W polityce rzadko się zdarza, by coś w rzeczywistości było tym, na co na pierwszy rzut oka wygląda. Bodaj jeszcze rzadziej politycy mówią coś publicznie, by nas poinformować o faktycznym stanie rzeczy – raczej robią to po to, by opinię publiczną, krajową lub zagraniczną, mniej lub bardziej zmanipulować. Niby o tym wiemy, ale warto o podstawach przypomnieć. Zwłaszcza w kontekście spraw takich, jak ostatni polsko-izraelski spór z USA wokół zmian w kodeksie postępowania administracyjnego.

Zostawmy na boku rozważania o tym, czy to dobre prawo, czy przeciwnie (choć to ważne), czego tak naprawdę dotyczy oraz truizmy o tym, że problem mamy poniekąd na własne życzenie, bo jako jedyny z europejskich krajów postkomunistycznych, przez ponad 30 lat wolności i demokracji, nie uregulowaliśmy porządnie i kompleksowo kwestii reprywatyzacyjnych. Proponuję natomiast rzut oka na międzynarodowe tło polityczne i strategiczne „sprawy polskiej” – czyli na to, co tak naprawdę napędza zaangażowanych w nią polityków i co nam przy tej okazji pichcą.
Gonienie Polaka
Izrael ma od niedawna nowy rząd. Koalicję, opartą na konserwatywno-nacjonalistycznej partii Likud, przez poprzednie 12 lat twardą ręką kierowaną przez Binjamina Netanjahu, po licznych przepychankach zastąpiła znacznie bardziej egzotyczna konstrukcja, czyli po prostu porozumienie osobistych wrogów „Bibiego”. Jej trzonem stały się centrowa partia Jesz Atid oraz skrajnie prawicowa Jamina. Ich liderzy – Ja’ir Lapid i Naftali Bennett – podzielili się stanowiskiem premiera w ten sposób, że Bennett ma je piastować do połowy kadencji, a potem przekazać Lapidowi. Jakby komplikacji było mało, koalicję współtworzą liczne drobniejsze ugrupowania o programach i interesach w wielu punktach sprzecznych – od skrajnie prawicowych po lewicowe, od reprezentujących nacjonalistycznie zorientowanych imigrantów z byłego ZSRR po stawiające na elektorat arabski. Można z góry założyć, że stabilność koalicji będzie niewielka, a wielu jej ambitniejszych członków potraktuje funkcjonowanie w kręgu władzy wyłącznie jako odskocznię do nowego, lepszego rozdania.
„Sprawa polska” jest zaś jednym z niewielu tematów, które bardzo od siebie oddalonych koalicjantów mogą łączyć – w końcu każdy izraelski wyborca, bez względu na poglądy i potrzeby, chętnie usłyszy o dzielnej walce polityków o pamięć ofiar Holokaustu, a zwłaszcza o szansach na hipotetycznie duże pieniądze z tytułu rekompensaty za mienie bezspadkowe pozostawione niegdyś w Polsce przez prapraziomków. A że żądanie jest kuriozalne, zaś realne szanse na jego pozytywne załatwienie bliskie zeru, to już inna historia. W końcu, z punktu widzenia izraelskich polityków różnych opcji, ważniejsze jest w tym przypadku „gonienie króliczka” (czytaj: Polaka) niż perspektywa jego dopadnięcia.
Tymczasem kraj stoi przed poważnymi wyzwaniami: od postpandemijnych problemów gospodarczych po perspektywę rozwoju irańskiego programu nuklearnego (który Izrael od dawna uznaje za fundamentalne zagrożenie dla swego bezpieczeństwa i przetrwania). Do tego dochodzi wciąż możliwa eskalacja konfliktu wewnętrznego z ludnością palestyńską, a zwłaszcza z jej radykalną reprezentacją w postaci Hamasu. Już widać, że zawarty niedawno rozejm nie wytrzymuje próby czasu – a precyzyjniej, że pada ofiarą interesów graczy, wewnętrznych i zewnętrznych, którym bardziej na rękę jest zamęt i przemoc niż stabilizacja. Strefa Gazy, stołeczna Jerozolima i Zachodni Brzeg to beczki prochu, które czekają na odpowiedni detonator. Tylko w ostatnich dniach było bardzo blisko eksplozji m.in. przy okazji takich wydarzeń, jak wyburzenie przez izraelskie buldożery (w asyście wojska i policji) palestyńskich budynków we wschodniojerozolimskiej dzielnicy Sziloah (zdaniem władz postawionych nielegalnie). W towarzyszących tej akcji zamieszkach rany odniosło kilkanaście osób po obu stronach, a ciąg dalszy, niestety, zapewne nastąpi niebawem.
Kolejna bomba tyka przy północnej granicy Izraela – to de facto zbankrutowany Liban, którego ekonomiczna odbudowa nie jest możliwa bez zaangażowania i współpracy Unii Europejskiej, a zwłaszcza Francji. Tymczasem kraje europejskie coraz wyraźniej prą do nowego porozumienia nuklearnego z Iranem, którego warunki z kolei budzą niepokój i sprzeciw Izraela. Dodając do tego niestabilną (delikatnie mówiąc) sytuację w Syrii i obiecujący, acz wciąż niepewny proces normalizacji stosunków z konserwatywnymi, arabskimi monarchiami rejonu Zatoki Perskiej.
Zbliżenie z nimi to cenny spadek po rządach Netanjahu – ale nie doszłoby do tych działań, gdyby nie determinacja Waszyngtonu, który faktycznie wymusił na paru arabskich stolicach elastyczniejszą politykę wobec Izraela, stosując wobec nich mieszankę tradycyjnej dyplomacji, nacisków wywiadowczych i kombinację „kijów i marchewek”, związanych z kooperacją wojskową i ekonomiczną. Także ciąg dalszy procesu nie będzie możliwy bez amerykańskiego patronatu, podobnie jak zastopowanie Europejczyków, zdaniem Izraela nadmiernie skłonnych do lekceważenia zagrożenia ze strony Teheranu, w wiedeńskich negocjacjach nuklearnych.
Waszyngton dalej od Jerozolimy
Relacje Binjamina Netanjahu z Donaldem Trumpem, oparte zarówno na daleko idącej wspólnocie interesów oraz planów strategicznych, jak i na podobnym temperamencie politycznym obu liderów, należą do przeszłości. Co prawda Joe Biden już w kampanii wyborczej podkreślał, że w bliskowschodniej polityce USA nie planuje rewolucji, a pierwsze miesiące działań nowej ekipy Białego Domu, Departamentu Stanu i Pentagonu zdają się te deklaracje uwiarygodniać – ale to nie znaczy, że premier Bennett i jego szef dyplomacji (tę funkcję przygarnął dla siebie Lapid) mogą być spokojni o dalszą perspektywę stosunków z USA.
Rosnąca koncentracja Waszyngtonu na zagrożeniu chińskim po prostu wymusi łagodzenie innych konfliktów i poszukiwanie ścieżek współpracy z wieloma dotychczasowymi wrogami (lub przynajmniej zapewnianie sobie ich względnej neutralności). Już widać to w relacjach z Rosją, z którą Biden bardzo stara się nie eskalować sporów mimo bandyckich zachowań Kremla. Nie można wykluczyć, że ta sama zasada zostanie w końcu zastosowana wobec Iranu – i to pomimo zapewnień, że nie ma takiej opcji, składanych właśnie przez sekretarza stanu USA Antony’ego Blinkena ich izraelskim rozmówcom. Ba, profesjonalni politycy dobrze wiedzą, że zbyt gorliwe zapewnienia o niezmiennym poparciu czasami stanowią preludium do szykowanego zwrotu. W skrajnym scenariuszu Izraelowi może grozić nawet pozostanie sam na sam z aspiracjami Teheranu w Lewancie i z emancypacyjnymi żądaniami Palestyńczyków. W dodatku – przy pełnym zadowoleniu Berlina czy Paryża, a także przynajmniej kilku innych stolic unijnych, w których rządzący politycy liczą głosy mniejszości muzułmańskich, a wpływowe ugrupowania lewicowe (odwrotnie niż np. w Polsce) mają dyskretny rys antyizraelski, jeśli nie wprost antysemicki. A te stolice – zwłaszcza niemiecka – grają wyraźnie rosnącą rolę w globalnej polityce amerykańskiej, inaczej niż za czasów Trumpa.
W dodatku – rząd Izraela może obecnie co prawda nadal liczyć na silne lobby żydowskie w Stanach, ale jego wpływ na ekipę Bidena jest i będzie znacznie mniejszy niż na poprzednią administrację republikańską. Najkrócej mówiąc, bezwarunkowe popieranie Tel Awiwu (a po formalnym przeniesieniu stolicy: Jerozolimy) przez Waszyngton przeszło raczej do historii. Amerykanie będą teraz rozgrywać własne interesy, nie oglądając się już tak bardzo na bliskowschodniego partnera.
To wszystko oznacza, że amerykański protest w sprawie zmian w polskim k.p.a. może mieć charakter jedynie „rytualny”, ale wcale niekoniecznie pójdą za nim dalsze, konkretne działania. Może – nie musi. Ostatnim elementem układanki, po sytuacji wewnątrzpolitycznej w Izraelu oraz po dynamice relacji tego kraju z USA, są bowiem aktualne i przyszłe stosunki polsko-amerykańskie.
Pałka na PiS?
Nie podzielam hurraoptymizmu komentatorów wskazujących, że to my jesteśmy Amerykanom potrzebni bardziej niż oni nam. To oczywiste i groźne myślenie życzeniowe – Waszyngton po pierwsze nie uważa Europy za obszar szczególnie istotny dla swojego bezpieczeństwa (raczej za dostarczyciela „zasobów” w konflikcie azjatyckim) ani też nie ma dziś wyraźnej potrzeby wbijania klina między Rosję a Niemcy, jeśli te postanowią się bliżej zaprzyjaźnić (przynajmniej dopóki Moskwa i Berlin nie staną wprost i wspólnie po stronie Pekinu, a na to jednak się raczej nie zanosi). Klin w relacje europejsko-rosyjskie wystarczająco wbija tymczasem sam Putin i Warszawa nie jest do tej roboty jakoś szczególnie niezbędna. Owszem, kilka waszyngtońskich grup interesów ma na oku spore pieniądze z tytułu zwiększonej dystrybucji amerykańskiego gazu w naszym regionie, ale z punktu widzenia całokształtu interesów ekonomicznych supermocarstwa to naprawdę kropelka w morzu. Politycznie zaś – jak widać – Biden uznał, że więcej niż na blokowaniu Nord Stream 2 i forsowaniu amerykańsko-trójmorskich projektów energetycznych zyska na zbudowaniu pozycji Berlina w roli faktycznej stolicy „strategicznej” Europy. Może popełnia błąd – nie wykluczam – ale to nie zmienia faktu, że to obecnie wyznacznik amerykańskiej polityki europejskiej.
To oczywiście nie znaczy, że z amerykańskiego punktu widzenia Polska jest państwem zupełnie nieistotnym. Owszem, jako średni kraj NATO i całkiem duży Unii Europejskiej jesteśmy choćby w wymiarze symbolicznym zauważalni. Także jako „troublemaker”: nie tylko w Stanach, ale w innych krajach świata odnotowano niedawne „fiknięcia” polskich władz, stanowiące dla autorytetu Waszyngtonu pewne wyzwanie. A to spóźnione i niezbyt dyplomatyczne gratulacje dla nowego prezydenta, a to ostentacyjne uderzenia w środowiska LGBT, a to próby naruszania interesów amerykańskich firm medialnych, a to niedawne dyplomatyczne umizgi do Turków i Chińczyków, jako wydumanej alternatywy dla sojuszu z Zachodem, a teraz – wejście na kurs kolizyjny z zawsze sprawną i groźną izraelską Maszyną Bezpieczeństwa Narracyjnego (notabene: bardzo chciałbym, byśmy wreszcie, zamiast raz po raz narzekać na Żydów, zaczęli się na nich pod tym względem wzorować i stworzyli własną MaBeNę, zamiast okazjonalnie o niej ględzić; tyle że do tego trzeba umiejętności i pieniędzy, a nie emocji i amatorszczyzny).
Krótko mówiąc: ciąg dalszy będzie zależał od tego, do jakiego stopnia Amerykanie postanowią wykorzystać nadarzającą się okazję, by ukarać obecny rząd RP za jego wcześniejsze „błędy i wypaczenia”. Że na lojalną współpracę z nim już nie liczą, to tajemnica poliszynela. Pytanie, czy i jak postanowią angażować się w akcje zmierzające do jego dyskredytacji i – w konsekwencji – do powstania nad Wisłą nowej konstelacji politycznej.
A nam, niestety w znacznym stopniu z powodu własnych zaniedbań, pozostaje mieć pretensje, że w międzynarodowej narracji znów wyrastamy na ciemiężyciela Żydów poważniejszego niż naziści. O ukrytych pod tym zwrotem Niemcach już nie wspominając.
Autor jest doktorem nauk o polityce z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, a także ekspertem Nowej Konfederacji oraz przewodniczącym rady i analitykiem Fundacji Po.Int, zrzeszającej m.in. byłych oficerów wywiadu