Lekko zawoalowana groźba już pojawiła się w wystąpieniach kubańskich polityków, m.in. w nazywaniu demonstrantów „terrorystami”. A jak wiadomo: z terrorystami się nie negocjuje, do terrorystów się strzela

Autor jest doktorem nauk o polityce Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, a także ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym Rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu
Rewolucje zwykle nie wybuchają wówczas, gdy nędza i ucisk osiągają apogeum, lecz wtedy, gdy sytuacja zaczyna się lekko poprawiać, ale w sposób i w tempie, które nie spełniają oczekiwań społecznych. To prawidłowość znana politologom i historykom. Na Kubie też ostatnio zaczęło się, pod pewnymi względami, robić lepiej – więc najpoważniejsze od 1994 r. zamieszki nie powinny dziwić.
Po śmierci Fidela Castro oraz po niedawnym przejściu na emeryturę jego brata Raúla reżimowi zabrakło przywódczych autorytetów. Osłabła również pozycja konserwatystów na rzecz technokratów, a rząd premiera Miguela Díaza-Canela (od 2019 r. jest też prezydentem) podjął parę lat temu bardzo ostrożne reformy, poszerzające wolności osobiste (m.in. zakazano dyskryminacji ze względu na niepełnosprawność, płeć czy orientację seksualną) i dostosowujące system polityczny do nowoczesnych standardów (limit kadencji prezydenta).
Jednocześnie, wbrew nadziejom części społeczeństwa, zaczęły pogarszać się wyniki gospodarki (i tak ledwie zipiącej od czasu rozpadu ZSRR). W zeszłym roku skurczyła się o 11 proc., w tym – do czerwca – o kolejne 2 proc. Do tradycyjnych bolączek, takich jak ludzka niekompetencja i nieefektywny system centralnego planowania, swoje dołożyła pandemia: drastycznie zmniejszając kluczowe dla kraju wpływy z turystyki oraz komplikując import żywności, paliw i środków produkcji, od którego Kuba jest poważnie uzależniona. Efekt – to gigantyczne kolejki do niemal pustych sklepów, głód zaglądający w oczy wielu rodzinom, dramatyczny brak leków. Nawet papierosy stały się artykułem deficytowym i luksusowym na wyspie słynącej z produkcji świetnego tytoniu.
COVID-19 obnażył też słabości systemu ochrony zdrowia, dotychczas uznawanego za – przynajmniej jak na warunki latynoamerykańskie – względnie dobry. Powolna akcja szczepień (do tej pory wakcynę otrzymało ok. 13 proc. populacji), marnotrawstwo zasobów i przeciążenie zaczęły powodować obawy Kubańczyków o przyszłość (ostatnio notowano dwukrotny wzrost zakażeń i zgonów z tygodnia na tydzień; tylko w niedzielę doniesiono o 47 śmiertelnych przypadkach).
Paradoksalnie – swoje do tej wybuchowej mieszanki dołożyła polityka nowej administracji amerykańskiej, a dokładniej jej zaniechania. Sygnały, które Joe Biden wysyłał podczas kampanii, wyzwoliły w wielu Kubańczykach nadzieję na zmiany. Tymczasem w realnej polityce Waszyngtonu wszystko jest po staremu. I Kubańczycy, jak się wydaje, stracili cierpliwość. I do swoich rządzących, i do biernych Amerykanów.
Zaczęło się w niedzielę około południa w San Antonio de los Baños w prowincji Artemisa, graniczącej z Hawaną. Film, natychmiast opublikowany w mediach społecznościowych, pokazał setki ludzi skandujących antyrządowe hasła, domagających się szczepionek, lepszego zaopatrzenia w żywność i zaprzestania wyłączania prądu. Wkrótce podobne sceny powtórzyły się w Palma Soriano w prowincji Santiago de Cuba, a ok. godz. 15 ruszyła się stolica. Na ulice wyległy tysiące osób, wymachując flagami i transparentami oraz domagając się ustąpienia premiera.
Na ulicach zaroiło się od umundurowanych funkcjonariuszy oraz tajniaków, a nawet wojskowych aut z bronią maszynową. Protestującym zablokowano dostęp na plac Rewolucji, aresztowano przynajmniej sto osób, poturbowano pałkami znacznie więcej, gdzieniegdzie użyto gazu pieprzowego. Zatrzymania następowały także w domach, ewentualnie na ulicach odległych od centrum miasta, a nawet poza Hawaną – to dotyczyło przede wszystkim znanych bezpiece działaczy opozycyjnych i obrońców praw człowieka, takich jak José Daniel Ferrer García (przywódca Patriotycznego Związku Kuby – UNPACU), Guillermo Fariñas Hernández (zwany El Coco – były żołnierz rewolucji, potem dysydent, laureat Nagrody Sacharowa) czy Luis Manuel Otero Alcántara i Amaury Pacheco (członkowie niezależnych grup artystycznych). Miejsce pobytu wielu z nich wciąż pozostaje nieznane.
Równocześnie na Kubie od niedzielnego popołudnia zaczęły następować tajemnicze awarie mobilnego internetu (wprowadzonego tam raptem dwa i pół roku temu). Najwyraźniej władze wyciągnęły wnioski zarówno z sekwencji obserwowanych wydarzeń, jak i z doświadczeń innych krajów, gdzie Twitter czy Facebook od lat stanowią groźne narzędzie w rękach opozycji. Poza wymienionymi platformami zakłóceniu uległa także działalność WhatsAppa, Instagrama i Telegrama, powodując protesty zainteresowanych firm. Rząd jednak unikał przyznania się wprost do inicjatywy w tej kwestii – minister spraw zagranicznych Bruno Rodríguez powiedział, że sytuacja jest „skomplikowana”, zaś na dostępność usług telekomunikacyjnych wpływają przede wszystkim przerwy w dostawie prądu.
Tymczasem prezydent zabrał się za mobilizowanie zwolenników za pomocą tradycyjnych mediów. Wzorem ojca kubańskiej rewolucji, Fidela, zaaplikował mieszkańcom wyspy parę wystąpień telewizyjnych, w tym czterogodzinne przemówienie (trzeba przyznać, że to i tak zwięźle – Fidel potrafił prezentować swoje rozważania wielokrotnie dłużej). Zaskoczenia nie było: winą za problemy ekonomiczne zostali obarczeni amerykańscy imperialiści, zaś bezpośrednią odpowiedzialnością za zamieszki ich płatni agenci i prowokatorzy. Po tych rytualnych zaklęciach nastąpiły m.in. wezwania do „wszystkich rewolucjonistów w kraju, wszystkich komunistów”, aby wyszli na ulice i dali prowokacjom stosowny odpór.
I tak się stało: obok sił policyjnych w tłumieniu zamieszek udział wzięły grupy ochotników-aktywistów, uzbrojonych najczęściej w kije i skandujących „Fidel”. Sięgnięto ponadto po ostateczny odwód, natury merytorycznej i symbolicznej: w naradach kierownictwa partyjno-państwowego wziął udział, wyciągnięty z domowych pieleszy, sędziwy Raúl Castro.
W poniedziałek najbardziej burzliwie było na południowych przedmieściach Hawany – La Guinera. Tym razem doszło również do rzucania kamieniami w funkcjonariuszy, podpalania śmietników, plądrowania budynków i aut, a nawet do próby ataku na posterunek policji. Niewykluczone, że za charakter i skalę przemocy odpowiadali, przynajmniej częściowo, prowokatorzy – niezależnie od okoliczności tym razem prezydent i jego propagandyści mogli już z satysfakcją donieść, że protesty mają charakter „antyspołeczny i przestępczy”. Zginęła przynajmniej jedna osoba (niewykluczone, że wskutek użycia broni palnej – doniesienia na ten temat były przez kolejne dni sprzeczne), kilkanaście innych (w tym przedstawiciele strony rządowej) odniosło obrażenia.
Do wydarzeń natychmiast odniosła się Konferencja Biskupów Kubańskich (w specjalnym oświadczeniu artykułując obawę, iż odpowiedzią na protesty będzie utwardzenie polityki władz, zamiast inicjatyw na rzecz łagodzenia i rozwiązywania realnych problemów), a także Organizacja Narodów Zjednoczonych (sygnalizując, że „monitoruje protesty”, i wzywając władze do „poszanowania praw do wolności wypowiedzi i pokojowych zgromadzeń”).
Hiszpański minister spraw zagranicznych Jose Manuel Albares także potępił przemoc i wezwał Kubę m.in. do natychmiastowego uwolnienia Camili Acosty, niezależnej dziennikarki zatrzymanej w Hawanie podczas relacjonowania demonstracji dla hiszpańskiej gazety „ABC”. To o tyle symptomatyczne, że Hiszpania jest w Unii Europejskiej znanym „ambasadorem” tematyki latynoamerykańskiej, a przy tym wielokrotnie lobbowała na rzecz elastycznego i zniuansowanego podejścia do reżimu kubańskiego.
W samej Ameryce Łacińskiej reakcje wyraźnie podzieliły się pod względem osi ideologicznej – rządy liberalne i prawicowe gromko potępiły działania komunistów, zaś lewicowe skupiły się na szukaniu dla nich usprawiedliwień (amerykańskie sankcje) oraz na ofertach pomocy.
Kluczowe dla dalszego rozwoju sytuacji – nie ulega wątpliwości – będą reakcje amerykańskie. Prezydent Joe Biden miał ostatnio na głowie inne kłopoty: dość wymienić „zimną wojnę” z Chinami i bezpośrednie zagrożenie dla Tajwanu, „lezącą w szkodę” gdzie się tylko da Rosję Władimira Putina, trudne relacje z Niemcami w kontekście nadchodzących tam wyborów oraz wciąż niestabilny Bliski i Środkowy Wschód (mocno niepełna lista). Dlatego w kwestii kubańskiej wyraźnie dryfował; także bieżące wypowiedzi Waszyngtonu sprowadzały się do dość rytualnych potępień przemocy, pochwał wolności i praw obywatelskich oraz sygnałów, że w polityce migracyjnej nic się nie zmieni.
Najważniejsze jednak jest i będzie podejście do embarga ekonomicznego; zaostrzone do maksimum za czasów administracji republikańskiej, mimo obietnic kampanijnych, wciąż pozostaje w mocy i niewątpliwie pogłębia kryzys gospodarczy na Kubie (także poprzez ograniczenie indywidualnych transferów finansowych).
Rząd USA będzie jednak pod rosnącą presją ze strony kubańskich emigrantów, zamieszkałych w zwartych grupach głównie na Florydzie i stanowiących w tym stanie silne lobby wyborcze. Już w minionym tygodniu, w natychmiastowej reakcji na wydarzenia w ojczyźnie, zorganizowali oni tam kilka demonstracji solidarnościowych, blokując nawet jedną z głównych autostrad. „Jeśli Kuba jest na ulicy, Miami też tam jest” – skandowali, otwarcie wzywając USA do interwencji (choć niekoniecznie w sensie wojskowym).
Spopularyzowali przy okazji, mając nieskrępowany dostęp do mediów społecznościowych, hawańskie hasło „Patria y Vida” (ojczyzna i życie), którym ostatnio posługiwali się niezależni artyści na wyspie, stanowiące trawestację słynnego zawołania Fidela z czasów rewolucji: „Patria o Muerte” (ojczyzna lub śmierć). W kampanię włączyli się już celebryci pochodzenia kubańskiego, a burmistrz Miami Francis Suarez na Twitterze błagał Stany Zjednoczone o „podjęcie działań”. – Oceniamy, w jaki sposób możemy pomóc mieszkańcom Kuby – odpowiedziała Jen Psaki, rzeczniczka Białego Domu.
Pozostaje życzyć, zarówno amerykańskim władzom, jak i samym Kubańczykom, by ten etap „oceniania” nie trwał zbyt długo. Kości ewidentnie zostały rzucone, a stawką jest nie tylko stabilność w regionie, ale też los ponad 11 mln ludzi. Bez dobrze skoordynowanej akcji międzynarodowej, obejmującej naciski na liberalizację polityczną w zamian za pomoc gospodarczą, wzrośnie prawdopodobieństwo scenariuszy siłowych. Lekko zawoalowana groźba już pojawiła się w oficjalnych wystąpieniach kubańskich polityków, m.in. w nazywaniu demonstrantów „terrorystami”. A jak wiadomo – „z terrorystami się nie negocjuje, do terrorystów się strzela”. Przynajmniej dopóki ma się amunicję, a reżim w Hawanie jeszcze trochę jej zachował. ©℗