Na cztery tygodnie przed wyborami trudno wskazać zdecydowanego faworyta w wyścigu o fotel kanclerza Niemiec. Niespodziewanie pojawiły się zupełnie nowe osie kampanii.

Szef najsilniejszej partii w Niemczech, chadeckiej CDU, Armin Laschet? A może obecny minister finansów i wicekanclerz, przewodniczący socjaldemokratów, Olaf Scholz? Czy też najmłodsza z całej trójki kandydatka Zielonych, 41-letnia Annalena Baerbock, choć jej kampania ostatnio zwolniła? Tego, kto zostanie kanclerzem po zaplanowanych na 26 września wyborach do Bundestagu, nie da się przewidzieć.
Po stabilizacji, wręcz pewnej nudzie 16 lat rządów kanclerz Angeli Merkel, to na niemieckiej scenie politycznej radykalna odmiana. Tym bardziej zaskakująca, że jeszcze kilka tygodni temu wszystko działo się według obowiązującej w powojennym rozdziale kraju zasady: wybory wyborami, a kanclerz i tak będzie chadekiem. Bo jeśli spojrzymy na ostatnie 70 lat istnienia Republiki Federalnej, przez pół wieku rządzili chrześcijańscy demokraci.
Tymczasem według najnowszych sondaży przeprowadzonych dla RTL/NTV trzy największe partie mają bardzo zbliżone poparcie. Na miesiąc przed wyborami na prowadzenie nieoczekiwanie wysforowała się SPD – z 23 proc. poparcia. O 1 pkt proc. mniej ma CDU, zaś Zieloni cieszą się 18-proc. sympatią.
To nie czas na śmiech
Jeszcze pod koniec czerwca w przedwyborczych sondażach prowadziła CDU do spółki z siostrzaną bawarską CSU, mając ok. 30 proc. poparcia. Nie był to wynik wybitny jak na chadeków, ale znacząco lepszy niż w maju. Wtedy poparcie dla ugrupowania pikowało z powodu afery maseczkowej, czyli kreatywności kilku posłów CDU, dzięki której przy okazji zakupów rządu związanych z pandemią stali się o setki tysięcy euro bogatsi. Skandal skończył się kilkoma dymisjami, złożeniem mandatu oraz dużym wzrostem poparcia dla Zielonych. Ci z kolei, po błędach, stracili impet, zaś chadecy się otrząsnęli i wydawało się, że na początku lata kampania wchodzi w utarte koleiny.
Zaledwie dwa tygodnie później zostały one rozmyte przez wielką powódź, która spustoszyła zachód kraju. Zginęło prawie 200 osób, tysiące nie mają dachu nad głową, straty liczone są w setkach milionów euro. To mocno wpłynęło na kampanię, szczególnie że Laschet zaliczył sporą wpadkę: podczas przemówienia prezydenta Franka-Waltera Steinmeiera na obszarze objętym powodzią, stał za przemawiającym politykiem i kamery go nagrały, gdy beztrosko śmiał się i żartował z partyjnymi kolegami. Tabloid „Bild” podsumował: „Laschet się śmieje, gdy kraj płacze”. Mimo przeprosin ten incydent wciąż odbija się na wynikach chadeków.
Wielkie zniszczenia powodziowe sprawiły, że zmiany klimatyczne stały się jedną z osi kampanii wyborczej, która do tej pory była dość niemrawa. Ten temat sprzyja Zielonym, którzy według sondaży uchodzą za mających w tym obszarze największe kompetencje i starają się pokazać, że przestawienie na zieloną gospodarkę może się wiązać z tworzeniem nowych miejsc pracy. Mimo tego na razie nie potrafią odzyskać rytmu, który zgubili w związku z oskarżeniami Baerbock o popełnienie plagiatu w książce „Jetzt. Wie wir unser Land erneuern” (Teraz. Jak odnowimy nasz kraj) i o poprawianie przez nią życiorysu.
Zdaniem Robina Alexandra, zastępcy redaktora naczelnego gazety „Die Welt”, Laschet wciąż jest faworytem wyborczego wyścigu, lecz z powodu niskich sondaży ma poważne kłopoty. – Partia nigdy nie była zdecydowana co do Lascheta. Miał mocnego kontrkandydata w osobie Markusa Södera, szefa bawarskiej CSU, i wybrano go dopiero po długich, zakulisowych targach. Działacze lubią Lascheta, ale mają wątpliwości, czy potrafi poprowadzić kampanię. Na razie jest dość bierny. Nie zaproponował żadnych zmian i nie zaprezentował ludzi, którzy mają z nim współpracować po wygranych wyborach. Prezentuje postawę „i tak na mnie zagłosujecie”. To działało przez tyle lat u Merkel, ale wcale nie jest oczywiste, że zadziała teraz – wyjaśniał Alexander w niedawnym wywiadzie dla DGP. W dalszej części kampanii to się może zmienić i Laschet może pokazać swoje bardziej zdecydowane oblicze, już teraz zapowiada, że „będzie walczyć”.
Koalicyjne układanki
Po pierwszym kampanijnym trzęsieniu ziemi, którym była powódź, przyszło drugie: sytuacja w Afganistanie. Na głowy rządzących posypały się gromy m.in. z powodu zbyt późnej decyzji o ewakuacji, choć warto podkreślić, że po Amerykanach i Brytyjczykach to właśnie Niemcy do końca ubiegłego tygodnia ewakuowali najwięcej osób. Jednak po szoku, którym była powoli rozkręcająca się akcja szczepień przeciw COVID-19, i słabej reakcji na powódź, wiara w sprawczość niemieckiego państwa zostaje znów podkopana, a przejęcie władzy przez talibów w Afganistanie budzi obawy przed zwiększoną liczbą imigrantów.
„Wzrost znaczenia tematu migracji jest korzystny dla dwóch partii: Zielonych i Alternative für Deutschland, którym wyborcy w RFN przypisują kompetencje w tej materii i które prezentują skrajne poglądy w kwestiach azylowych i migracyjnych. Zieloni będą podkreślali w debacie względy humanitarne, a AfD podważała prawa uchodźców do ochrony międzynarodowej” – napisała w komentarzu Anna Kwiatkowska z Ośrodka Studiów Wschodnich. „Kwestia afgańska w najtrudniejszym położeniu stawia polityków CDU i CSU oraz chadeckiego kandydata na kanclerza Armina Lascheta. Obciąża ich kontrowersyjne dziedzictwo polityki migracyjnej Merkel z 2015 r. i konieczność konkurowania o wyborców z antyimigrancką AfD” – dodała.
Jedną z niewielu bardzo mało prawdopodobnych, wręcz niemożliwych rzeczy po wrześniowych wyborach wydaje się wejście do rządu radykałów z prawicowej populistycznej Alternatywy. Ale już liczba możliwych układanek koalicyjnych może przyprawić o ból głowy. – Partie, które prowadzą w sondażach, mają jak na liderów małe poparcie i dlatego ten, kto wygra wybory, będzie potrzebował dwóch partnerów koalicyjnych, a nie jednego – tłumaczy Robin Alexander. – Jeśli wygra Laschet, utworzy koalicję z Zielonymi i liberałami. Jeśli Scholz, to potrzebuje Zielonych i jako drugiego koalicjanta dobierze komunistów z Die Linke albo liberałów, których woli zdecydowanie bardziej – opowiada dziennikarz, który właśnie wydał książkę o końcu rządów Angeli Merkel. Z kolei jeśli wybory wygrają Zieloni, to mogą się dogadać zarówno z chadekami, jak i socjaldemokratami.
Aby dodatkowo zagmatwać sytuację, w ostatnich miesiącach w siłę, przynajmniej sondażową, rosną liberałowie z FDP (12 proc.), którzy od marca zyskali w sondażach po 3–4 pkt proc. i ich wejście do rządu wydaje się całkiem prawdopodobne. W Niemczech partie, które uzgodnią utworzenie koalicji rządowej, podpisują umowę, która jak na polskie warunki jest dosyć szczegółowa. W 2017 r. to właśnie takie rozmowy zerwali liberałowie, którzy mieli tworzyć rząd z chadekami i Zielonymi. Tym razem Christian Lindner, przewodniczący FDP, chce współrządzić i przymierza się do teki ministra finansów. Ale takie przymiarki przed wyborami są jak pisanie palcem po wodzie. Jedynym pewnikiem jest to, że na kolejną kadencję kanclerzem nie zostanie Angela Merkel. W Niemczech przyszedł czas na małą destabilizację i świeże spojrzenie rządzących. A to dla naszych sąsiadów od ponad kilkunastu lat rządzonych przez tę samą partię nie jest wcale złą wiadomością.