju nie oznacza konieczności rozłożenia szczelnego parasola ochronnego przed światem zewnętrznym. W takim wypadku wychowamy pokolenie rozhisteryzowanych wrażliwców, nieumiejących radzić sobie z życiem. „Próbując uchronić dzieci przed wszelkim ryzykiem, przeszkodami, zranionymi uczuciami i lękami, nasza kultura odebrała im możliwości, których potrzebują, by stać się dorosłymi ludźmi sukcesu” – tłumaczy psycholog ewolucyjny Jonathan Haidt w artykule „The Fragile Generation”.
Helikopterowy model rodzicielstwa odbiera naszym dzieciom przestrzeń do samodzielnej eksploracji rzeczywistości, eksperymentów, podejmowania ryzyka, a także stawiania czoła konsekwencjom własnych wyborów. Pokolenie dzisiejszych 50-latków i starszych było wychowywane inaczej.
Wróćmy do Bryana Caplana. „Jeśli błędnie wierzysz, że zdrowie, inteligencja, szczęście, sukces, charakter i wartości twojego dziecka zależą od twojego wysiłku, marnujesz pot i łzy” – pisze ekonomista. I dodaje: „Nie bądźcie zaniepokojeni, gdy czytacie w badaniach, że przyszłość waszych dzieci jest poza waszą kontrolą. Nie oznacza to, że będą sobie źle radziły – prawdopodobnie będą się miały dobrze niezależnie od tego, czy jesteście wspaniałymi rodzicami czy nie”. W opinii Caplana prawdziwie szczęśliwe może być „zrelaksowane” rodzicielstwo – takie, w którym będziemy mogli z dziećmi robić to, co podoba się zarówno nam, jak i im samym. Statystyki opracowane przez noblistę Daniela Kahnemana, z których wynika, że opieka nad dziećmi należy do zajęć sprawiających rodzicom najmniej radości, stracą na aktualności. Popularyzacja podejścia Caplana może mieć także efekt pronatalistyczny: skoro wychowanie potomstwa nie musi być ciężarem finansowym i stresem, łatwiej będzie zdecydować się na kolejne. Tak więc… żono, musimy o czymś porozmawiać!