Po wycofaniu się Amerykanów i ich sojuszników z Afganistanu trwa gra na czas. Na rozwój sytuacji czekają i inne państwa, i próbujący po prostu żyć Afgańczycy.

Joe Biden lubi podkreślać, że zakończył najdłuższą wojnę w historii Ameryki. Mniej lubi odpowiadać na pytania w stylu „Co dalej z Afganistanem?”. W piątek przed Dniem Niepodległości (4 lipca) na spotkaniu z dziennikarzami bombardowany pytaniami o przyszłość tego kraju prezydent odparł w końcu: „Ale stary, ja chcę porozmawiać o weselszych rzeczach!”.

Kiedy Biden już da się namówić na rozmowę o Afganistanie, to zapewnia, że nic złego się tam nie dzieje. 8 lipca na przykład zapytany, czy przejęcie władzy w kraju przez Talibów jest nieuniknione, odparł po prostu, że nie. Dopytywany dlaczego, stwierdził: „ponieważ Afgańczycy mają 300-tysięczną armię wyposażoną tak dobrze jak każda inna na świecie, z własnymi siłami lotniczymi, a przeciw sobie mają może 75 tys. Talibów. Więc to nie jest nieuniknione”.
Niemniej tych 75 tys. Talibów od 14 kwietnia – czyli od dnia, kiedy Biden ogłosił wycofanie wojsk z Afganistanu – podporządkowało sobie spore połacie kraju. Według analizy Fundacji na rzecz Obrony Demokracji, waszyngtońskiego think tanku, w kwietniu sprawowali oni kontrolę nad jedną piątą terytorium kraju. Teraz jest to już ponad połowa. To tak, jak gdyby ktoś w Polsce miał w garści ścianę wschodnią, a potem w trzy miesiące przejął jeszcze województwa warmińsko-mazurskie, kujawsko-pomorskie, mazowieckie, świętokrzyskie oraz małopolskie.
Jak długo rząd w Kabulu jest w stanie jeszcze się utrzymać? Amerykański wywiad uważał do niedawna, że dwa lata. Teraz daje mu pół roku. I nikt nie jest w stanie powiedzieć, co będzie potem.
Masz pieniążki i zmykaj
Czas przetrwania obecnych władz kraju jest ściśle uzależniony od tego, czy są w stanie nawiązać walkę z Talibami. Wiele wskazuje na to, że nie są. Budowana olbrzymim nakładem sił i środków od kilkunastu lat armia afgańska – pomimo liczebności i uzbrojenia – nie przedstawia sobą wielkiej wartości bojowej. Dowody przyniosły ostatnie trzy miesiące: Talibowie nie byliby w stanie tak szybko zwiększyć swojego stanu posiadania, gdyby musieli się bić o każdą piędź ziemi.
Chociaż w trzy miesiące przejęli kontrolę nad olbrzymią częścią Afganistanu, nie zdobyli żadnego ważniejszego ośrodka. Nawet nie próbowali
W wielu miejscach afgańscy żołnierze poddają się bez walki. Agencja Associated Press podała przykład jednej z wiosek, do której Talibowie weszli bez oddania jednego strzału. Znaleźli dom, w którym skrył się niewielki oddział armii, i wręczyli żołnierzom… pieniądze na powrót do domu. Poprosili tylko, żeby zostawili broń. Często zresztą nie muszą nawet prosić. Uciekający w popłochu żołnierze 300-tysięcznej armii zostawiają wszystko: uzbrojenie, amunicję, a nawet wozy opancerzone. To powtórka z Iraku, którego oddziały rozsypywały się parę lat temu na widok powiewających w oddali flag Państwa Islamskiego, zostawiając dżihadystom nowiutki sprzęt wojskowy, z którego ci następnie skwapliwie skorzystali.
W niektórych prowincjach ofensywa Talibów posuwała się do przodu tak szybko, że żołnierze – nie mając innej drogi odwrotu – salwowali się ucieczką do innego kraju. Tak było na początku lipca w Badachszanie – leżącej na północno-wschodnim krańcu Afganistanu prowincji wbijającej się charakterystycznym piórem między Tadżykistan i Pakistan. Granicę z tym pierwszym przekroczyło 1,5 tys. żołnierzy.
Byłoby niesprawiedliwe oskarżać wszystkich afgańskich żołnierzy o zwykłe tchórzostwo. Decyzję o dezercji poprzedzają często miesiące niewypłacanego żołdu, wcześniejsza ucieczka dowódców czy zmienne warunki na polu walki. Jak tłumaczył reporterce Radia Wolna Europa jeden z uciekinierów do Tadżykistanu, on i jego oddział zdecydowali się na ten krok dopiero po tym, jak do Talibów przyłączyły się lokalne oddziały partyzanckie, zmieniając w ten sposób stosunek sił. Niemniej od budowanej olbrzymim kosztem od 20 lat armii można by oczekiwać czegoś więcej.
Dziś wiemy więcej
Przez te lata wielu amerykańskich generałów i sekretarzy obrony publicznie chwaliło postępy, jakie czyni ta formacja. – Idziemy w dobrym kierunku – powiedział w 2010 r. gen. Jim Mattis, który potem, za Donalda Trumpa, został szefem Pentagonu. – Afgańska armia jest lepsza, niż nam się wydawało – stwierdził w 2012 r. gen. John Allen, dowódca sił NATO w Afganistanie. Zapewnienia te często padały publicznie na przesłuchaniach przed Kongresem, który przyklepywał kolejne środki finansowe na wojnę.
Za kulisami padały już jednak mniej optymistyczne opinie. Zadanie budowy armii od zera w kraju takim jak Afganistan okazało się bowiem trudniejsze, niż ktokolwiek podejrzewał. Wiemy to dzisiaj m.in. z dokumentów biura Inspektora Generalnego ds. Odbudowy Afganistanu (SIGAR) – niewielkiej agencji federalnej, którą Kongres powołał specjalnie do kontroli nad wydatkami budżetu federalnego w tym kraju. Amerykański rząd strzegł ich bardzo zazdrośnie – o ich publikację przez trzy lata walczyli prawnicy „The Washington Post”.
Na przykład bardzo szybko okazało się, że tyko jedna piąta rekrutów potrafi czytać i pisać, w związku z czym pierwszych parę tygodni szkolenia trzeba było uzupełnić o naukę tych umiejętności. Szwankowały także inne dziedziny wiedzy, które można uznać za oczywiste dla rekruta w którymś z krajów Zachodu. Na przykład Afgańczycy nie dowierzali, jak opaska uciskowa może pomóc, skoro nie przykłada jej się nawet do rany.
Notorycznym problemem było „podrasowywanie” swoich umiejętności przez kandydatów do służby. Do sił lotniczych zgłaszali się ochotnicy twierdzący, że już wcześniej latali – i jako dowód pokazywali odznaczenia pilotów (Afganistan po wyjściu Rosjan dysponował lotnictwem). Szybko jednak okazywało się, że plakietki po prostu kupili na targu. Do pokonania były również bariery natury kulturowej. Jeden z wojskowych, który rozmawiał z SIGAR, wspominał, że pisuary w bazie wojskowej notorycznie były brane przez afgańskich rekrutów za fontanny z wodą.
Największym problemem była jednak korupcja. Z baz wojskowych notorycznie kradziono paliwo i części zamienne. Często zdarzało się, że rekruci znikali po otrzymaniu mundurów – zgłaszali się tylko po to, żeby móc je potem sprzedać. Wielu później wracało, żeby manewr powtórzyć. Kradli wszyscy – od szeregowych po generałów. Na przykład przełożeni pobierali powszechnie prowizje od wypłacanego żołdu.
Jeden z wypytywanych przez SIGAR zagranicznych dyplomatów opowiedział, że słyszał o przypadkach żołnierzy, którzy uciekali z koszarów z przydzieloną im bronią, aby zakładać „prywatne” posterunki i pobierać od ludzi opłaty za przejście. – Oni nie są bezużyteczni jako siły porządkowe, bo jest ich za mało albo są źle wyposażeni. Oni są bezużyteczni przez wzgląd na powszechną korupcję, aż do poziomu poszczególnych patroli – mówił kontrolerom Ryan Crocker, były ambasador USA w Kabulu.
– Zapytałem, jak to jest możliwe, że 500 żołnierzy nie jest w stanie poradzić sobie z 20 czy 30 Talibami. W odpowiedzi padło, że jest tak dlatego, że żołnierze nie są tutaj od tego, żeby chronić ludność lub walczyć z Talibami, ale żeby zarabiać pieniądze – powiedział kontrolerom jeden z afgańskich gubernatorów.
Nie octem, miodem
Rząd w Kabulu nieustannie zapewnia, że wszystkie straty terytorialne na rzecz Talibów zostaną odrobione. Nie jest też tak, że afgańska armia przez ostatnie miesiące tylko się cofała. Broni się w kilku miastach, w tym w położonym na północy Kunduzie, stolicy prowincji o tej samej nazwie. Jak dziwna czasem jest to wojna, opisał w tym tygodniu dziennik „The New York Times”. „Afgańska wojna w 2021 r. sprowadza się do tego: przy niemożebnie gorącej ulicy stoi sprzedawca arbuzów, 10 m dalej wóz opancerzony należący do sił rządowych oraz Talibowie czający się gdzieś po drugiej stronie ulicy. Kiedy zaczynają padać strzały, sprzedawca się chowa, zostawiając swoje arbuzy. Kiedy wymiana ognia ustaje, wraca na swoje stoisko. – Nie mam innego wyjścia, muszę sprzedawać arbuzy – mówi nam. – Wszyscy uciekli. Walki trwają cały czas”.
Wiele wskazuje jednak na to, że Talibowie nie palą się do zdobywania miast. Na razie wolą je otaczać, przejmując kontrolę nad prowincją i prowadzącymi do ważniejszych ośrodków drogami. Tym też można tłumaczyć fakt, że chociaż w trzy miesiące przejęli kontrolę nad olbrzymią częścią powierzchni Afganistanu, nie zdobyli żadnego ważniejszego ośrodka. Nawet nie próbowali.
Z tego też względu niektórzy eksperci przestrzegają, żeby nie lekceważyć zupełnie możliwości afgańskiej armii i nie przeceniać zdolności bojowych Talibów. Siły rządowe mimo wszystko są lepiej uzbrojone i wyposażone w ciężki sprzęt. Naprzeciw siebie mają lekko uzbrojonego przeciwnika, co także może tłumaczyć niechęć do angażowania się w ciężkie walki miejskie. Co więcej, rząd ma też asy w rękawie – do specjalnych operacji w miastach może delegować oddziały komandosów.
Na dłuższą metę sytuacja, w której siły rządowe zamkną się w miastach, jest jednak nie do utrzymania. Tym bardziej że na zajętych przez siebie terenach Talibowie starają się prezentować jako rozsądni administratorzy. „NYT” opisał, jak po przejęciu jednego z powiatów ich dowódca miał dla lokalnej ludności prosty komunikat: pracujcie dalej, otwórzcie sklepy i utrzymujcie miasto w czystości. Nowa administracja szybko przywróciła zasilanie, włączyła wodę, a nawet wypuściła na ulicę śmieciarki.
Talibowie pożyczyli te zagrania z podręcznika napisanego przez Państwo Islamskie, które na podporządkowanych sobie terenach bardzo szybko starało się przywrócić działalność administracji i podstawowe usługi dla ludności. To strategia, która się opłaciła, jeśli weźmiemy pod uwagę, jak długo grupie udało się utrzymać quasi-państwowy organizm między Syrią a Irakiem. Dlatego też Talibowie starają się nie antagonizować lokalnej ludności – co, jak wynika z dokumentów z SIGAR, nie udało się wcześniej siłom afgańskiego wojska i policji (jeden z rozmówców stwierdził nawet, że siły porządkowe to najbardziej znienawidzona przez zwykłych ludzi formacja). – To jest czas próby. Na wszystko, co robimy, patrzą ludzie. W stosunku do cywili macie się zachowywać we właściwy sposób – apelował w przekazie radiowym do swoich podkomendnych Siradżudin Hakkani, jeden z dowódców Talibów.
Na zewnątrz Talibowie starają się prezentować „oświecony” wizerunek. Mówią więc o tym, że nie ma mowy o powrocie do zwyczajów sprzed lat, kiedy dziewczynki nie mogły chodzić do szkoły, a kobietom zabraniano pracować. Jak jednak będzie w praktyce – nikt nie wie, ale że z kraju już dochodzą słuchy, że na podporządkowanych terenach praktyka wygląda inaczej niż kierowane na zewnątrz deklaracje.
Odwlekanie podboju miast pozwala Talibom się wzmocnić. Kluczowe w tym względzie są przejścia graniczne, których kilka udało im się ostatnio zdobyć. To poważne źródło dochodu, który będzie im potrzebny, aby uzupełnić straty. Organizacja nie podaje liczby straconych żołnierzy, ale pewne jest, że letnia ofensywa przetrzebiła ich szeregi. Jak doniósł „NYT”, po pakistańskiej stronie granicy z Afganistanem, gdzie mieści się zaplecze logistyczne Talibów, w niektórych szpitalach nie ma już miejsca na leczenie kolejnych rannych.
Na razie Talibowie celowo przeciągają rozmowy z rządem w Kabulu. Kolejna runda podobno ma się rozpocząć w katarskim mieście Doha, gdzie organizacja utrzymuje swoje przedstawicielstwo. Być może jest to celowa taktyka obliczona na zmianę stosunku sił przy negocjacyjnym stole: inaczej rozmawia się z przeciwnikiem, który kontroluje jedną piątą kraju, a inaczej z takim, który od pół roku stara się wziąć stolicę głodem.
Jednocześnie nawiązują międzynarodowe kontakty. Na początku lipca delegacja udała się z wizytą do Moskwy, gdzie zapewniła, że Talibowie zrobią wszystko, co w ich mocy, aby konflikt w Afganistanie nie rozlał się na inne kraje, w szczególności na republiki środkowoazjatyckie, które Kreml uważa za swoje strefy wpływów. W zamian Siergiej Ławrow, szef rosyjskiej dyplomacji, przestrzegł Waszyngton przed pomysłami umieszczenia swoich wojsk w innych państwach regionu. Jest to ważny komunikat z punktu widzenia Talibów – oznacza, że nie muszą się martwić o amerykańskie wsparcie lotnicze dla afgańskiego rządu.
Poczekamy, kto wygra
Bo ważny jest również wątek międzynarodowy. Amerykańska nieobecność już teraz wytwarza w tym kraju próżnię i trudno powiedzieć, kto ją wypełni. Wokół nie brakuje takich, którzy chcieliby mieć w Afganistanie coś do powiedzenia (Iran, Pakistan, Rosja, Indie, a nawet Chiny). Sytuacja w Afganistanie zdominowała np. środowe spotkanie ministrów spraw zagranicznych państw należących do Szanghajskiej Organizacji Współpracy (do której, poza wymienionymi powyżej państwami, należą także m.in. kraje Azji Środkowej) w Duszanbe, stolicy Tadżykistanu.
– Teraz, kiedy Amerykanie i NATO opuszczają kraj, Afgańczycy zyskali doskonałą okazję, żeby wziąć losy kraju i narodu we własne ręce – stwierdził we wtorek minister spraw zagranicznych Państwa Środka Wang Yi. Pekin sytuacją w Afganistanie jest jednak zainteresowany przede wszystkim dlatego, że obawia się rozlania się terroryzmu po okolicznych krajach.
Jak dał do zrozumienia Madiha Afzal z amerykańskiego think tanku Brookings Institution, z perspektywy Waszyngtonu nie jest kluczowe, kto będzie sprawował władzę w Afganistanie – obecne władze czy Talibowie. Najważniejsze, żeby nie wspierali terroryzmu, który może uderzyć w Stany Zjednoczone. – Najważniejsze dla obecnej administracji pytanie w związku z rosnącymi w siłę Talibami jest to, jakie stanowią zagrożenie dla USA? – mówił ekspert w niedawnej rozmowie z portalem Vox. Z tej perspektywy, jeśli porządek w Afganistanie uda się osiągnąć rękoma innych dużych państw – Rosji, Chin, Indii – to tym lepiej dla Ameryki. To kolejny dowód na to, że niektóre kierunki polityki zagranicznej za Joego Bidena nie różnią się bardzo od priorytetów Donalda Trumpa, który zmniejszył obecność wojskową USA w Syrii.
Co ciekawe, wielu ekspertów jest zdania, że USA mogły utrzymać swoją obecność w Afganistanie jeszcze przez wiele lat. Amerykański kontyngent liczył bowiem zaledwie kilka tysięcy żołnierzy, co jest do udźwignięcia przez kraj wielkości Stanów Zjednoczonych. Te kilka tysięcy żołnierzy wystarczyło, żeby trzymać Talibów w ryzach, bo większość walk i tak brało na siebie afgańskie wojsko wsparte przez amerykańskie lotnictwo. Co więcej, straty w ostatnich latach udało się bardzo zminimalizować, wojną właściwie przestała się interesować także opinia publiczna, nie było więc presji, żeby opuszczać Afganistan. Brzmi to racjonalnie, ale to oczywiście niejedyne względy, które bierze się pod uwagę, podejmując decyzję odnośnie do obecności wojskowej w danym kraju.
Największym zagrożeniem dla przyszłości Afganistanu jest bowiem właściwie on sam. To słabe państwo, o znikomych dochodach i praktycznie nieistniejącej gospodarce. Owszem, od czasów amerykańskiej inwazji PKB kraju wzrósł pięciokrotnie, ale owe 20 mld dol. to poziom Islandii, której ludność to jedna setna populacji Afganistanu. Per capita jest to jedno z najbiedniejszych państw na świecie, w tej samej lidze co Republika Środkowoafrykańska, Sierra Leone, Madagaskar i Demokratyczna Republika Konga.
Sytuację w Afganistanie najlepiej chyba podsumował jeden z afgańskich polityków przesłuchanych przez biuro SIGAR. Wspomniał rozmowę ze starszyzną w jednej z wiosek. – Zapytałem ich: Skoro nie chroni was rząd, a nie lubicie Talibów, to dlaczego z nimi nie walczycie? Jest was przecież w powiecie 30 tys. ludzi. Ich odpowiedź brzmiała: Nie lubimy tego skorumpowanego rządu, ale nie chcemy też Talibów. Poczekamy więc i popatrzymy, kto wygra.