Były przewodniczący PO wraca do partii skłóconej, z kontestowanym przywództwem i poparciem na poziomie 15 proc. Jeśli ktokolwiek w tej sytuacji ryzykuje, to Tusk, nie platforma.

Publicysta nie powinien zapewne rozpoczynać tekstu od przyznania się do niewiedzy, ale w tym wypadku muszę zrobić wyjątek. Nie wiem, jak się potoczą losy Donalda Tuska w polskiej polityce. Nie czuję się jednak osamotniony, bo patrząc na reakcje innych komentatorów, jest jasne, że oni także nie mają pojęcia.
Jedni co prawda twierdzą, że Tusk musi przegrać, bo poparcia nie ma w żadnej grupie elektoratu. Starsi powszechnie go nienawidzą za podniesienie wieku emerytalnego, zaś ewentualnych wyborców w tym gronie ma jedynie wśród nielicznych kombatantów Komitetu Obrony Demokracji. Z kolei młodzi Tuska nie poprą, bo albo w ogóle go nie pamiętają, albo na odwrót – pamiętają doskonale, że za jego rządów nie wprowadzono związków partnerskich, splajtowało Amber Gold, a do szkoły chciano posłać sześciolatki. I tego mu nie wybaczą. Wreszcie elektorat w średnim wieku, który pragnąc przełamania podziału PO-PiS, szuka na scenie politycznych swoich rówieśników, nie „dziadersów”. Jednym słowem, gdzie nie spojrzeć, klęska.
Inni komentatorzy z równie mglistych przesłanek wysuwają wniosek o nieuchronnym sukcesie byłego premiera. Zgodnie z tą wizją młodzi znają Tuska z Instagrama, a jak nie znają to tym lepiej, bo będzie ich mógł do siebie przekonać. Średnim kojarzy ze studiami na Zachodzie w ramach programu Erasmus, obietnicą Polski europejskiej oraz długimi kolejkami do głosowania przed polskimi ambasadami, w których w 2007 r. czekali uśmiechnięci turyści i emigranci. Starsi z kolei cenią jego spektakularną karierę w Unii, przeszłość w antykomunistycznej opozycji lub kondycję fizyczną.
Będzie tak albo inaczej
Tego rodzaju argumentów na rzecz sukcesu lub klęski Tuska można wymieniać wiele. Kłopot w tym, że nie widać, aby miały poparcie w jakichkolwiek danych. Rankingi zaufania – w których ostatnio znakomicie wypadał Rafał Trzaskowski – nic nam nie wyjaśnią. Dość powiedzieć, że o fotel lidera w tej klasyfikacji prezydent Warszawy walczy z Andrzejem Dudą i Mateuszem Morawieckim – czyli politykami, którzy niespecjalnie nadają się na przywódców partii. Jarosław Kaczyński z kolei konsekwentnie pokazuje, że mimo braku zaufania większości rodaków można z powodzeniem wygrywać wybory.
Podobnie niejasne są sondaże, w których zwolenników PO pytano o preferowanego lidera tego ugrupowania. Tu również Trzaskowski wygrywał z Tuskiem, ale badanie przeprowadzono, zanim były premier ogłosił powrót do polskiej polityki. Wyborcy Platformy chcieli zmiany w partii i jeśli Tusk na tę potrzebę odpowie, to w kolejnych rankingach zdeklasuje Trzaskowskiego.
Niezbyt poważne wydaje mi się też orzekanie z góry, że „młodzież” Tuska nie pamięta. Po pierwsze, jest w tym sporo paternalizmu – z góry zakładamy, że młodzi nie znają najdłużej urzędującego premiera III RP tylko dlatego, że tym premierem już nie jest. Miałem 10 lat, kiedy Kwaśniewski pokonał Wałęsę, a mimo wszystko nazwiska kojarzę. Po drugie, nie widziałem żadnych danych pokazujących, że dla młodych Tusk jest nie do zaakceptowania i że – co równie ważne – masowo ruszą do urn, aby tylko zablokować jego wygraną. Wreszcie po trzecie, nawet tam, gdzie mamy dane sugerujące potencjalne problemy Tuska z młodszymi wyborcami – np. te pokazujące, że najwięcej młodych Polaków definiuje swoje poglądy jako „lewicowe” – to jeszcze nie znaczy, że automatycznie zyska na tym lewica, a straci Platforma.
Chybione są też twierdzenia zapowiadające klęskę nowego przewodniczącego z tego powodu, że „nie było go w Polsce”, a z związku z tym stracił rzekomo wyczucie nastrojów. Brzmią one tak, jakby Tusk spędził ostatnie siedem lat nie na podróżach pomiędzy naszym krajem a Brukselą, lecz w śpiączce, w najlepszym razie – w bunkrze atomowym gdzieś na Syberii. Sugerują też, że sama obecność w kraju daje politykowi jakieś przewagi, chociaż od sześciu lat żaden lider partii opozycyjnej nie zdołał z tej przewagi skorzystać.
PiS czy szerzej Zjednoczona Prawica kroczy od kryzysu do kryzysu, ale – poza kilkuprocentowym spadkiem po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji – sondaże tych problemów nie odzwierciedlają. Obecnie ekipa rządząca także ma kłopoty: nepotyzm, znikająca większość w Sejmie, niezbyt entuzjastyczne przyjęcie przez obywateli Polskiego Ładu. Ale to nie pierwszy raz i nie z takich już trudności partia Kaczyńskiego wychodziła obronną ręką.
Nie sposób więc twierdzić także, że Tusk „przyjechał na gotowe”, że „zabrał” coś młodszym politykom. Były przewodniczący PO wraca do partii skłóconej, z kontestowanym przywództwem i poparciem na poziomie 15 proc. Jeśli ktokolwiek w tej sytuacji ryzykuje, to Tusk, nie Platforma. Tym bardziej że propozycje Rafała Trzaskowskiego – od ponad roku namaszczanego na lidera opozycji, który swój moment po prostu przespał – także nie zwalają z nóg. „Campus Polska Przyszłości” to ciekawy projekt, ale trudno przypuszczać, że tygodniowa debata tysiąca osób w Olsztynie wywróci układ sił w polityce do góry nogami. Także drugi pomysł prezydenta Warszawy – czyli budowa frontu popularnych samorządowców – budzi wątpliwości. Historia nie tylko polskiej polityki uczy, że przeniesienie popularności z poziomu miasta na poziom kraju nie dokonuje się automatycznie. A zwłaszcza gdy mowa nie o indywidualnym starcie popularnego samorządowca, np. na prezydenta, lecz o budowie partii, która ma zdobyć jakieś 200 mandatów w Sejmie.
Fakty zamiast domysłów
Zamiast więc snuć niepoparte niczym przypuszczenia, czy Tusk jest skazany na sukces, czy porażkę, lepiej skoncentrować się na tym, co wiemy.
Po pierwsze, znakomicie przygotował swój powrót. 201 głosów na 203 możliwe podczas głosowania rady krajowej Platformy nad jego nominacją na wiceprzewodniczącego (pełniącego obowiązki szefa) to dowód, że – przynajmniej na początku – jego pozycja w partii jest niepodważalna.
Po drugie, wciąż jest dobrym mówcą. Sobotnie wystąpienie podczas rady krajowej odniosło pożądany skutek – dało członkom partii nadzieję i język do opisu sytuacji politycznej. Co zabawne, Tusk nie powiedział właściwie nic, czego wcześniej nie mówiliby liderzy PO – wezwanie do nazywania rządów PiS złem i do sprzeciwiania się złu bez zbędnego „filozofowania”, to de facto powtórzenie tezy Grzegorza Schetyny o opozycji totalnej. Jednak dobór słów i osoba Tuska sprawiły, że zamiast krytyki mamy entuzjazm.
Po trzecie, z powodzeniem przykuwa uwagę mediów – nie tylko tradycyjnych, ale społecznościowych. Jedna z firm zajmujących się doradztwem w zakresie komunikacji w sieci przekonuje, że przeciętny użytkownik internetu w Polsce spotkał się z informacją o powrocie Tuska co najmniej kilkukrotnie. Oczywiście nie wszystkie informacje były pozytywne – media prorządowe, przede wszystkim telewizja Jacka Kurskiego – krytykują byłego premiera obsesyjnie. Czy ten seans nienawiści – bo dziennikarstwem takich działań nazwać nie można – przyniesie oczekiwany przez PiS skutek? Czy odwrotnie, tylko podbije popularność Tuska? A jeśli jego popularność wzrośnie, to czyim kosztem i na jak długo?
O tym przekonamy się dopiero za jakiś czas. Wiele zależy od działań PiS, reakcji innych partii opozycyjnych, sytuacji w Platformie i szerzej Koalicji Obywatelskiej. A także innych czynników, jak choćby losów europejskich funduszy przeznaczonych dla Polski, ewentualnego nawrotu pandemii, skandali korupcyjnych czy obyczajowych albo innego kryzysu, który dziś nawet nie przychodzi nam do głowy. Jeśli Tuskowi się uda, od niejednego komentatora usłyszą państwo zapewne, że „przyszedł na gotowe”, kiedy PiS leżało już na łopatkach. Jestem innego zdania. Poważnych kryzysów, które pozwoliłyby opozycji zdobyć przewagę, było w historii Zjednoczonej Prawicy wiele. Nikt jednak nie potrafił z nich skorzystać. Tusk i jego zwolennicy liczą, że teraz się uda – pewności jednak nie ma żadnej.
Łukasz Pawłowski, doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański”